Utwór, z nietypowym akompaniamentem trzech klarnetów, ostatecznie trafił na słynny album "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Był rok 1967, lato miłości, triumf modelu kultury młodzieżowej. Ktoś rzucił hasło, szybko podjęte przez rzesze studentów i hippisów: "nie wierz nikomu powyżej trzydziestki". Czy 25-letni McCartney, milioner, bożyszcze fanów na całej planecie, mógł się przejmować, co z nim będzie za 40 lat? No way!
Jest luty 2012. Za cztery miesiące sir Paul McCartney ukończy 70 lat. O żadnych robótkach przy kominku nie ma jednak mowy. Właśnie wydał znakomicie przyjętą płytę ze swoimi wersjami standardów amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Kilka miesięcy wcześniej w sklepach ukazał się jego piąty album z własnymi kompozycjami symfonicznymi. Koncertuje, pisze, reżyseruje filmy dokumentalne, jest pierwszym muzykiem rockowym, który zaprojektował serię znaczków pocztowych.
Macca, jak go nazywa brytyjska prasa, nie robi tego wszystkiego po to, by dorobić sobie do emerytury. Nie potrzebuje. Przy okazji rozwodu z drugą żoną w 2008 roku wyceniono jego majątek na 400 mln funtów, choć niektórzy twierdzą, że to i owo udało się wtedy zataić i faktycznie eks-Beatles jest wart prawie dwa razy więcej.
Tą okrężną liverpoolską dróżką wracamy na krajowe podwórko, gdzie dyskusja na temat podwyższenia wieku emerytalnego ma, wedle zapowiedzi przewodniczącego Solidarności, osiągnąć niebawem temperaturę emocji i poziom decybeli wyższy niż podczas słynnego koncertu Beatlesów na nowojorskim Shea Stadium 15 sierpnia 1965 roku.
Jednym z argumentów, jakie raczej nie padną podczas tego ulicznego kryterium, jest kwestia satysfakcji z wykonywanej pracy. I to nie satysfakcji finansowej, ale wewnętrznej, która powoduje, że z własnej woli chcemy pracować tak długo, jak siły nam pozwalają.
Przeczytaj więcej felietonów Dariusza Szretera
Używając języka marksistowskiego (choć to ryzykowne, bo powoływanie się na Marksa jest obecnie w Polsce uznawane za bardziej hańbiące niż wizyty na stronach www z dziecięcą pornografią), chodzi o to, by praca nie podlegała alienacji, nie była dla pracującego jedynie zewnętrznym przymusem ekonomicznym. A to w dużej mierze zależy od nas samych.
Oczywiście, zgoda - znacznie łatwiej osiągnąć ten stan, jeśli się jest sir Paulem McCartneyem czy Anthonym Hopkinsem (choć już niekoniecznie Witalijem Kliczką) niż sprzedawcą zapiekanek pracującym po 12 godzin dziennie w punkcie małej gastronomii pod schodami na dworcu. Niemniej jak powtarzała kiedyś moja koleżanka, dorabiająca jako housekeeper w jednym z hotelików w okolicach londyńskiej Victoria Station: "Dobrze wysprzątany pokój może też być dziełem sztuki".
Natomiast o to, by zmusić pracodawców do zagwarantowania swojemu personelowi godnych warunków pracy, powinny walczyć ramię w ramię zarówno państwo, jak i związki zawodowe, zamiast skakać sobie do gardeł. Pole do popisu jest szerokie. Coraz częściej można bowiem odnieść wrażenie, że w "cywilizowanych" społeczeństwach przyrodzona homo sapiens agresja w czasach długotrwałego pokoju swoje ujście znajduje w stosunkach panujących na rynku pracy.
Nawet sir Paul, który tak ślicznie śpiewa wzruszające piosenki o tym, że "All You Need Is Love" i tak dalej, jako pracodawca jest ponoć dusigroszem i bezwzględnym sukinkotem.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?