Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Król koki z Gdyni Obłuża. Jak umarł Artur B. ("Gruby", "Artuś"), legenda trójmiejskiego półświatka?

Jacek Wierciński
Materiały Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku
Jego narkotyki krążyły po Europie, a on z piękną miss rozbijał się drogimi autami - mówią śledczy. Zakończone paskudnym upadkiem w sztumskim areszcie życie Artura B. warte było pół miliona euro

Kiedy umierał, po fatalnym upadku w celi sztumskiego więzienia, Artur B., zwany Grubym lub Artusiem, w półświatku był już legendą. Jego kariera to droga od pucybuta do milionera, historia tłuściocha z bloku na Obłużu, który podbił serce najpiękniejszej Polki, zamieszkał w luksusowej willi na hiszpańskim Costa Blanca, a u stóp - wydawałoby się - miał cały świat.

W czwartek przed sądem może rozpocząć się proces związany z porwaniem „Grubego” w Hiszpanii, w walentynki 2008 roku. Może, ale nie musi, bo - choć Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku oskarżyła sześciu mężczyzn - jeden z nich ponoć się ukrywa, a to opóźni proces. Jak relacjonują śledczy, Artur B. był przetrzymywany w królewskich warunkach a wolność odzyskał za zawrotną cenę pół miliona euro.

Domniemany przywódca porywaczy zginął pół roku później. Śledztwo w tej sprawie wciąż trwa, ale bardzo możliwe, że zabójcą był sam „Artuś”, który nie mógł darować porwania.
- Dochodzenie w sprawie udziału „Artusia” w zabójstwie Dariusza R., ps. Rusił, zostało umorzone z powodu śmierci Artura B. - mówi prok. Mariusz Marciniak, rzecznik gdańskiej apelacji.

Przeczytaj koniecznie:

Walizka wyłowiona z jednego z kanałów w Amsterdamie wzbudziła zainteresowanie policji

Porwali narkotykowego barona z Gdyni za 500 tys. euro okupu....

Ciało „Rusiła” wyłowiono w walizce z jednego z kanałów wodnych w Amsterdamie. Ze względów prestiżowych „Gruby” do końca życia zaprzeczał, że porwanie w ogóle miało miejsce. Kim był gdynianin, którego wolność warta była tyle, ile na rękę dostaje łącznie 26 członków gdyńskiej Rady Miasta w ciągu całej czteroletniej kadencji?

Początki „Grubego” nie były łatwe. Mówi się, że w pierwszej połowie lat 90. zajmował się sprowadzaniem z Niemiec sprzętu elektronicznego i trochę przemytem. W niczym nie przypominał jednak przebojowych maturzystów gangsterów z „Młodych wilków”, którzy w rytm przeboju Varius Manx podbijali wówczas młodą widownię w kinach. „Artuś” raczej nie byłby w stanie podbić serca filmowej Cleo. Ważył ćwierć tony i miał problemy z poruszaniem. Wymiar sprawiedliwości poznał „Grubego” nieco później - w 1996 r. Razem z kolegami z Obłuża próbował wtedy wymusić 2 tys. dolarów haraczu na właścicielu osiedlowej knajpy, dodatkowo żądając 500 dolarów miesięcznie „za ochronę”.Artur dowodził wówczas chłopakami z dzielni i ze względu na posturę musiał robić naprawdę duże wrażenie. Napastnicy zgrywali gangsterów i grozili „spaleniem budy”, ale to ich plan spalił na panewce. Właściciel nie dał się zastraszyć. Zawiadomił policję, a w kopercie, którą przekazał łobuzom, było niewiele ponad tysiąc złotych i ścinki z gazet.
Sprawa oznaczała dla „Artusia” pierwszą odsiadkę. W areszcie spędził wtedy 10 miesięcy. Wyszedł na długo nim rozpoczął się proces. Psychiatrzy napisali opinię, z której wynikało, że istnieje zagrożenie dla jego życia i zdrowia. Prawomocny wyrok - 2,5 roku więzienia - zapadł dekadę później. Pobyt na wolności jego życiu i zdrowiu nie zagrażał - i nim zapadł prawomocny wyrok - prysnął za granicę.
Kulisów drogi do sukcesu Artura B. nie poznamy nigdy. Wiemy, że w 1998 roku „Gruby” było już tylko przezwiskiem, operacja chirurgiczna zmniejszająca żołądek i dieta sprawiły, że ważył zaledwie 90 kilo - jedną trzecią tego, co gdy szedł siedzieć dwa lata wcześniej.

Z zeznań jego kompanów wyłaniają się strzępki obrazu trudnych pierwszych kroków w gangsterskim fachu: ucieczka bez płacenia z 20 trefnymi telefonami komórkowymi ze spotkania w oliwskim McDonaldzie, oszustwa przy zakupach sprzętu z anonsów prasowych, przekręty związane z nieopłaconymi fakturami na sprzęt kupiony na firmę, gdzie „Artuś” miał jakiegoś swojego dyrektora, który brał na siebie odpowiedzialność za jego numery. Ta ostatnia sprawa dekadę później trafiła do sądu, ale - jak tłumaczą śledczy - wtedy „Artuś” od lat pracował już za granicą na swoją pozycję w narkobiznesie.

Także pierwsze kroki w świecie handlarzy prochów nie były łatwe. To końcówka lat 90. Gdynią trzęsie Sławomir Mindak ps. Turysta, choć niebawem zakończy żywot - porwany i zamęczony torturami przez nieznanych do dziś sprawców. Kiedy Artur B. odbierać ma pierwsze kilogramy kokainy i haszyszu, to właśnie Mindaka obok policji boi się najbardziej. Działa bowiem po cichu na jego terenie.
Kolejne lata to mozolna wspinaczka pod górę. „Gruby” kupuje dom w Orłowie. Ale Polska to biedny kraj. Na narkotyki popyt niewielki, zwłaszcza te droższe, a kokaina, nawet chrzczona niemieckim mlekiem w proszku, co „Artuś” ponoć opanował do perfekcji, to 300-400 zł za gram. Podobno terenowy hummer częściej niż jeździ stoi na podjeździe willi. W terenie zabudowanym pali, lekko licząc, 20 litrów na setkę. Tygodniowe dojazdy w samym Trójmieście przy tym silniku są kosztowne jak gram koki...
Mówi się, że „Artuś” miał dużą łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Choć w handlu „znacznymi ilościami” - według prokuratorów - robi ładnych parę lat, a wszystkie legalne interesy przędą słabo, nikt nie pyta jak chłopak z Obłuża dorobił się willi w eleganckiej gdyńskiej dzielnicy. Listek figowy to zapisany na konkubinę kantor. Jego głównym klientem jest ponoć... sam „Gruby”. Latynosi od koki nie są zainteresowani polskimi złotymi, a z kolei za bułki w spożywczym „zielonymi” nie zapłaci.

W połowie minionej dekady szczęście odwraca się od B. W Trójmieście wpadają kolejni członkowie gangu Roberta B. ps. Kirył, hurtowego odbiorcy towaru „Artusia”. „Grubemu” też grunt zaczyna się palić pod nogami. „Kirył” uciekł za granicę, ale „Artuś” wie, że jego nazwisko wcześniej czy później w śledztwie wypłynie. Wyjeżdża. Kompanów „Kiryła” policjanci zwożą z Peru, USA i Hiszpanii, a sam Robert B. trafia do więzienia w Niemczech.
Tymczasem w 2005 roku w sprawie osiedlowego haraczu na „Grubego” zapada pierwszy wyrok. Artur B. ledwie pamięta tę starą robotę - jest już przecież poważnym graczem a nie „kozakiem z dzielni”. Wtedy chodziło o jakieś grosze, ale sądu to nie interesuje - haracz to haracz. Prawomocny wyrok w drugiej instancji oznacza odsiadkę. 31-latek jest w kwiecie wieku i ma za dużo do stracenia. To drugi z powodów emigracji.
- Z czasem za Arturem B. wydane zostały trzy listy gończe. Nie stawił się do odbycia kary 2,5-rocznego więzienia za usiłowanie wymuszenia haraczu, nie pojawiał się w sądzie, gdzie prowadzona była sprawa dotycząca oszustw, a Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku poszukiwała go jako podejrzanego o popełnienie przestępstw kierowania zorganizowaną grupą przestępczą zajmującą się obrotem znacznymi ilościami narkotyków - wymienia prok. Mariusz Marciniak.

Kiedy policja rozgląda się za „Grubym”, gdynianin spokojnie popija drinki w Boliwii. „Po drodze” rozstaje się z konkubiną, którą zostawia z dwójką małych dzieci. Dba jednak o kontakt z dzieciakami, z którymi spotyka się na wczasach w Bułgarii i na Kubie, podróżując na lewym paszporcie. Na pierwszy urlop przyjeżdża podobno z dwoma plecakami: jednym, w którym trzyma ciuchy i rzeczy osobiste, oraz drugim, wypełnionym gotówką, pełniącym funkcję dużego portfela. „Artuś” nie ma konta w banku ani kart płatniczych bo nie chce zostawiać śladów. W Ameryce Płd. „Gruby” zaczyna nowe życie. Jego partnerką zostaje laureatka konkursu Miss Polski, rodzi mu córkę. Egzotyka nie jest jednak pisana chłopakowi z Obłuża. Z nową rodziną i kolejnym lewym paszportem wraca do Europy. Ląduje w Holandii, a później Hiszpanii. To jego złoty okres - kilogramy koki krążą po całej Europie, a on - w towarzystwie pięknej miss - podziwia świat zza szyb najdroższych aut.

Kariera gangstera jest tyleż spektakularna co krucha. W kwietniu 2012 roku z fałszywym irlandzkim paszportem zostaje zatrzymany podczas przejażdżki luksusowym aston martinem przez współpracującą z polskim CBŚP hiszpańską policję na Costa del Sol. Po ekstradycji, w czerwcu 2012 roku, jako wyjątkowo niebezpieczny, „Gruby” trafia do pojedynczej celi w Sztumie. Odmawia przyjmowania posiłków. Może liczy na sprawdzony patent sprzed 14 lat, na to, że psychiatrzy znowu stwierdzą, że nie może siedzieć? Tym razem jednak biegli „nie znajdują przeciwwskazań”.

Po dwóch miesiącach pobytu w areszcie, wyczerpany głodówką, „Artuś” zachwiał się, uderzył głową o ścianę i upadł. Miał wyjątkowego pecha. Doznał porażenia czterokończynowego - jest sparaliżowany, traci przytomność, której nie odzyska już nigdy. Jakby skacząc na główkę wyrżnął o dno basenu. Po 8 dniach hospitalizacji w bydgoskiej Klinice Neurochirurgii, rankiem 22 sierpnia 2012 r. jego mózg przestaje pracować i „Gruby” umiera. Choć wydaje się to niewiarygodne, 38-latkowi w pożegnaniu ze światem nikt nie pomógł. W celi był sam. Na dowód jest taśma z monitoringu.

„Gruby” musiał sporo wiedzieć. Przed prokuratorami milczał, ale perspektywa wieloletniego więzienia potrafi rozwiązywać języki. Dlatego opublikowany komunikat o jego śmierci wielu przyjęło ponoć z westchnieniem ulgi. Przed pogrzebem ciało Artura B. zostało skremowane i na mieście szybko pojawiła się plotka: śmierć została sfingowana, „Artuś” żyje - został świadkiem koronnym i po cichu pracuje dla polskiego CBŚP i amerykańskiej agencji antynarkotykowej DEA.
„Gruby”, niczym Elvis, zyskał... nieśmiertelność.

[email protected]

Więcej na ten temat:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Król koki z Gdyni Obłuża. Jak umarł Artur B. ("Gruby", "Artuś"), legenda trójmiejskiego półświatka? - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki