Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kalendarium muzyki rozrywkowej: Jak skończyć karierę? Można w stylu grupy Kiss

Marcin Mindykowski
www.kissonline.com
11 marca 2000 roku amerykański zespół Kiss rozpoczął swoją pożegnalną trasę koncertową. Nie przeszkodziło mu to jednak wcale nie zakończyć po niej działalności i do dziś koncertować. Przypominamy sylwetkę tej barwnej grupy i inne przypadki szumnie zapowiadanych, ale nie zawsze realizowanych pożegnań ze sceną.

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść - wyśpiewał przed kilkunastu laty zespół Perfect. Obserwując światowy przemysł rozrywkowy, trudno nie odnieść jednak wrażenia, że wiele gwiazd chętnie zmodyfikowało to memento na "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść - tak, żeby jak najwięcej zarobić". A skoro to taki dochodowy interes, można przecież schodzić wielokrotnie...

Objazdowy cyrk

11 marca 2000 roku w Phoenix w Arizonie grupa Kiss rozpoczęła swoją koncertową trasę pożegnalną. - Będzie ona czymś w rodzaju cyrku dla dzieci w każdym wieku. Największym show na Ziemi! - zapowiadał Gene Simmons, basista grupy i posiadacz chyba najdłuższego i najczęściej pokazywanego języka w historii show-biznesu. I choć muzyk nigdy nie grzeszył skromnością, tym razem można było mu wierzyć. Grupa zapisała się bowiem w historii rocka właśnie widowiskowymi występami na żywo, które przypominały wręcz cyrkowe paraspektakle.

O Kiss zrobiło się głośno w połowie lat 70. Swoją popularność od początku zawdzięczali koncertom - muzycy sami przyznawali, że do nagrywania i dopieszczania albumów studyjnych brakowało im serca i cierpliwości. Wyrośli na glamrockowej glebie - modzie na makijaże i sceniczne przebieranki - ale poszli krok dalej, lokując swój sceniczny image gdzieś między estetyką horroru a science fiction. Wychodzili na scenę w czarno-białych makijażach, z których każdy miał przedstawiać inną, na poły komiksową postać: demona, kota czy przybysza z obcej planety. Na scenie paradowali z nagimi, owłosionymi torsami albo ubierali się w zbroje i buty na koturnach. Każdy ich koncert miał też kilka niezmiennych, wręcz rytualnych elementów. Muzycy pluli sztuczną krwią, ziali ogniem, niszczyli instrumenty, unosili się nad sceną dzięki hydraulicznym wysięgnikom, a podczas grania solówek z ich gitar buchały snopy iskier. Wszystko to odbywało się w imponującej oprawie pirotechnicznej i w towarzystwie konfetti. O koncertach zespołu pisano, że to "najwspanialszy rock'n'rollowy show świata". Choć nie brakowało i głosów, że muzycy prezentują "największą rock'n'rollową tandetę na Ziemi".

Jak dziewczyna z dużym biustem

Wokół Kiss narodziła się "kissteria". Produkowano zestawy do makijażu, maski, gry planszowe, stroje, komiksy i filmy z marką Kiss. Fotoreporterzy polowali na muzyków, próbując zrobić im zdjęcie bez makijażu. Wszystko to podsycały skandale i prowokacje. Kontrowersje wzbudzało już samo logo zespołu, w którym litery "SS" niebezpiecznie przypominały symbol nazistowskiej organizacji. Członkowie grupy prowokowali też brakiem pokory (tytułowali się koncertowym zespołem numerem jeden lub wręcz najlepszym, najgorętszym zespołem świata) i deklaracjami, że ich działalność muzyczna to jedynie pretekst do prowadzania hedonistycznego trybu życia i dokonywania seksualnych podbojów.

Niektórzy sugerowali jednak, że ta wymyślna otoczka miała odciągnąć uwagę od mniej interesującej i mało wyrafinowanej warstwy muzycznej - niby ciążącej ku heavy metalowi i hard rockowi, ale często ocierającej się o disco, ckliwej i infantylnej. W typowo finezyjny dla siebie sposób komentował to Simmons: - Z nami jest jak z dziewczyną z dużym biustem. Pierwsze, co widzisz, kiedy ją spotykasz, jest właśnie jej biust. Ale jeśli ta dziewczyna jest osobą inteligentną i bystrą, na pewno zostanie to dostrzeżone.

Polska nie miała jednak okazji gościć tego objazdowego cyrku. Zapowiadany na 1997 rok pierwszy polski koncert Kiss został odwołany. Z powodu wycofania się głównego patrona medialnego sprzedano zaledwie 3500 biletów. Ale nic straconego, bo pożegnalna trasa Kiss z 2000 roku wcale nie była ostatnią. Po zakończonym kasowym sukcesem tournée muzycy nie zaprzestali działalności. Wkrótce wystąpili z orkiestrą symfoniczną. W 2009 roku nagrali nową płytę, a na 2011 rok planują wydanie kolejnej. Cały czas nie przestają też koncertować.

Nie oni pierwsi i nie ostatni posłużyli się jednak wytrychem "pożegnalnej trasy koncertowej", dostrzegając zapewne, że to świetny chwyt marketingowy, który mobilizuje fanów i kilkakrotnie zwiększa zyski z biletów.

Pierwsza trasa pożegnalna

Do najczęściej podawanych powodów zakończenia kariery należą problemy zdrowotne. Tak było w przypadku Phila Collinsa, który ujawnił, że traci słuch w jednym uchu, i zamierza poświęcić się rodzinie. Dlatego w 2003 roku ogłosił ostatnią solową trasę koncertową. Zapis jednego z tych występów zatytułował jednak przewrotnie "The First Farewell Tour" ("Pierwsza trasa pożegnalna"). Trafnie, bo w 2007 roku muzyk wrócił na stadiony, żeby zagrać jeszcze jedno tournée z reaktywowanym Genesis.

Podobnie mile zaskoczeni mogli czuć się fani Chrisa Rea, który w 2006 roku - z powodu raka trzustki - postanowił pożegnać się ze sceną. Oczywiście po uprzednim zagraniu ostatniej trasy koncertowej, która dotarła m.in. do Warszawy. Wkrótce muzyk pokonał jednak chorobę i już w 2007 roku wrócił do koncertowania. W lutym ubiegłego roku warszawska publiczność - ta sama, której cztery lata wcześniej mogło się wydawać, że widzi gitarzystę na scenie po raz ostatni - oklaskiwała go już szósty raz z rzędu...

Bywa, że zespoły reaktywują się specjalnie, by zagrać ostatnią trasę "na życzenie fanów". Na taki pomysł wpadli w 2006 roku, w 10 rocznicę swojego rozwiązania, członkowie popularnego w latach 90. boysbandu Take That. Skala sukcesu była tak duża, że w 2010 roku do kolegów dołączył nawet, wcześniej kręcący nosem na reaktywację, Robbie Williams.

Inny epilog miało tournée supertria The Police, które powróciło na scenę w 2007 roku. Po serii udanych koncertów Sting stwierdził, że muzycy wykonali swój obowiązek wobec publiczności, ale wciąż dające o sobie znać animozje między nimi wykluczają dalszą współpracę.
Najszlachetniejsze są oczywiście te pobudki, kiedy ktoś chce odejść w glorii chwały i zapisać się dobrze w pamięci swoich słuchaczy. Taka motywacja przyświecała muzykom zespołu Scorpions, którzy w styczniu ubiegłego roku ogłosili, że - po nagraniu najlepszego albumu, na jaki ich stać - kończą karierę. W jednej chwili grupa konsekwentnie ignorowana przez media od czasu nagrania w 1990 roku ballady "Wind of Change" znów zaczęła pojawiać się w nagłówkach prasowych. Zanim jednak na dobre znikną ze sceny, kilkakrotnie objadą świat w ramach szeroko zakrojonego tournée, które ma się zakończyć w 2012 roku. Już wiadomo, że na trasie nie zabraknie Polski - 1 lipca tego roku zespół wystąpi w Tarnowie.
Z polską publicznością pożegna się też w tym roku brytyjska legenda heavy metalu, Judas Priest, która na 2011 rok zaplanowała serię występów pod hasłem "Epitaph World Tour", obejmujących wszystkie duże miasta na kuli ziemskiej (w tym Katowice, 10 sierpnia). Po głosach rozczarowania ze strony fanów muzycy już zaczęli się jednak wycofywać z deklaracji zakończenia kariery. Podobno pracują nad nową płytą. Na dziś utrzymują jedynie, że będzie to ich ostatnia... światowa trasa koncertowa.

Najbezpieczniej jest zatem brać przykład z The Rolling Stones. Kiedy podczas konferencji prasowej w 1997 roku ogłosili oni premierę swojej nowej płyty i promującą ją serię koncertów, jeden z dziennikarzy zapytał, czy będzie to ich ostatnia trasa.
- Tak. Ta i pięć następnych - odpowiedział Keith Richards.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki