Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kalendarium muzyki rozrywkowej: 50 lat temu do sklepów trafiła pierwsza płyta zespołu The Beatles

Dariusz Szreter
Jedno z unikatowych zdjęć Wielkiej Czwórki z kolekcji Romana Stinzinga, wykonane ok. 1963 roku
Jedno z unikatowych zdjęć Wielkiej Czwórki z kolekcji Romana Stinzinga, wykonane ok. 1963 roku ze zbiorów Romana Stinzinga
Dokładnie 50 lat temu, 5 października 1962 roku, do sklepów muzycznych w Wielkiej Brytanii trafiła pierwsza płyta zespołu The Beatles

Proszę bardzo, oryginalne pierwsze wydanie, z 1962 roku - Roman Stinzing kładzie na stole małą płytkę w pasiastej "anonimowej" obwolucie. Dopiero z czerwonej nalepki w środku płyty można wyczytać, kto i co tutaj gra. Przy czym największy jest srebrny napis z nazwą wytwórni: Parlophone. Tytuł piosenki "Love Me Do" jest już dużo mniejszy, a najmniejszego kroju użyto do zapisania nazwy zespołu: "The Beatles". Cóż, nie była to wówczas jeszcze znana marka. Płyta doszła do 17 miejsca na brytyjskiej liście przebojów, według plotek, tylko dlatego że menedżer Beatlesów Brian Epstein, który miał sklep płytowy w Liverpoolu, zakupił do niego na pniu kilka tysięcy egzemplarzy. Czy tak było w rzeczywistości, nikt nie jest dziś w stanie potwierdzić.

Dziś jedna taka płyta, w zależności od stanu, warta jest od 300 do 800 zł. Roman Stinzing swoją kupił na jarmarku dominikańskim w 1982 roku. W tym samym roku na Zachodzie ukazała się reedycja tego singla.

Jak odróżnić ją od oryginału?
Roman Stinzing kładzie przede mną następna płytkę, bo i wznowienie ma w swojej bogatej kolekcji.
- Różnią się napisami, no i przede wszystkim matriksem, czyli symbolem wyżłobionym w płycie, blisko jej środka - wyjaśnia kolekcjoner. - W przypadku tego singla to 7XCE17144-1N.

Imponujący zbiór beatlesowskich winyli (kompakty go nie interesują, mówi, że są bezduszne) oraz rozmaitych pamiątek związanych z wielką czwórka to efekt trwającej od 48 lat fascynacji zespołem i jego muzyką. Zaraził go kolega, w 1964 roku. Wtedy to był jeszcze rodzaj wtajemniczenia, bo za początek beatlemanii nad Wisłą można uznać październik 1965 roku, kiedy na ekrany polskich kin, ponad rok po angielskiej premierze, wszedł film "A Hard Day's Night", u nas wyświetlany po prostu pod tytułem "The Beatles". Film został zresztą bardzo sponiewierany przez uznanych krytyków - Zygmunta Kałużyńskiego i Andrzeja "Ibisa" Wróblewskiego. Ale młodych to nie zraziło.

W latach 60. właściwie jedynym kanałem zaopatrzenia byli zaprzyjaźnieni marynarze, najczęściej ojcowie kolegów. Płyty trzeba było u nich zamawiać. Sami z siebie na handel nie przywozili, bo "przebicie" było słabe, a towar zbyt niepewny. Nie to co w przypadku płaszczy ortalionowych czy szminek.
- Na "A Hard Day's Night" czekałem całe trzy miesiące.
Inny sposób to osławione pocztówki dźwiękowe.

- Przy czym na początku to nie były te pocztówki z tworzywa, znane z późniejszych czasów - zastrzega Stinzing. To były zwykłe widokówki, na które nałożona była folia.
W Sopocie na alei Niepodległości można je było kupić w studiu nagraniowym pana Kopczyńskiego. Przychodziło się, wybierało z listy pożądane piosenki, płaciło zaliczkę, a po 15 minutach wracało po odbiór nagrań, kopiowanych z magnetofonu szpulowego.

Pocztówka oczywiście nie mogła się równać z oryginalną płytą, ale miała jedną istotną przewagę - niską cenę: 6-8 zł. Oryginalna zachodnia płyta kosztowała 5-6 dolarów, a jeden "zielony" stał wówczas po 100 zł.
- Stawałem na uszach, żeby zdobyć te pieniądze. Pomagałem babci, która miała magiel, ale to nie zawsze starczało. Któregoś razu musiałem rozbić świnkę skarbonkę, co oczywiście nie wzbudziło zachwytu mojej mamy. Prawdziwa afera rozpętała się dopiero, jak potajemnie zlikwidowałem książeczkę SKO [Szkolna Kasa Oszczędności - w czasach PRL obowiązkowy program oszczędzania dla uczniów - red]. Za karę mama wstrzymała mi kieszonkowe na dwa miesiące i jeszcze musiałem nosić węgiel z piwnicy.
Więcej wyrozumiałości dla zainteresowań syna miał ojciec. Choć nie gustował akurat w tym gatunku muzyki, zachęcał go do analizowania poszczególnych piosenek. Może wyczuł, że to poważna sprawa. Na całe życie.

- Żartuję czasem, że na godzinę przed śmiercią jeszcze coś kupię na e-bayu - śmieje się Stinzing i pokazuje swoje najnowsze nabytki: winylowy egzemplarz ostatniej płyty Beatlesów "Let It Be", w komplecie z książką zawierającą zdjęcia i opis sesji, na której powstały te nagrania (800 zł) oraz figurki muzyków w strojach z okładki "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", z pozytywką wygrywającą tytułową melodię.

- Drogie jak cholera - mówi. - 130 dolarów.
Żona toleruje jego pasje i wydatki, które za sobą ona pociąga. Byleby mówił uczciwie, co kupuje i za ile.
O swoich beatlesowskich pasjach postanowił napisać książkę.
- Ta muzyka towarzyszy mi od lat 60., spała ze mną w jednym łóżku, przeżyłem z nią świetny kawał życia i postanowiłem się podzielić tym doświadczeniem - wyjaśnia. - Będzie się nazywać "Ja i moi bitelsi". Bo tak wtedy pisano tę nazwę. Mam tylko jeden problem, zaginęły mi moje zeszyty, do których wklejałem wszystkie dostępne wówczas w polskich gazetach informacje o zespole. Gdyby więc ktoś z Czytelników dysponował wycinkami prasowymi o Beatlesach z lat 60. i zechciał udostępnić je do skopiowania, proszę o kontakt e-mailowy na adres [email protected] lub telefoniczny 602 29 38 40.

Czego nie wiecie o "Love Me Do"

Trzech perkusistów
Po raz pierwszy Beatlesi zjawili się w słynnych studiach EMI przy Abbey Road w Londynie 6 czerwca 1962. Nagrali wtedy cztery piosenki, a wśród nich "Love Me Do". Następne nagranie miało miejsce 4 września. W międzyczasie z zespołu (podobno pod wpływem sugestii producenta, George'a Martina) usunięto perkusistę Pete Besta. Zastąpił go Ringo Starr. Martin nie był jednak zadowolony z rezultatu tej drugiej sesji i zaprosił zespół do studia ponownie, 11 września. Ponieważ Ringo kiepsko radził sobie z trzymaniem rytmu, dano mu do ręki tamburyn, a za bębnami zastąpił go muzyk studyjny, Andy White. Ostatecznie na singla trafiła jednak wersja z 4 września. Nagranie z 11 września, z tamburynem, umieszczono natomiast na płycie długogrającej "Please Please Me", wydanej na początku 1963 r. Pierwotną wersję z Petem Bestem usłyszeć można na wydanym w połowie lat 90. albumie "Anthology".

25 razy miłość
Jak skrupulatnie obliczył Roman Stinzing, słowo "love" (włącznie z tytułem) pada w piosence 25 razy.
Po raz pierwszy Paul
Głównym wokalistą w "Love Me Do" jest Paul McCartney, chociaż wcześniej na koncertach piosenkę tę zawsze śpiewał John Lennon. Kiedy jednak producent George Martin wpadł na pomysł, by dołożyć do aranżu harmonijkę ustną, na której umiał grać tylko John, obowiązki wokalisty musiał przyjąć Paul. Podobno ze zdenerwowania drżał mu głos...

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki