MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jak oswojono Walkirię

Redakcja
Zdjęcia ze zbiorów archiwalnych sopockiego domu aukcyjnego Zbigniewa Okuniewskiego i Wojciecha Fułka
Oklaskiwaliśmy Vondrackovą, Pugaczową i Rodowicz, nie mając pojęcia, że śpiewają one w miejscu, które miało być ostoją niemieckiego ducha. W stulecie Opery Leśnej wiceprezydent Sopotu Wojciech Fułek udziela Dariuszowi Szreterowi korepetycji z dziejów tej sceny.

Podobno wszystko zaczęło się od gdańskiego kapelmistrza Paula Walthera Schäffera i jego skrzypiec?
Tak, to on na początku ubiegłego wieku odkrył walory akustyczne kotliny, gdzie obecnie mieści się Opera Leśna.

Wcześniej to miejsce nie było uczęszczane przez sopocian?
Obok, na wzniesieniu, gdzie dziś mieści się cmentarz żołnierzy radzieckich, na początku XX wieku stał pomnik poświęcony żołnierzom niemieckim poległym na różnych frontach. Był to ogromny brązowy orzeł o rozpiętości skrzydeł sięgającej dwóch metrów. Ów pomnik był często miejscem zgromadzeń patriotycznych. Pewnie przy tej okazji śpiewano, ale nie sądzę, żeby to miało wpływ na wybór lokalizacji opery.

Jak trafił tam Schäffer?

W tym czasie otwarte teatry, jak dziś powiedzielibyśmy - pod chmurką, były bardzo popularne w Niemczech. Było ich kilkadziesiąt w całej Rzeszy. Uznano, że Gdańsk, którego Sopot był naturalnym zapleczem, też zasługuje na takie miejsce. Paul Walther Schäffer szukał więc odpowiedniego miejsca i wędrował ze swoim instrumentem, leśnymi duktami - od Wrzeszcza po Sopot.

Jego wybór został od razu zaaprobowany?

Myślę, że nie doszłoby do stworzenia teatru, gdyby nie determinacja ówczesnego burmistrza Sopotu Maxa Woldmanna. Schäfferowi udało się zarazić go swoim pomysłem. Pewnie nie bez znaczenia był fakt, iż żona burmistrza była śpiewaczką operową. Nazywam Woldmanna - nieco żartobliwie - młodym wizjonerem. Miał w tamtym czasie 40 lat, od niedawna sprawował swój urząd, nie miał więc zbyt dużej siły przebicia w radzie miasta. Ostatecznie dostał od rajców "na odczepnego" dwa tysiące marek. To było zdecydowanie za mało. Woldmann jednak zaryzykował i zaciągnął na ten cel kredyt.

Bez zgody rady?
Zdaje się, że według ówczesnych przepisów nie było to potrzebne. Ale decyzja była i tak ryzykowna. Gdyby coś poszło nie tak, jego kariera byłaby skończona. Nie bez znaczenia była też pomoc feldmarszałka Alfreda von Mackensena, dowódcy słynnego szwadronu "Huzarów Śmierci", stacjonującego we Wrzeszczu. Huzarzy, którzy wcześniej uczestniczyli w budowie sopockiego hipodromu, i tym razem czynnie włączyli się w wytyczanie dróg dojazdowych, miejsca dla widzów, budowę ogrodzenia, prowizorycznych garderób itp. Dlatego moją książkę o stuleciu opery zatytułowałem "Od Huzarów Śmierci do Eltona Johna".
Scenę też postawili huzarzy?
Ależ najpierw w ogóle nie było sceny! Przynajmniej nie takiej, z jaką kojarzy nam się dziś Opera Leśna. Wszystko rozgrywało się bezpośrednio na ziemi, w naturalnych warunkach leśnych, z minimalną scenografią.

To powiedzmy coś o inauguracji Opery.
Miała ona miejsce 11 sierpnia 1909 r. o siódmej wieczorem. Nie było to nic Wagnera, jak się powszechnie sądzi, ale romantyczna opera zapomnianego już dziś kompozytora niemieckiego Conradina Kreutzera "Obóz nocny w Grenadzie". Pierwsze przedstawienie okazało się tak wielkim sukcesem, że trzeba było je dwukrotnie powtórzyć i te trzy spektakle przyniosły taki zysk, że udało się spłacić pożyczkę.

Z samych biletów? Bez sponsorów?

Bez. Jedyne, jak byśmy dziś powiedzieli, logo na plakacie to herb Sopotu. Natomiast o przebiegłości organizatorów świadczy napis na plakatach "I. Zoppoter Waldfestspiel", czyli od razu zaplanowali, że będzie to impreza cykliczna. Nawiasem mówiąc, nie używano wtedy jeszcze nazwy Opera Leśna, ale "Natur Bühne im Zoppoter Walde" - naturalna scena w lesie sopockim. Obecna nazwa funkcjonuje od 1922, kiedy nastał Hermann Merz.

W jakich okolicznościach?
Schäfferowi, w uznaniu jego dokonań, zaproponowano dyrektorowanie w prestiżowej operze w Chemnitz. Przyjął tę posadę, ale jednocześnie chciał dalej kontynuować pracę w Sopocie. Było to do pogodzenia - pamiętajmy, że sopocka scena funkcjonowała tylko w miesiącach letnich. Niestety, Schäffer zmarł w 1921 roku, w wieku zaledwie 44 lat. Kierownictwo sopockiej opery objął wtedy właśnie Hermann Mertz, który stał się twórcą potęgi Opery Leśnej.

Merz wymyślił, żeby wystawiać niemal wyłącznie Wagnera?
"Tannhausera" w drugim sezonie (1910) wystawił już Schäffer. Natomiast za Merza całkowicie zdominował on program. Z reguły były to dwie opery w sezonie, choć pod koniec lat 30. bywało, że i trzy, a w 1939 r. nawet cztery, czyli całą tetralogię "Pierścień Nibelunga". Stało się tak dzięki temu, że otrzymał gigantyczne dofinansowanie, także z Rzeszy, choć był to teren Wolnego Miasta. Władze w Berlinie uznały, że to ważne miejsce festiwalowe i ostoja kultury niemieckiej na Wschodzie. Imponujący był rozmach i majestatyczność tych przedsięwzięć. Orkiestra złożona była ze 130-150 muzyków, chóry do 500 osób, statyści, soliści, gigantyczne dekoracje.

W 1925 roku "Walkirię" z Sopotu transmitowano na całe Niemcy.
Tak, była to pierwsza tego typu transmisja "z wolnej przestrzeni", a nie studia czy sali koncertowej. Mnie jednak jeszcze bardziej zaimponowały transmisje w drugą stronę. Były dwa takie przypadki. Raz w spektaklu wykorzystano dźwięk dzwonów bazyliki Mariackiej, innym razem wykorzystano na żywo muzykę kościelnych organów. Jak zsynchronizowano takie przedsięwzięcie bez telefonów komórkowych - nie mam pojęcia. Ktoś w tym kościele musiał zacząć grać w odpowiednim momencie, potem przerwać, wpasowując się w partię orkiestry, której przecież nie słyszał.
To wszystko odbywało się miejscowymi siłami?
Śpiewacy i muzycy z orkiestry sprowadzani byli z całych Niemiec. Natomiast chóry, statyści i cała ekipa "zaplecza" to byli gdańszczanie i sopocianie. Całe miasto żyło przygotowaniami do imprezy, trochę na zasadzie pospolitego ruszenia. Ogromne kurtyny przeplatane dębowymi liśćmi przygotowywane były rokrocznie przez 100 dziewcząt. Jednym z chłopców pomagających przy przesuwaniu tych kurtyn był młody graf Albrecht von Krockow. Wśród stolarzy budujących te gigantyczne konstrukcje był m.in. dziadek premiera Donalda Tuska, Franciszek Dawidowski. Spektakl musiał także oglądać mały Günter Grass, czego reminiscencja znalazła się w "Blaszanym bębenku". Co do wykonawców, to może jeszcze warto wspomnieć o liście Goebbelsa do Merza, w którym informuje on go o dofinansowaniu festiwalu, ale pod warunkiem, by pamiętać o kwestii rasowej. I rzeczywiście w połowie lat 30. wyrugowano wszystkich niearyjskich wykonawców.

Po dojściu do władzy Hitlera wzrosła rola propagandowa festiwalu.
Owszem, ale mimo wszystko niemal do wybuchu wojny cieszył się on także popularnością wśród słuchaczy z Polski. W mojej książce reprodukuję polski plakat reklamujący atrakcje Sopotu i Opery Leśnej.

Czy Merz faktycznie był nazistą, czy tylko konformistą?
Oficjalne wypowiedzi Merza są jawnie wskazujące na jego fascynację nazizmem. Z drugiej strony, jego żona, a zarazem współpracowniczka, Etta Merz, utalentowana plastyczka, autorka scenografii, plakatów, rysunków, nie miała czysto aryjskiego pochodzenia. Skrzętnie to ukrywano, a ona sama w drugiej połowie lat 30. usunęła się w cień męża. Może więc ta nazistowska nadgorliwość Merza, miała na celu jej ochronę?

Merz kontynuował pracę niemal do końca wojny.
Ostatnia edycja festiwalu odbyła się w 1942 r. Potem warunki wojenne siłą rzeczy bardzo ograniczyły możliwości organizacyjne i finansowe. Ale nawet w lecie 1944 r. wystawiono maksymalnie okrojoną wersję "Zygfryda". Można się domyślać, że na widowni zasiadał wtedy generał Erich von Bach-Zelewski, którego na początku sierpnia odwołano z Sopotu i wysłano, by stłumił Powstanie Warszawskie. Sam Merz nie doczekał wkroczenia wojsk radzieckich. Umarł w grudniu 1944 roku. Jego żona wyjechała pierwszym transportem do Niemiec. Umarła w biedzie i zapomnieniu.

A co się działo z Operą?
Wojnę przetrwała w niezłym stanie. Ucierpiała dopiero w marcu 1945 r., w wyniku grabieży. Starzy sopocianie pamiętają jeszcze jak w 1945 r. na rampie kolejowej na ul. Dworcowej w długiej kolejce czekały na załadunek pianina, fortepiany i inne instrumenty muzyczne, maszyny do szycia oraz różnego rodzaju sprzęt mechaniczny, jaki jeszcze kilka lat wcześniej wykorzystywany był do obsługi przedstawień wagnerowskich. Pojechały na wschód.
Polskie władze miały jakiś pomysł, jak wykorzystać ten obiekt?
Duch znienawidzonego Wagnera unosił się nad tym miejscem i paraliżował. Trzeba było jakoś rozbroić tę świątynię niemieckiego nacjonalizmu. Zorganizowano więc na przykład koncert zespołu pieśni i tańca Armii Radzieckiej, na który zwieziono z całego województwa 15 tysięcy osób. Z dumą podkreślano wtedy, że nawet przed wojną nie było takiej widowni. Pisząc o przedwojennych dziejach Opery marginalizowano znaczenie Wagnera, wymieniając go gdzieś na końcu, jako jednego z wielu kompozytorów, których muzykę tam wykonywano. Na tyle nie wiedziano, co z tym zrobić, że 50-lecie Opery zupełnie przemilczano. Nie znalazłem ani jednej wzmianki w prasie, a na ten jeden sezon, chyba nieprzypadkowo, zaplanowano prace remontowe. Opera w ogóle nie była wtedy czynna.

Wcześniej jednak zorganizowano tam dwie edycje festiwalu jazzowego w 1956 i 57 r.
Ściślej mówiąc, w Operze miały miejsce same koncerty finałowe, ale rzeczywiście nadało to temu miejscu nowego ducha. Pokazało, że można tam organizować imprezy z międzynarodową, gwiazdorską obsadą, z zupełnie inną muzyką. Stąd był już tylko krok do wymyślonego przez Władysława Szpilmana festiwalu piosenki...

... którego pierwsza edycja odbyła się nie w Sopocie, ale w hali Stoczni Gdańskiej.
Festiwal był zaplanowany w Operze Leśnej. Mam nawet folder zapowiadający to wydarzenie właśnie tam, tylko pogoda pokrzyżowała te plany i w ostatniej chwili, dosłownie w dniu koncertu, przeniesiono go do Gdańska. W następnych latach postanowiono rozpiąć nad Operą dach i festiwal można było organizować bez ryzyka. Można powiedzieć, że dopiero ten festiwal nadał dzisiejszy wymiar Operze Leśnej.

Od tego momentu dziejów możemy się też odwoływać nie tylko do źródeł historycznych, ale także do Twojej własnej pamięci. Jakie były Twoje pierwsze kontakty z Operą Leśną?
Pamiętam ją przede wszystkim z czarno-białego okienka telewizyjnego z czasów mojego dzieciństwa. Festiwal to było ważne wydarzenie nie tylko muzyczne, ale i towarzyskie. Sąsiedzi się schodzili, bo tylko my w całej kamienicy mieliśmy telewizor. Chociaż nie, mój pierwszy kontakt z Operą Leśną nastąpił jeszcze wcześniej za pośrednictwem katalogu wydanego w 1934 r. z okazji jej 25-lecia. Znalazłem go razem z innymi cennymi książkami w bibliotece, jaką odziedziczyliśmy po poprzednich niemieckich właścicielach naszego sopockiego mieszkania.

Ty, sopocianin, oglądałeś festiwal w telewizji, a nie z widowni?
Mówimy o latach 60., kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Zresztą bilety nie były wtedy tanie, podobnie zresztą jak dziś. W latach 70. uczestniczyłem natomiast w polowaniu na autografy artystów. Wymieniało je się później z kolegami na zasadzie "jedna Violetta Villas, za Kydryńskiego i Niemena". Jeśli chodzi o koncerty, to wolałem imprezy mniej komercyjne, takie jak Jazz Jantar czy Pop Session. W 1984 r. zostałem natomiast zatrudniony jako pracownik biura prasowego w reaktywowanym po dwóch latach przerwy festiwalu piosenki. Od tej pory, w różnym charakterze, współuczestniczyłem we wszystkich kolejnych festiwalach. Byłem też świadkiem powrotu, po latach, Wagnera do Opery Leśnej. Miało to miejsce podczas Bałtyckich Spotkań Operowych w 1985 r. Artyści z Łodzi wystąpili wtedy z "Walkirią". Nikt się już nie oburzał, ale publiczność nie dopisała i po dwóch latach z imprezy trzeba było, niestety, zrezygnować.
Czyli też świętujesz w tym roku jubileusz. Jaki był najbardziej wzruszający moment w ciągu tego okresu?
Bez wątpienia rok 1986 i dwa koncerty Old Rock Meeting, które odkurzyły gwiazdy polskiego rocka z lat 60. Wiele z nich nawet od 20 lat nie występowało w Polsce. Ściągaliśmy ich praktycznie z całego świata - z Kalifornii, Szwecji, Paryża, Niemiec. Całość zakończył występ Niemena i chóralne odśpiewanie jego piosenki, z nieco zmienionym tekstem "czy nas jeszcze pamiętasz?". Ludzie płakali na widowni, a za kulisami płakali też wykonawcy.

Ponieważ jesteś nie tylko autorem książki o historii Opery Leśnej, ale też bardzo ważnym urzędnikiem magistratu, odpowiedzialnym między innymi za jej gruntowny remont, skorzystam z okazji, żeby zapytać co dalej. Czym nas za dwa lata zaskoczy nowa Opera?
Zaskoczy nas dach złożony z dwóch części z nowoczesnym kanałem technicznym. Ten dach będzie powleczony teflonem, odpornym na warunki atmosferyczne. Prawdopodobnie nie będzie się go w ogóle ściągać na zimę, chyba że będą jakieś wyjątkowe nawałnice śnieżne. Zaskoczy nas trochę widownia z pojedynczymi krzesełkami i wieńczącym ją balkonem. O prawie tysiąc zwiększy się liczba miejsc. Pierwsze cztery sektory będą mogły być demontowane po to, żeby ewentualny koncert, np. rockowy, mógł się odbyć w innych warunkach, z miejscem do tańca. Poprawi się zaplecze sceny. Nie zmieni się natomiast rzecz najcenniejsza - akustyka opery. To już zostało sprawdzone.

A zaskoczenia repertuarowe?
Myślimy nad ściągnięciem jakiejś dużej gwiazdy muzyki symfonicznej, typu Filharmonicy Wiedeńscy. Warto bowiem wciąż przypominać tę bardziej klasyczną tradycję koncertową tego miejsca.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki