Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Emerytura dzieci kwiatów

Dariusz Szreter
450 tys. osób  koczowało przez trzy dni pod gołym niebem, bez należytego zaopatrzenia w picie, jedzenie, sanitariaty, bez zawodowych służb medycznych i porządkowych. W pokoju i miłości
450 tys. osób koczowało przez trzy dni pod gołym niebem, bez należytego zaopatrzenia w picie, jedzenie, sanitariaty, bez zawodowych służb medycznych i porządkowych. W pokoju i miłości forum/lisa law
Woodstock okrzyknięto miejscem narodzin nowego narodu. Dziś, kiedy większość uczestników tego pokoleniowego misterium przekroczyła sześćdziesiątkę, Dariusz Szreter zastanawia się, co się im udało zdziałać przez te 40 lat

W przypadku festiwalu w Woodstock 40. rocznica oznacza coś więcej niż okrągły jubileusz, to także symboliczna data przejścia pokolenia dzieci kwiatów w stan spoczynku. 30, 20 nawet 15 lat temu mogli jeszcze konfrontować ideały przeszłości z zamierzeniami i dokonaniami. Dziś zostały im już tylko wspomnienia. Marzyła im się inna Ameryka, inny świat. Wyszło jak zawsze?

Szykowała się katastrofa

15, 16 i 17 sierpnia 1969 roku przeszły do historii jako trzy dni pokoju i miłości. Pół miliona osób (o tylu mówi słynna piosenka Joni Mitchell, ale prawdopodobnie było ich nieco mniej, około 450 tys.) koczowało pod gołym niebem, w skrajnie spartańskich warunkach, bez należytego zaopatrzenia w picie, jedzenie, sanitariaty, bez zawodowych służb medycznych i porządkowych.

Co więcej, spora część uczestników tego wydarzenia nie miała nawet szansy nie tylko zobaczyć, ale nawet usłyszeć występujących na scenie artystów, ponieważ czasy gigantycznych telebimów i megaaparatury nagłośnieniowej miały dopiero nadejść. Organizatorzy zakładali, że przyjedzie góra 150 - 200 tys. słuchaczy i na tyle przygotowana była infrastruktura.

Co więcej, liczyli też na zysk z biletów, po 18 - 24 dolary od łebka (równowartość ok. 80 - 100 dzisiejszych dolarów, po uwzględnieniu inflacji). Ich pech polegał jednak na tym, że na skutek organizacyjnego bałaganu nie zdążyli na czas ogrodzić terenu. W powszechnej pamięci koncert się więc zapisał jako darmowy, choć 186 tys. osób za niego zapłaciło.

Nie dopisała też pogoda, było stosunkowo chłodno i co jakiś czas padało. Jeżeli dodać do tego wszechobecność narkotyków, mamy gotowy przepis na superkatastrofę. Barnard Collier z "New York Timesa", przez pierwsze półtorej doby jedyny reporter prasowy na festiwalu, opisywał później telefoniczne boje, jakie musiał staczać ze swoim szefostwem, oczekującym od niego właśnie artykułu o koszmarnych korkach, zagrożeniu dla bezpieczeństwa i braku zaopatrzenia.

Tymczasem on dostrzegł tam coś zupełnie innego, niespodziewanego. Coś, co ideolog ruchu młodzieżowego Abbie Hoffman nazwał "narodem Woodstock" - gigantyczną wspólnotę, która była zdeterminowana, by wcielić w praktyce ideały miłości i braterstwa w tych jakże ekstremalnych warunkach. Jak bowiem stwierdził Norman Mailer: "Miłość bliźniego nie byłaby tak utrudniona, gdyby ten bliźni nie był tak blisko". Tu liczba bliźnich na metr kwadratowy przekroczyła wszelkie normy znane w cywilizowanym świecie. Ale udało się!

Co to za naród

Poza pragnieniem czynienia pokoju, naród Woodstock nie był jednolity. Obok zwolenników wolnej miłości byli również tacy, którym zapewne nigdy nie przyszłoby do głowy dzielić się z kimś swoim chłopakiem czy dziewczyną, oraz tacy, którzy swój pierwszy raz mieli jeszcze przed sobą. Byli ćpuni, niedzielni amatorzy skrętów oraz abstynenci. Byli studenci ze wschodniego wybrzeża, freaki z Kalifornii, a także dzieciaki farmerów z Appalachów i ze Środkowego Zachodu. Byli oczytani w najnowszych teoriach oraz pełni rewolucyjnego zapału aktywiści ruchów społecznych, nawiedzeni wyznawcy "ery Wodnika", przeciętniacy idący za sezonową modą, a także niezbyt rozgarnięci amatorzy dobrej zabawy przy piwku, gandzi i muzyce.

Ta ostatnia w pewnym sensie ich łączyła. "Choć poszczególne style muzyczne bardzo się między sobą różniły, publiczność akceptowała wszystko. Był to pierwszy, uświęcony najsławniejszy portret "rockowego ludu" jeszcze zjednoczonego, zwartego, gotowego przyjąć rock w każdej postaci, w jakiej się wyrażał" - pisze Gino Castaldo w swojej fascynującej książce "Ziemia obiecana. Kultura rocka 1954 - 1994" (wyd. Znak 1997). Jak jednak już zaznaczyliśmy, niektórzy w ogóle nie mieli możliwości posłuchania koncertu.

Potem przyszły lata 70.

Woodstock określany jest jako apogeum i jednocześnie początek końca ruchu hippies. To, co zadziałało "tu i teraz", w konfrontacji ze światem zewnętrznym w sposób naturalny uległo zdeformowaniu. Nowa muzyka, wolna miłość, poszerzające świadomość środki psychodeliczne sprowadzone do sloganu "sex and drugs and rock'n'roll" i skomercjalizowane stały się karykaturą tamtych ideałów, potworem pożerającym własne dzieci.

Lata 70., które nastąpiły bezpośrednio po Woodstock, to m.in. rozwój branży porno oraz handel narkotykami na masową skalę, pociągający za sobą rozwój związanej z tym zorganizowanej przestępczości. To również monstrualny rozrost przemysłu muzycznego, a także towarzyszący mu kult megagwiazd, przeciw któremu w drugiej połowie dekady zbuntowali się punkowcy. Na chwilę nim również ich pożarła machina show-biznesu. Nawet ekologia, zawarta w haśle "powrotu do ogrodów", wyrodziła się z czasem w ekoterror, ekościemę i ekonaciągactwo na wielką skalę.
Były też aspekty pozytywne. Społeczeństwo, zarówno w USA, jak i na Zachodzie Europy, stało się bardziej wyluzowane. Mniej sztywne ramy społeczne pozwoliły na przynajmniej częściową emancypację przedstawicieli środowisk wcześniej upośledzonych - kobiet, kolorowych czy mniejszości seksualnych. Pozowanie na młodzieżowców (rozszerzane spodnie, wzorzyste koszule, dłuższe włosy) stało się modne nawet wśród członków establishmentu. Ale pierwszy prezydent USA należący do pokolenia Woodstock - Bill Clinton, chociaż w praktyce cenił sobie obyczajową swobodę, którą zwykliśmy łączyć z ruchem hippies, wykazywał się przy tym nie mniejszą hipokryzją niż jego poprzednicy na tym stanowisku. Wystarczy przypomnieć słynne: "paliłem, ale się nie zaciągałem", żeby nie sięgać do spraw głębszego formatu.

Dopiero Obama, który w 1969 roku był zaledwie ośmiolatkiem, zdaje się wnosić do polityki nowego ducha. Czy spełni pokładane w nim nadzieje - czas pokaże. Nawiasem mówiąc, to że prezydentem USA został po raz pierwszy czarnoskóry, w jakimś sensie jest dziedzictwem Woodstock.

Co zostało prócz zdjęć?

Sporządzenie bilansu zysków i rozczarowań nie jest więc łatwe ani chyba celowe. Rzecz jest chyba w czym innym. Wartość tego rodzaju zbiorowego doświadczenia tkwi przede wszystkim w jego przeżyciu. Uszlachetnia na chwilę, ale na dłuższą metę jego skutki się rozmywają. Co zostało dziś w Polsce z narodowego "przeanielenia" w dniach żałoby po Janie Pawle II? Tylko dla nielicznych to katharsis na zawsze przestawiające wewnętrzną busolę. Większości pozostaje poprawiona na jakiś czas samoocena, miłe wspomnienia oraz zdjęcia w rodzinnym albumie.

A propos zdjęcia. Na okładce koncertowego albumu z festiwalowymi nagraniami znalazła się fotografia przedstawiająca zbocze pagórka, na którym o świcie pokotem odpoczywają uczestnicy festiwalu. Na pierwszym planie stoi okryta kocem, przytulona do siebie para hippisów. Przy okazji którejś kolejnej rocznicy Woodstock dziennikarzom udało się ich zidentyfikować.

Bobbi i Nick Ercoline pobrali się w 1971 roku. Do dziś są małżeństwem. Ona jest pielęgniarką w szkole, on inspektorem budowlanym. Kiedy się o nich zrobiło głośno, zaczęli do nich wydzwaniać prawnicy, proponując swoje pośrednictwo w wyegzekwowaniu pieniędzy za wykorzystanie wizerunku. Ercolinowie odprawili ich, uznając, że to nie byłoby zgodne z filozofią Woodstock. Nie zapomnieli.
- Thank you Nick and Bobbi. Respect.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki