MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dzieci zabijano na raty - głodem, pracą, biciem i mrozem… Rozmowa z Błażejem Torańskim, współautorem książki „Mały Oświęcim”

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Byli więźniowie niemieckiego obozu koncentracyjnego przy ul. Przemysłowej długo nie mogli zdobyć się na opowieść o swoim dramacie. Bezmiar cierpienia był tak wielki, że kneblował im usta – mówi Błażej Torański.
Byli więźniowie niemieckiego obozu koncentracyjnego przy ul. Przemysłowej długo nie mogli zdobyć się na opowieść o swoim dramacie. Bezmiar cierpienia był tak wielki, że kneblował im usta – mówi Błażej Torański.
Dokument Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego to opowieść o miejscu, które skazano na zapomnienie. To swoista spowiedź ostatnich ofiar i świadków dziecięcego piekła, które w łódzkim getcie stworzyli Niemcy. „Byli więźniowie niemieckiego obozu koncentracyjnego przy ul. Przemysłowej długo nie mogli zdobyć się na opowieść o swoim dramacie. Bezmiar cierpienia był tak wielki, że kneblował im usta” – mówi Torański. Przez to niemieckie piekło przeszło od 2 do 3,5 tys. polskich dzieci. Do małego Auschwitz trafiały nawet niemowlęta. I to tylko za to, że były polskimi dziećmi. Z Błażejem Torańskim, współautorem książki „Mały Oświęcim” rozmawia Krzysztof Maria Załuski.

Opisali państwo wstrząsającą historię jedynego w historii obozu koncentracyjnego dla dzieci. Niemcy podczas II wojny światowej mordowali tu polskie dzieci… Czy ktoś poniósł odpowiedzialność za to piekło?
Nie.

Ile było ofiar tego bestialstwa?
Jak wspominał były więzień Jerzy Jeżewicz w tym obozie nie było gazu i krematorium, bo nie były potrzebne. Dzieci zabijano głodem, pracą, biciem i mrozem. Terrorem psychicznym i fizycznym. Nie strzelano im w potylicę, jak polskim oficerom w Katyniu. Z broni zabijano je tylko podczas próby ucieczki. Nie da się precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie, ile dzieci zginęło. Dr Adam Sitarek kierujący Centrum Badań Żydowskich na Uniwersytecie Łódzkim szacuje, że w obozie – i tuż po wyjściu z niego – z powodu chorób zmarło co najmniej 136 osób. Przez 25 miesięcy funkcjonowania co tydzień umierało jedno, dwoje dzieci. Odnaleziono zaledwie 76 aktów zgonu. Dokumentacja obozowa została zniszczona. Śmiertelność była potworna, a choroby brały się z głodu. Wśród najbardziej wyniszczających chorób raporty sanitarne wymieniają tyfus, jaglicę, gruźlicę, szkorbut, świerzb. W 1943 roku wybuchła epidemia tyfusu.

Czy dzieci miały jakąkolwiek opiekę medyczną?
Szpitala nie było. Jedyny lekarz, internista, doktor Leon Urbański, został zatrudniony dopiero latem 1943 r. Nie miał ani leków, ani środków opatrunkowych. W grudniu tego roku przyjęto drugiego lekarza, doktora Emila Vogla, czeskiego pediatrę, który przemycał leki z łódzkiego getta. Wszyscy, którzy przeszli przez ten obóz, byli okaleczeni psychicznie i fizycznie. Jak Alicja Molencka-Gawryjołek, która opowiadała, że w środku organizmu ma wszystko z plastiku i na śrubach.

Niemcy uznali, że najlepiej małych więźniów „zresocjalizuje” praca na rzecz III Rzeszy. Do jakich prac te dzieci były zmuszane?
Pozornie prace wydawały się łatwe. Dziewczynki sprzątały, prały, szyły, pomagały w kuchni. Wyplatały koszyki z wikliny, tworzyły sztuczne kompozycje kwiatowe, kleiły torebki. Pracowały w ogrodzie i warzywniaku. Sadziły nasiona, pieliły warzywa. Chłopcy wyrabiali ze słomy maty pod czołgi, paski do masek gazowych, skórzane części plecaków, naprawiali buty, kopali rowy. Ale także traktowani byli jak konie pociągowe. Z założonymi na plecach skórzanymi szelkami, poganiani przez esesmana, ciągnęli wielki, ważący tonę walec wyrównujący drogę. Czasami na walcu siadał wachman i kazał się ciągnąć po terenie obozu. Szczególnie uciążliwe było prostowanie igieł do maszyn przemysłowych i włókienniczych. Igły były długie na kilkanaście centymetrów i zakończone jakby haczykiem. Często pogięte, zwichrowane. Smarowano je naftą lub oliwą. Nafta i oliwa pryskały w oczy. Z tego brały się choroby niszczące wzrok. Na kowadełku należało delikatnie młoteczkiem nadać igle prosty kształt. Umiejętnie, z zegarmistrzowską precyzją, uderzać w nią z właściwych stron, aby przestała być krzywa. Stukot młotków o kowadła przyprawiał o silny zawrót głowy.

Wspominacie państwo o dotkliwych karach, licznych nakazach i zakazach. Za co Niemcy najczęściej karali?
Dzieci bito za wszystko i zarazem za nic. Helenę Sznerch pobito za to, że chciała zjeść kawałek brukwi. Wypluła, ale i tak ją zbito. Za to, że użyła ciepłej wody w pralni wachmanka Genowefa Pohl wymierzyła jej 25 batów sztywnym pejczem. Wacława Kiziniewicz dostała dziesięć batów, bo nie chciała uczyć się niemieckiej piosenki. Teresa Stefaniak zrzucała z drzewa gruszki, a inne dziewczynki zbierały. Wachmanka Sydonia Bayer wysłała ją do karceru na jeden dzień i wymierzyła 60 batów. Za znalezienie wszy groziła kara chłosty: 25 uderzeń kijem lub pejczem. 12 batów dostała Augustyna Borowiec za podniesienie jabłka z ziemi, a za wzięcie z kuchni chleba pobito ją tak, że straciła przytomność. Brygidę Sierant wachmanka biła po twarzy dotąd, aż dokładnie i bez zająknięcia nie powtórzyła słów piosenki o niemieckim żołnierzu, a przecież nie znała niemieckiego. Franciszek Panek dostał 25 batów i zabrano mu śniadanie za to, że zaspał. Łucja Nowak pobita została za to, że w obozowym ogrodzie zjadła marchewkę, a nać z powrotem wsadziła do grządki. Za rozbitą miskę wyznaczano 25 batów. Tyle samo za posikanie łóżka. Bito za grubo obrane ziemniaki. Polskie dzieci bito również za używanie języka ojczystego.

Jak dzieci sobie radziły w tych warunkach?
Były solidarne we wspólnej niedoli. Wspomagały się rodzeństwa, ale także wspólnoty, na przykład Świadkowie Jehowy z Wisły. Dzieci były pomysłowe i próbowały leczyć się same. Henryk Chrzanowski, jeden ze świadków na procesie Eugenii Pohl opisywał to tak: „Łowiono myszy. Za sztukę trzeba było dać pajdkę chleba. Obcinano ogon i robiono z tego wywar i to miało stanowić lekarstwo na przeziębienie”.

Bohaterowie tego dokumentu sugerują, że historia o obozie była przez lata ukrywana. Zgadza się pan z tą tezą?
Prawda o obozie przy Przemysłowej miała nigdy nie wyjść na światło dzienne. Dokumenty zostały zniszczone. W PRL ten obóz przemilczano, ukrywano pod dywanem cenzury i propagandy albo nie nagłaśniano z powodów politycznych. Owszem, ukazał się w 1965 r. szkic Wiesława Jażdżyńskiego „Reportaż z pustego pola”, a dziesięć lat później wydano książkę byłego więźnia Józefa Witkowskiego zatytułowaną „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi”. Ta ostatnia praca jest solidnym źródłem informacji o obozie, ale wydana została w śmiesznie niskim, jak na PRL, nakładzie 2700 egzemplarzy. Wyszły także wspomnienia byłego więźnia Tadeusza Raźniewskiego „Chcę żyć”. Na jego motywach Zbigniew Chmielewski zrealizował film „Twarz anioła” z Wojciechem Pszoniakiem i Leonem Niemczykiem. Jest w Łodzi Pomnik Martyrologii Dzieci, zwany potocznie Pomnikiem Pękniętego Serca, odsłonięty w maju 1971 r. Dwa lata temu krakowska reportażystka Urszula Sochacka wydała książkę „Eee… tam, takiego obozu nie było – wspomnienia Genowefy Kowalczuk, byłej więźniarki obozu przy ulicy Przemysłowej w Łodzi”. Trafną hipotezę wyraża cytowana w „Małym Oświęcimiu” była więźniarka Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska: „Ten obóz był tajny, ukryty w getcie, i taki pozostał. Od wielu lat się zastanawiam: komu na tej ciszy zależy? Po wojnie go zburzono. A przecież był unikatowy, drugiego takiego w Europie nie było. Jak widać Niemcy wciąż mają wielki wpływ na kształt świata, skoro do dziś prawie nikt o nas, dzieciach z Przemysłowej, nie wie”.

Jakie mogły być powody przemilczenia?
Było ich wiele. Obóz był ukryty za murem łódzkiego getta, o którym powstało setki publikacji. Byli więźniowie długo nie mogli wypowiadać się o tym dramacie. Bezmiar cierpienia był tak wielki, że kneblował im usta. Mam własną hipotezę: gdyby w piekle przy Przemysłowej ginęły dzieci żydowskie – nie polskie – świat krzyczałby o tych zbrodniach od 75 lat.

Ta książka jest domaganiem się sprawiedliwości dla ofiar, czy pisząc ja chcieliście tylko odkryć na nowo tę potworną historię?
W jednej z pierwszych recenzji „Małego Oświęcimia” przeczytałem, że książka została „skonstruowana tak, by wykorzystać grę na emocjach, ma przede wszystkim wstrząsnąć czytelnikami, sprawić, by zastanowili się nad przeszłością. Jest to również szansa na upamiętnienie ofiar obozu – i na przywrócenie głosu tym, którzy przeżyli piekło i do tej pory nie mieli okazji, żeby o tym opowiedzieć na forum (zresztą – nie wszyscy chcą rozdrapywać stare rany i powracać do horroru)”. Zgadzam się z tym. O tym piekle należy wreszcie głośno mówić i wprowadzić ten temat do świadomości zbiorowej Polaków i szerzej Europejczyków.

Kto wpadł na tak okrutny pomysł, by zbudować obóz koncentracyjny dla dzieci?
Obóz powstał na rozkaz reichsführera SS Heinricha Himmlera w czasie, kiedy urządzał sobie kwaterę w malowniczych mazurskich lasach. We wstępie „Małego Oświęcimia” cytujemy jego list do rodziny zaczynający się od słów: „Moja dobra Mamusiu!”. Oficjalnie chodziło o to, aby jak pisał w swoim zarządzeniu z czerwca 1941 r. „polscy młodociani przestępcy” byli „natychmiast umieszczani w obozach koncentracyjnych”. Przy czym nie ustalił granicy wieku, ani nie zdefiniował pojęcia „przestępca”.

Za co w „małym Auschwitz” umieszczano tych rzekomych „przestępców”?
Dzieci więziono tam za polskość. Za to, że ich rodzice działali w organizacjach podziemnych, albo trafili do obozów śmierci, oflagów albo zginęli. Za to, że z dnia na dzień, mając ledwie po kilkanaście lat, musieli zastąpić tych rodziców, stać się głowami rodzin, wziąć pod opiekę młodsze rodzeństwo, prać im, gotować sprzątać, leczyć je i walczyć o środki do życia, zarobkować, niejednokrotnie żebrząc, a czasami kradnąc. Dzieci Świadków Jehowy wsadzano do łódzkiego obozu za to, że „rodzice wychowują je w duchu wrogim państwu”. Polskie dzieci Niemcy odrywali od rodzin, odzierali z wolności, godności, bezpieczeństwa, zarzucali im zbrodnie, których nie popełnili. Więzili je za nic.

Niemcy znani są ze skrupulatności w prowadzeniu dokumentacji. Jak w swoich dokumentach próbowali legalizować osadzanie nieletnich?
Uzasadniali to tak: „sierota, włóczy się, bez środków do życia”, „rodzice nie żyją, żebrze, włóczy się”, „zaniedbane dziecko polskie”, „ojciec na robotach w Rzeszy, matka w Oświęcimiu”, „miał przy sobie zapałki”, „rodzice nie przyjęli volkslisty”, „przerzucał chleb do getta”, „córka polskiego profesora”, „syn polskiego oficera”, „przeszkadza otoczeniu i wywiera ujemny wpływ na dzieci niemieckie”, „zachodzi obawa, że wywodzi się z Cyganów”. Albo najprościej: „dziecko polskie”.

Czy rodzina miała jakiekolwiek szanse na odebranie swojego dziecka z obozu?
Są dowody na to, że jeśli ktoś z rodziny podpisał volkslistę, czyli zgłosił przynależność do niemieckiej narodowości, dziecko natychmiast zwalniano.

Ile lat miały ofiary?
Oficjalnie trafiały tam dzieci od czwartego do szesnastego roku życia. Ale bywało, że czasowo przebywały tam niemowlęta. Niemcy łamali nawet ustanowione przez siebie prawo III Rzeszy. Zmuszali małoletnie dzieci do pracy od świtu do nocy. Już sama praca skazywała ich na zagładę, bo nie wyrabiały norm.

Odnoszę wrażenie, że jako autorzy nie macie satysfakcji, jeśli chodzi o zakończenie tej historii. Ale rzeczywiście wyrok kilkunastu lat więzienia dla obozowej wachmanki i folksdojczki Genowefy Pohl, która znęcała się nad dziećmi nie zaspakaja poczucia sprawiedliwości…
Owszem, ten wyrok nie daje takiego poczucia. Dwie inne bestie z tego obozu – funkcjonariuszka SS Sydonia Bayer i wachman Edward August – zostali w 1945 r. skazani na karę śmierci. W mojej ocenie Pohl także na nią zasługiwała.

Dlaczego pańskim zdaniem nie skazano jej również na stryczek?
Wymiar sprawiedliwości zaczął się nią interesować w 1947 r. Biuro Ewidencji Ludności informowało, że nie jest w Łodzi zameldowana, choć w rzeczywistości mieszkała przy Chełmońskiego 16 A. Zaraz po wojnie wróciła do polskiej pisowni nazwiska – Pol, bez niemego „h” – i do imienia Eugenia. W obozie była zaś Genowefą Pohl.

Nadal nie rozumiem, dlaczego przez tyle lat nie można jej było zidentyfikować, oskarżyć i skazać?
Przez kilkanaście lat pracowała w żłobku Zakładów Przemysłu Bawełnianego im. Armii Ludowej jako intendentka. Jej koleżanka z pracy Monika Kwiatkowska zeznała w procesie wachmanki, że „Polowa serdecznie żyła z dziećmi. Kiedyś jakieś dziecko zachorowało, to szukała lekarza. Kiedyś jakieś dziecko się zagubiło, to jeździła rowerem po mieście i go szukała”. W Klubie Sportowym Włókniarz Eugenia Pol uprawiała kilka dyscyplin, m.in. rzut oszczepem. Regularnie chodziła na pochody pierwszomajowe. I tylko od czasu do czasu mogła poczuć strach, kiedy na ulicy przypadkiem natknęła się na swoją ofiarę. Jadwiga Orłowska, numer obozowy 37, zamiast ukłonu powiedziała jej: „świnia”.

Aresztowano ją dopiero 12 grudnia 1970 r…
Tak. Siedziała w Areszcie Śledczym przy ulicy Kraszewskiego w Łodzi. Wyrok w jej sprawie – 25 lat więzienia – wydany przez Sąd Wojewódzki w Łodzi nosi datę 2 kwietnia 1974 r. Wiele śladów było już wtedy zatartych, dokumenty zniszczone, proces był poszlakowy. Oskarżona przyznała się jedynie do eksterminacji dzieci polskich „jako członek niemieckiej załogi obozu”, ale nie do przypisywanych morderstw. Ostatecznie skrócono jej karę. Wyszła na wolność w 1989 r. i zamieszkała w łódzkiej dzielnicy Dąbrowa. Zmarła w 2003 r.

Historia Eugenii Pohl jest mocno akcentowana w państwa książce. Czy ta folksdojczka była w jakiś sposób wyjątkowa pod względem okrucieństwa? Czy inni wachmani równie bestialsko znęcali się nad polskimi dziećmi?
Pohl była wyjątkowa. I zakłamana. To była po prostu bestia. Jedna z trojga najbardziej okrutnych folksdojczów, obok Sydonii Bayer i Edwarda Augusta. August był stale pijany, ciągle bił dzieci, poddając je najwymyślniejszym torturom, topił w beczce z wodą, scyzorykiem wycinał genitalia, gasił na nich papierosy. Janusz Prusinowski opowiadał w procesie, jak August kazał mu zebrać kał do miski i dopilnował, aby wszystko zjadł.
Eugenia Pohl była równie brutalna. Więzień Jan Woszczyk opisywał, że stanęła za plecami jego kolegi, podniosła czterokilogramową cegłę i uderzyła go w potylicę, krzycząc: „Giń polska świnio”. Kiedy upadł na ziemię deptała go butami. Ponad to znęcała się nad dziećmi psychicznie. Mówiła do nich: „I tak wszystkie zdechniecie”.

Rozpoczynając karierę wachmanki Pohl miała zaledwie 17 lat. Sama była jeszcze bardzo młodą dziewczyną. Czy uważa pan, że miała jakieś wrodzone skłonności psychopatyczne czy wręcz sadystyczne?

To niezwykle dramatyczna postać. Czytając jej akta procesowe miałem wrażenie, jakbym prowadził z nią szczególny dialog. Kazimierz Moczarski - który przez osiem miesięcy siedział w celi z Jürgenem Stroopem, dowódcą niemieckich sił likwidacyjnych w getcie warszawskim - w swoich słynnych „Rozmowach z katem” napisał o Pohl: „Przerażające jest to, że była zwyczajną osobą, wywodzącą się z normalnego domu. Jej wcześniejsze życie nie wskazywało, że ma sadystyczne skłonności”.

Co wiemy o jej domu rodzinnym i młodości?
Pohl była córką majstra budowlanego i szwaczki. Jej brat był krawcem. Skończyła jedynie szkołę podstawową w Łodzi na Księżym Młynie. Przed sądem regularnie wypierała się zbrodni. Powtarzała, że nigdy nie czuła się Niemką, ale Polką i na wyzwolenie czekała tak samo jak inni Polacy. Przez większość życia nazywała się Eugenią Pol i takie nazwisko widnieje na jej nagrobku. Genowefą Pohl była w czasie okupacji, od czerwca 1940 r., kiedy w wieku 17 lat podpisała volkslistę, do stycznia 1945 r., kiedy wyszła z obozu. Wtedy, jakby otrzepała się z kurzu, wyparła z pamięci zbrodniczy okres. „Uciekłam od nich. Poszłam prosto do swojego domu. Miałam na sobie szary żakiet i nieprzemakalny płaszcz. Mundur został za bramą”.

Ciekawe jest więzienne spotkanie działaczki opozycji i publicystki Elżbiety Królikowskiej–Avis z Eugenią Pol. Może pan o tym opowiedzieć?
Elżbieta Królikowska była wtedy dwudziestosześcioletnią dziennikarką, działaczką tajnej, antykomunistycznej organizacji „RUCH”, skazaną na dwa lata więzienia. W 11–osobowej celi siedziały ze złodziejkami, włamywaczkami i luksusowymi prostytutkami z Hotelu Grand. Eugenia Pol, 48–letnia folksdojczka i wachmanka, sąsiadowała z nią na tej samej, piętrowej pryczy. Spała na dole. Zapewniała, że jest niewinna i aresztowano ją w związku z nadużyciami finansowymi w żłobku. Elżbieta Królikowska zapamiętała ją jako wysoką, szczupłą kobietę o ogorzałej, apoplektycznej cerze i z fryzurą z lat czterdziestych. Stanowczy, męski charakter, żadnych subtelności. Zdystansowana, o silnym instynkcie samozachowawczym, kontrolująca słowa, starająca się o dobre relacje z innymi więźniarkami. Codziennie myła się do pasa w zimnej wodzie i energicznie gimnastykowała.

O czym rozmawiały w celi?
O sztuce, kinie, także przedwojennym, o muzyce. Pohl kochała muzykę klasyczną. Kiedy z więziennego „kołchoźnika” dobiegała muzyka Mozarta czy Bacha, jej niebieskie oczy napełniały się łzami wzruszenia. Lubiła także operetkę, na dźwięk Lehara czy Offenbacha pytała: „Pani Elżuniu, zatańczymy?” i porywała współwięźniarkę do walca. Opowiadała o swojej umuzykalnionej rodzinie, o tym, że gra na mandolinie, a jej brat na akordeonie. „Zawsze wieczorem, przed snem, wyciągała w górę rękę i mówiła: Pani Elżuniu, rączka na dobranoc”. I chętnie czesała po myciu moje długie wtedy włosy. W więzieniu przecież nie było suszarek” – opowiadała mi Elżbieta Królikowska.

Wyjątkowo sielskie, jak na więzienne obrazki…
Maska spadła z twarzy Eugenii Pol, kiedy Elżbieta przeczytała informację o procesie folksdojczki z obozu przy Przemysłowej, której zarzuca się zakatowanie jedenaściorga polskich dzieci. Więźniarka polityczna była w szoku. Pokazała byłej wachmance gazetę. „Pani Gieniu, co to jest?”. Pohl zaczęła płakać. Później przeniesiono ją do innej celi.

Jaki był koniec „małego Auschwitz”?
W roku 1945 obóz nie został ewakuowany. Niemcy porzucili swoje ofiary. Po wkroczeniu do Łodzi Armii Radzieckiej starsze dzieci wróciły do domów rodzinnych. Część młodszych sierot pozostała w swoim więzieniu. Nie potrafiły bowiem żyć na wolności. Później zaopiekowały się nimi organizacje charytatywne. Przez kolejne dekady ofiary tego piekła bały się nawet myśleć o tym, co spotkało je na Przemysłowej… Niektórzy po raz pierwszy otworzyli się dopiero, gdy postanowiliśmy napisać o ich losie książkę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Paliwo na stacjach będzie tańsze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki