Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chłopcy z Grabówka

Barbara Szczepuła
- Czego chcesz, gnoju? - krzyknął Janusz i w tym momencie padł strzał. Nina i mężczyzna zniknęli, a on leżał na śniegu i czuł, że zaraz się wykrwawi

Umawiamy się na parkingu przed Biedronką, tam, gdzie niegdyś był skup surowców wtórnych. Janusz Materné, szczupły, siwy 76-latek, przyjeżdża wysłużonym oplem corsą i zaraz przechodzimy na drugą stronę ulicy Morskiej, by zanurzyć się w świat lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Wyłożona bazaltową kostką główna ulica Grabówka nosiła imię Czerwonych Kosynierów, Janusz miał kilka lat i bawił się z rówieśnikami na podwórku albo myszkował razem z nimi po pobliskich lasach, szukając niewypałów w bunkrach i transzejach. Raz po raz okolicą wstrząsał odgłos eksplozji i któryś z chłopców zostawał już na zawsze bez oka, bez palca, bez nogi. Przerażone matki porzucając obieranie kartofli i cerowanie skarpetek, pędziły z modlitwą na ustach do lasu - sprawdzić, co z Ryśkiem, Staśkiem, Heńkiem?

Od czasu do czasu na osiedlu ogłaszano przez megafony, że z powodu planowanej detonacji niewybuchów należy okleić okna papierem, żeby szyby nie powypadały. Ale skąd wziąć papier? Gazety mało kto czytał, a jeśli były w domu, to pocięte na arkusiki służyły za papier toaletowy. Trwały dyskusje, który dziennik lepiej się do tego celu nadaje.
Mimo wypadków zardzewiała broń i hełmy ciągle kusiły i nie było lepszej zabawy niż ta, wzorowana na filmach wojennych, które wyświetlano w kinie Fala. Oddziały partyzanckie zasadzały się na Wehrmacht i w zaciętej bitwie, której towarzyszyły komendy "Feuer!" i "Ognia!", trup słał się gęsto.

Wśród drzew błąkały się krowy i świnie zarekwirowane rolnikom przez krasnoarmiejców, a potem z niewiadomych powodów porzucone. Trawy szukały konie dostarczone przez UNRRA. Wypuszczali je na popas sowieccy żołnierze kwaterujący nieopodal miejsca, na którym stoi dziś stacja benzynowa. Czasem jakiegoś konia udało się złapać wozakom, którzy z pobliskiej żwirowni wozili piach do odbudowywanego portu. Któregoś dnia w żwirowni obsunęła się skarpa i spod piachu wyturlały się dwie ludzkie głowy. - Niemcy - orzekł ktoś i odwrócił się na pięcie. Nikt nie żałował nieznanych ludzi przybyłych tu z daleka, by zabijać.
Ulicą Czerwonych Kosynierów ciągnęły w kierunku centrum Gdyni kolumny niemieckich jeńców. Kulejących, przestraszonych, zarośniętych, z obandażowanymi głowami. - Szwaby, szwaby! - krzyczały dzieci, a ich ojcowe spluwali, dając wyraz dezaprobacie i złości. Każdy swoje przecierpiał, stracił bliskich, przeżył tułaczkę. Jesienią 1939 roku ulicę Morską nazwano imieniem gauleitera Alberta Forstera, a mieszkańcy Grabówka jak wszyscy gdynianie zostali wyrzuceni ze swoich domów.

Wysiedlona została też matka Janusza z dwoma synami. Januszek miał wtedy zaledwie dwa miesiące, starszy brat - cztery lata. Tułała się przez całą okupację po Generalnym Gubernatorstwie, by wrócić na Grabówek w czterdziestym piątym. - Ojciec bronił Oksywia - dodaje Janusz, gdy zbliżamy się do bloku, w którym mieszkał z rodzicami i braćmi.

W blokach zbudowanych przed wojną przez TBO, czyli Towarzystwo Budowy Osiedli, mieszkali stoczniowcy, marynarze, celnicy, akowcy, żołnierze Andersa, milicjanci, tajniacy, Kaszubi, Wielkopolanie, Kresowiacy. Ojciec Janusza był celnikiem, pracował w porcie gdyńskim od roku 1926, kiedy został tu służbowo przeniesiony z Poznania. Helena Materné urodziła mu przed wojną dwóch synów, potem dwóch następnych, więc z jednej pensji trzeba było wyżywić sześć gąb.

Zabugoli z baraków przy Kapitańskiej tutejsi nie lubili. Napuszczali na nich chłopaków, którzy strzelanie z procy i rzucanie kamieniami w ich okna uznali za świetną zabawę. Czasem udało się zabugolom jakiegoś smarkacza złapać i doprowadzić na komisariat MO na Chyloni. Milicjanci na ich widok wpadali w szał, bo wiedzieli, że zaraz zacznie się cyrk. Na pytanie o nazwisko, każdy mądrala odpowiadał bez zająknienia: Pinczewski!

* * *

- Przed świtem do mleczarni przywożono ciężarówką mleko z Obłuża - zmienia temat Materné, gdy zbliżamy się do sklepowych pawilonów. Konwojenci hałasowali niemiłosiernie bańkami, stawiając na nogi mieszkańców bloków. Nikt jednak nie narzekał, bo mężczyźni i tak spieszyli się do pracy na szóstą lub siódmą, a kobiety wstawały, by przyszykować im kawę zbożową i kanapki do roboty. Wysyłały dzieci z kankami po mleko. Jeśli któryś ze starszych chłopców pomógł sklepowej przy przenoszeniu baniek, mógł liczyć na mleko poza kolejnością. Warzywa sprzedawała pani Słomczyńska, mięso pan Mindak. - A jaki pyszny był chleb nałęczowski kupowany obok, u Kwaśniaka - rozmarza się Janusz.

* * *

Latem chłopcy z Grabówka, Leszczynek, Chyloni pędzili nad morze. W litrowych butelkach po wódce nieśli lemoniadę, czyli wodę z cukrem i octem. Z octem? Jasne, przecież cytryn nie było. Butelek nigdy nie brakowało, bo ojcowie pili. Pili ku utrapieniu żon i dzieci, a wypiwszy, rwali się do bicia, by na tych, którzy byli akurat pod ręką, wyładować złość za ciężkie życie. Ilu zapiło się na śmierć? Popularnością cieszył się trunek zwany pieszczotliwie "Tatą z mamą". Dziś koneserzy twierdzą, że biały alkohol należy zmieszać z tonikiem, cytryną i sokiem wiśniowym, następnie odstawić na jakiś czas, by się "przegryzł". Wtedy o toniku nikt nie słyszał, kupowało się w monopolowym ćwiartkę z czerwoną lub niebieską kartką, mieszało z odrobiną soku, bo w spiżarni zawsze stał jakiś sok przeznaczony na przykład do polania dzieciom kisielu zrobionego z mąki kartoflanej. I nie zwlekając, piło się "z gwinta". Nasycić pragnienie można było też w restauracji Murzynek, która jednak wkrótce została zamknięta. Jej właściciel dostał kolosalny domiar i z rozpaczy rzucił się pod pociąg.

- Butelkę z piciem pakowało się do siatki razem z chlebem posmarowanym marmoladą z buraków. - Smakowała wspaniale - wspomina Janusz. Kąpielówki szyli sami z tego, co akurat było pod ręką. Jeden z chłopaków zszył dwie czerwone chusty harcerskie i wyglądał naprawdę świetnie. Gonili fale, skakali, pryskali wodą na dziewczyny, a nawet dorosłe panny, a im bardziej piszczały, tym bardziej udana była zabawa. A potem wcinali swój chleb z marmoladą i grzali się w słońcu, kopali szmaciankę, obsypując piaskiem opalające się kobiety, co wywoływało awantury. I znowu krzycząc i śmiejąc się, gnali do wody. Janusz lubił udawać, że się topi. Ryczał na cały głos: ratunku! I chował się pod wodę. To był jego numer popisowy. Gdy ludzie zrywali się ze swoich koców i pędzili na pomoc, radości było co nie miara. Czasem jakiś mężczyzna chciał mu przylać za szczeniackie żarty, ale Janusz zwinnie umykał między grajdołkami.

Kolonie dla dzieci pracowników Urzędu Celnego koło Jastrzębiej Góry były jak na tamte czasy luksusowe. Dwa razy w tygodniu mięso na obiad, zupa mleczna na śniadanie i plaża od rana do wieczora. Nie wychodzili z wody. Nawet gdy na maszcie powiewała czarna flaga. Wtedy kąpiel w morzu stawała się prawdziwym wyzwaniem. Kilku chłopców założyło się, który, mimo bijących z wielką siłą fal, dojdzie najdalej w morze. Janusz miał szansę wygrać, ale poślizgnął się na kamieniu i zachłysnął wodą. Udało mu się odbić od dna, krzyknąć "ratunku! Topię się!". I natychmiast przykryła go następna fala. Lubi teraz o tym opowiadać. W czasopiśmie "Nieznany świat" opisał nawet to, co się z nim działo, gdy z płucami pełnymi wody znalazł się w innej rzeczywistości. Parł do przodu wąskim tunelem, a oblepiała go cienka folia, za którą "wrzała kipiel pełna agresywnej furii". Z tej kipieli wyciągnął go wychowawca. Tego samego dnia wyleciał z kolonii.

* * *

Miedzy blokami TBO rośnie jabłoń, dojrzałe jabłka spadają i gniją na trotuarze. Janusz kręci głową z dezaprobatą. - Za moich młodych lat żadne jabłko się nie zmarnowało, wcinaliśmy wszystko jak szarańcza, a prawdziwych emocji dostarczały wypady na szaber do okolicznych ogródków. Uginające się od owoców drzewa kusiły i nie pomagały krzyki i wyzwiska właścicieli, a nawet lanie, jeśli udało się jakiegoś chłopaka złapać. Zaczarowanym ogrodem była przydomowa działka pani Staśkiewicz, nauczycielki biologii ze szkoły numer siedem. Mówiło się, że jej mąż wrócił z niewoli skatowany, ledwie żywy, prawie nie wychodził z domu, ale to dzieci niezbyt interesowało. Były stale głodne, drapały się po zawszawionych głowach, jedne chorowały na gruźlicę, inne na świerzb, jeszcze inne miały krzywicę, a wszystkim śniły się gruszki i czereśnie z ogrodu nauczycielki.

Jeśli nie kradli jabłek, to grali pod blokami w klipę, w palanta, rzucali nożem albo monetami o ścianę. Janusz pamięta zdumienie, w jakie wprawił ich syn marynarza z pierwszej klatki, który pewnego dnia powiedział, że ma pióro, które pisze bez napełniania go atramentem. - Kłamiesz! - krzyczeli chłopcy. - Łżesz jak pies! Wyniósł więc swoje żółte cudo. To był długopis, pierwszy na Grabówku, a może nawet w całej Gdyni.

* * *

Ważnym wydarzeniem w każdej rodzinie było pranie. Osobno prało się kolory, osobno białe. Brudną bieliznę mama najpierw namaczała, potem godzinami szorowała na tarze z blachy falistej prześcieradła, poszwy i ręczniki, ledwo widoczna wśród kłębów pary, dusząca się od mydlin, mokra od potu i zdyszana. Pościel gotowała w wielkich garach na kuchni. Suszyła wszystkie rzeczy na sznurach rozciągniętych na podwórku. Wiatr nadymał poszewki, które przypominały żaglowce pływające po zatoce, zaś mamine sukienki i koszule taty jakby tańczyły w słońcu. Potem mama niosła pranie do magla, który prowadziła pani Szopińska. Wracała z głową pełną najświeższych wiadomości. Opowiadała ojcu, kto kradnie, kto się puszcza, kto uciekł na Zachód. Wiele szumu było na Grabówku po ucieczce pana S., który sterroryzował szypra i na kutrze dotarł na Bornholm. Po latach mieszkańcy osiedla dowiedzieli się, że urządził się tam fantastycznie, miał nie tylko trzy własne kutry, ale także trzecią żonę!

* * *

Granice Grabówka symbolicznie wyznaczały dwa gmachy: kościół pod wezwaniem Świętej Rodziny, w którym dzieci z Grabówka były chrzczone, z jednej strony i kino Fala z drugiej. W niedzielę do kościoła szli prawie wszyscy - no, może oprócz milicjantów. Dzieci świątecznie ubrane, w pepegach wybielonych proszkiem do zębów, ich ojcowie w czarnych ślubnych garniturach, mamy w powiewnych kwiecistych sukniach szytych przez dwie siostry Penkalanki, Walerkę i Helcię z pierwszego piętra, które uchodziły za znakomite krawcowe. Młodzież chętnie chodziła też na "majowe" i na "drogę krzyżową". Wracając skrajem lasu, starsi chłopcy palili papierosy albo całowali zarumienione z emocji dziewczyny, a młodsi chichocząc, podglądali ich zza drzew.

Największą atrakcją było jednak kino Fala. Budziły zachwyt dzieła kinematografii radzieckiej, na przykład "Opowieść o prawdziwym człowieku", film nakręcony na podstawie powieści Borysa Polewoja. Nazwisko Polewoj budziło śmiech, bo dorośli rozlewając wódkę do kieliszków, mówili czasem: no to Borys - Polewoj! Ale fabuła była heroiczna. Film opowiadał o dzielnym pilocie, który stracił nogi w walce z Niemcami, ale dzięki protezom wrócił do latania, pokazując, że człowiek radziecki potrafi! Takie samo przesłanie miał film "Czarodziej sadów", o radzieckim uczonym, który krzyżował rozmaite odmiany owoców, uzyskując rezultaty, o jakich botanicy w Stanach Zjednoczonych nie mogli nawet marzyć. Po Październiku 1956 roku chłopcy z Grabówka, Chyloni, Leszczynek, całej Gdyni i całej Polski doczekali się prawdziwych filmów, które opowiadały o miłości i pokazywały tak piękne kobiety, że aż zapierało dech. Dorodny biust Giny Lollobrigidy widywali co noc w męczących snach, podziwiali ognistą brunetkę - Silvanę Pampanini oraz brytyjską seksbombę - Dianę Dors. Na filmy dozwolone od lat osiemnastu przemykali się jakoś do kina, bo kto ich nie widział, nie liczył się w szkole i na podwórku. Sprzedając butelki po wódce, zdobywali pieniądze na bilety. To był wkład ich ojców w życie kulturalne młodego pokolenia.

* * *

Ninę poznał Janusz na potańcówce, gdy miał siedemnaście lat. Był kulturystą, choć trenował na klatce schodowej, a hantle i sztangi zastępowały mu puszki wypełnione cementem. Rezultaty osiągnął wspaniałe. Na plaży dziewczyny nie mogły oderwać od niego wzroku. Nina natychmiast zwróciła na niego uwagę, on też przyglądał się jej z zachwytem, gdy szła w skąpym kostiumie kąpielowym, a kręcone blond włosy spływały na opalone ramiona. Zakochał się bez pamięci, tańczyli w takt modnych piosenek "Bajo bongo" Nataszy Zylskiej i "Kuba, wyspa jak wulkan gorąca" Janusza Gniatkowskiego, całował ją i przytulał, a ona wcale się nie broniła i mówiła, że go kocha. Była od niego o kilka lat starsza, doświadczona i szybko zawróciła mu w głowie. To cud, myślał, że los zesłał mi kobietę urodziwą jak Diana Dors.

Gdy szli na zabawę sylwestrową na prywatkę niedaleko kina Fala, był najszczęśliwszym z ludzi. Mówił coś do Niny, obejmując ją czule, gdy nagle jakiś typ szarpnął dziewczynę za rękę.

- Janusz uciekaj! - krzyknęła przerażona.
Ja mam uciekać? - przemknęło mu przez głowę. - Ja, kulturysta nie poradzę sobie z tym ch….?
- Czego chcesz, gnoju? - krzyknął i w tym momencie padł strzał.

Nina i mężczyzna zniknęli, a on leżał na śniegu i czuł, że zaraz wykrwawi się i umrze. Czołgał się pustą ulicą w kierunku postoju taksówek przed kinem. - Jestem ranny - szeptał, ale nikt nie chciał przepuścić go bez kolejki. - Cwaniaczek. Upił się i myśli, że jest taki sprytny! - zdenerwowała się jakaś wyfioczona kobieta, a inni ochoczo jej przytaknęli. Tracił już przytomność, gdy stojący w kolejce funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa wsadził go do taksówki i zawiózł do szpitala.
Niny nigdy już nie zobaczył, a mężczyzna, który strzelał, był - jak się potem okazało - jej mężem, znanym nie tylko na Grabówku bandytą. Nic mu o tym nie powiedziała! Za ten napad dostał dziesięć lat.

* * *

"Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chyloni…" - tak zaczyna się sławna "Ballada o Janku Wiśniewskim" z roku 1970. Janusz Materné już wtedy w Gdyni nie mieszkał, po ukończeniu technikum ogrodniczego pracował w spółdzielni produkcyjnej koło Nidzicy. Na Grabówku mieszkali dalej jego bracia. Siedemnastego grudnia dwaj z nich spotkali się o świcie na wiadukcie przy przystanku Gdynia Stocznia. Jeden był stoczniowcem, drugi - milicjantem.

Milicjant już nie żyje, w latach osiemdziesiątych uciekł do Ameryki i tam zapił się na śmierć. Nie żyje też najstarszy z braci Ryszard. Był marynarzem, jego statek stał na redzie koło Cejlonu. Ryszard wszedł do maszynowni… Po jakimś czasie znaleziono jego ciało, obok leżała odcięta głowa. Mówiło się, że przypadkiem natknął się na przemytników, ale nikt nigdy nikomu niczego nie udowodnił.

* * *

- Wykruszają się ludzie z mojego podwórka, z mojego Grabówka… A ja mimo postrzału wciąż cieszę się życiem - Janusz Materné przystaje obok budynku nieczynnego już dziś kina Fala, gdzie leżał ranny na śniegu. - Ale nie boję się tamtego świata - dodaje z przekonaniem. - Byłem tam już przecież na zwiadzie.

Korzystałam m.in. z tekstu Janusza Materné "Z raptularza byłego dzieciaka Gdyni"

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki