MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Cezary Żak: Powatrzam, jaki kraj, taka gwiazda...

Redakcja
G. Mehring
Gdziekolwiek się pojawia, ludzie liczą na to, że od razu będzie śmiesznie. No i czasami się zawodzą. Bo on prywatnie nie zawsze jest zabawny. Chociaż poczucie humoru ma. Ale tak żeby od razu wzbudzać salwy śmiechu? Nie, na to musi mieć swój dzień. Teraz przeżywa prawdziwie miodowe lata kariery. Ucieka jednak od słowa gwiazda. Bo gwiazdorstwo to coś, czego w Polsce nie ma. Gwiazda nie może bowiem chodzić do rzeźnika po kilogram karkówki. Z Cezarym Żakiem rozmawia Ryszarda Wojciechowska

Długo Pan czekał na moment takiego zawodowego zauważenia. Czy czuł Pan z tego powodu frustrację?
Nie spędzało mi to snu z powiek. Może zabrzmi to bufoniarsko, ale wierzyłem, że kiedyś mnie zauważą. W szkole aktorskiej wróżono mi zresztą dość późną karierę.

Kto wróżył?
Moi profesorowie, którzy widzieli, jak się dość wolno rozwijam...

Taki aktor z opóźnionym zapłonem?

Tak, ale na całe szczęście wyszedłem z takiej zawodowej niszy.

Pan się nie boi sitcomów. Najpierw były "Miodowe lata", potem jeszcze "Halo Hans".

Nie boję się. To dość bezczelne, co powiem, ale ja już mniej więcej wiem, jak w sitcomach trzeba grać. Wiem, że sitcom bardzo łatwo może sprowadzić aktora na manowce. Doprowadzić go do "szmirzenia". Jeżeli naprawdę nie ma w tym materiału, to nie warto sprzyjać najniższym gustom publiczności i śmieszyć na siłę. A "Halo Hans", był, moim zdaniem, przyzwoicie napisanym sitcomem. Chociaż go dość szybko uśmiercono. Ostatnio dobiegły mnie plotki, że Polsat chce "Hansa" wskrzesić.

Czy marzenia o dużej roli filmowej nie rodzą żalu, frustracji?
Frustracji nie. Żal tak. Bo ja się dobrze czuję przed kamerą. Wiem, jak to się robi. Znam ten warsztat pracy. I prawdę powiedziawszy, wolę teraz pracować przed kamerą niż w teatrze. Ale trudno. Jeśli nie dostanę większej roli, nie zwariuję z tego powodu.

Dlaczego Pan nie dostaje tych większych ról w filmach?
Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

A może trzeba zrzucić z siebie te poprzednie, serialowe skóry?
Może. Troszkę mnie przez te seriale zaszufladkowano. Pamiętam, jak kiedyś jeden z dziennikarzy powiedział: - Bo pan za dobrze gra w tych serialach. Żeby pan grywał troszkę gorzej, to nie utożsamiano by pana z jedną rolą. Szybko by o niej zapomniano. I mógłby pan grać kogoś innego. No dobrze, ale ja inaczej nie potrafię, jak wchodzić w rolę do końca. Nie umiem grać na pół gwizdka.

I wtedy na długo jest Pan Karolem z "Miodowych lat" czy wójtem z "Rancza".
To być może moje przekleństwo. Ale z drugiej strony, kiedy oglądam polskie filmy, to nie wiem, czy tak we wszystkich chciałbym zagrać. Mam to szczęście, że grywam w dobrych serialach, szanowanych przez publiczność i krytykę. I grywam w nich główne role. Więc może to wystarczy?

Występował Pan też z żoną. Tworzycie taki rodzinny klubik na planie. Kto wtedy rządzi?
Rzadko razem grywamy. Spotkaliśmy się w jednej serii "Miodowych lat", w tej ostatniej. W "Ranczu" też się niebyt często o siebie ocieramy. Na początku takich zawodowych spotkań miałem niewyparzony jęzor i robiłem Kasi uwagi na temat grania. To się obracało przeciwko mnie.
W domu brała odwet?
Jeszcze na planie dochodziło między nami do ostrej wymiany zdań. Ja uważałem, że to były twórcze momenty, ale Kasia była innego zdania. Wszystko jednak zostawało w pracy, na planie. Bo my staramy się nie przenosić zawodu do domu. Zostawiamy aktorskie emocje za furtką. W domu chcemy mieć oazę. Chociaż przed premierą się nie da. I spokój bywa mącony. Nasze dzieci żyją własnym życiem. Często nie bardzo się orientują, w czym gramy. Myślę tutaj o teatrze, bo serial to inna sprawa. Z nami zresztą została już tylko młodsza córka, bo starsza się wyprowadziła.

Zanim został Pan studentem szkoły aktorskiej, próbował Pan się zmierzyć z romanistyką. Nie udało się. Ale za to teraz ma Pan szkołę językową. Własną szkołę - nieźle brzmi.
Ta szkoła pojawiła się tak trochę przez przypadek. Moja kuzynka, mieszkająca w Gliwicach, przez wiele lat uczyła języka angielskiego. Była domową korepetytorką. I kiedyś przyjechała do mnie z propozycją - czy nie zainwestowałbym w szkołę językową? Powiedziałem - dobrze i od tego czasu mamy własną szkołę. Jakoś się to kręci.

Taka szkoła daje pewnie finansowe bezpieczeństwo?
Bez przesady. Kokosów się na niej nie zarabia. Nie dałoby się z niej wyżyć.

Na piernikach toruńskich też się nie dało wyżyć? Będąc już aktorem, miał Pan epizod z piernikami w swoim życiu.
Tak, to był 1989 rok. Wtedy kwitła sprzedaż z łóżek polowych i bagażników aut. Z kolegą wpadliśmy na pomysł, żeby jeździć do fabryki w Toruniu po pierniki w prawdziwej czekoladzie, a nie po jakieś tam czekoladopodobne. Potem sprzedawaliśmy je na placu targowym we Wrocławiu. Ten piernikowy biznes rozwijał się fantastycznie.

To Pan ma głowę do biznesu, jak wójt w "Ranczu".
To były takie czasy, kiedy bardzo łatwo można było zrobić interes. Jak się tylko komuś chciało pracować. Pojawiły się jednak propozycje aktorskie. Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych z kabaretem i ten piernikowy biznes upadł.

Za co można lubić aktorstwo?

Za wolność. Nie muszę chodzić codziennie do pracy od 8 do 16. Dzisiaj mam taką pozycję na aktorskim rynku, że mogę od czasu do czasu sam dyktować warunki. Aktor, jeśli tylko chce pracować, zawsze zarobi. Kiedy czasami słyszę narzekających kolegów, że nie mają z czego żyć, to mi się, po prostu, nóż w kieszeni otwiera. Myślę wtedy, że to leniwi ludzie. My z żoną zawsze byliśmy pracowitymi aktorami. Kiedy mieszkaliśmy jeszcze we Wrocławiu i chcieliśmy sobie dorobić do niewielkiej pensji teatralnej, o piątej rano wsiadaliśmy w samochód i jeździliśmy po Dolnym Śląsku z bajkami po przedszkolach.
A poczucie, że ja tu jestem wielki aktor, a muszę grać bajki dla dzieci?
Jakim ja byłem wielkim aktorem we Wrocławiu? Ja byłem aktorem pracującym, któremu się chciało pracować. Nie siedziałem w bufecie teatralnym i nie narzekałem, że nie dostaję propozycji. Kiedyś opowiedziano mi scenkę z teatru prowincjonalnego. W teatralnym bufecie w poniedziałkowy wieczór siedziało kilku aktorów, oglądając teatr telewizji. Oglądali i narzekali na kolegów, jak... źle grają. I że oni by to lepiej zagrali. To był powód naszej ucieczki z Wrocławia. Kiedy się zorientowaliśmy, że zaczynamy łapać wspólny język z tymi narzekającymi ludźmi, powiedzieliśmy sobie - trzeba stąd zmykać. Robić coś więcej.

Ostatnio najczęściej jest Pan pytany o swój naprawdę spektakularny sukces, czyli utratę wagi.
O Jezu.

No właśnie. Ale jest Pan dumny. Nawet Pan książkę napisał na ten temat.
Proszę zobaczyć, jak wyglądają nasze koszyki w supermarketach. Zawsze są wypełnione po brzegi. Ja też tak kupowałem. A potem się okazywało, że 70 procent tych produktów nie potrzebuję. Albo że połowę tego trzeba zamrażać na długie tygodnie. Stosowałem wiele diet. W końcu trafiłem na skuteczną. Wystarczyło jeść mniej. I tyle. Oczywiście to były całe etapy odchudzania, podsycania motywacji. Ale udało mi się zrzucić 30 kilogramów w trzy lata. Pierwsze pół roku było najtrudniejsze.

Lubi Pan ten swój nowy, odchudzony image?
Koledzy mi mówili - czyś ty zwariował? Teraz nie będziesz grał. Właśnie przestałeś być charakterystycznym aktorem. Ale ja, od kiedy schudłem, dostaję ciekawsze propozycje. Dlatego siebie lubię.

Niedługo stanie się Pan amantem, jak się Pan jeszcze bardziej odchudzi.

Bez przesady. W tym wieku? Proszę pani, ja będę miał za chwilę 50 lat. Poza tym role amanckie są nieciekawe.

Wiek nie taki zły. Przecież hollywoodzkim kinem rządzą właśnie tacy przyprószeni siwizną amanci, zbliżający się do pięćdziesiątki.
A pani zapomniała, w jakim kraju żyjemy? Jeszcze raz powtarzam to, co powiedziałem na spotkaniu z publicznością przed chwilą - jaki kraj, taka gwiazda.

Pan sobie radzi z tą gorączką popularności. Paparazzi nie wchodzą w Pana życie z butami.
Nie czuję oddechu paparazzich na plecach. Kiedyś zadzwoniła do mnie pewna dziennikarka, mówiąc, że właściwie to nie ma ze mną o czym rozmawiać.

Dlaczego?

Bo nie ma mnie ani na Pomponiku, ani na Pudelku. Dała mi do zrozumienia, że daleko mi do tych, którzy się tam pojawiają.
I zmartwił się Pan?
Nie, ucieszyłem się, że mnie nie ma ani na Pomponiku, ani na Pudelku. Na Kozaczku zresztą też nie. Ja sobie ze swoją popularnością radzę. Moja publiczność nie klepie mnie po ramieniu. Czuję szacunek swoich fanów. To dla mnie ważne.

Za co Polacy tak mocno pokochali "Ranczo"? Ma Pan jakąś teorię na ten temat?

Często pytają mnie o receptę na dobry serial. A ja odpowiadam po prostu, że "Ranczo" jest serialem trafionym w czasie. Poza tym jest świetnie napisane.

I świetnie zagrane.
A to chciałem sobie zostawić na koniec (śmieje się). No to dodajmy jeszcze, że jest dobrze reżyserowane. My nie gramy telenoweli. Gramy kwintesencję życia. Czasami słyszę od jakiejś kobiety: - Wie pan, oglądając ten serial, nauczyłam się, że w życiu można to zrobić tak i tak.

Pan tu gra podwójną rolę - księdza i wójta. To wyzwanie dla aktora.
To sama przyjemność. Po pierwszych zdjęciach ogarnęła mnie niecierpliwość. Chciałem szybko zobaczyć efekty mojej pracy. Prosiłem więc, żeby to jak najszybciej zmontowali. I kiedy już zobaczyłem po montażu, że to się jakoś układa, pławiłem się w graniu tych dwóch postaci.

Od czasu dwóch takich, co ukradli księżyc, to chyba najbardziej popularna bliźniacza rola na polskim ekranie.
Boże, co to za porównanie.

Nie da się Pan sprowokować?
Nie, jeśli chodzi o politykę. Nie bawię się w takie prowokacje. Konsekwentnie omijam te tematy. Mam swoje upodobania polityczne. Ale one są tylko moje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki