Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bohaterowie opozycji nie mają nawet godnego życia

Barbara Madajczyk-Krasowska
Marsz głodowy kobiet w Łodzi 25 licpa 1981 roku. W środku Lucyna Woźniak
Marsz głodowy kobiet w Łodzi 25 licpa 1981 roku. W środku Lucyna Woźniak Zbigniew Dominiak
Strajkowali, drukowali ulotki, czasopisma, książki, zakazane przez peerelowskie prawo. Tracili pracę, byli zatrzymywani, inwigilowani przez SB, szli do więzienia. Byli bohaterami drugiego planu. Dzisiaj biedują, nierzadko muszą wybierać: lekarstwa czy jedzenie.

Walcząca Hanka

Hanna Starzyńska, zawsze aktywna, walcząca. To ona zerwała czerwoną flagę z budynku KW PZPR w Gdańsku, do którego wtargnęła z młodzieżą Federacji Młodzieży Walczącej w styczniu 1990 r. W budynku dogorywająca PZPR paliła dokumenty.
Jej małe mieszkanie (42 m2) w wieżowcu nieopodal II bramy Stoczni Gdańskiej było otwarte w dzień i nocy. Zwłaszcza w latach osiemdziesiątych przewijali się przez nie działacze Solidarności i opozycji z całego kraju.
- Czasem nie wiedziałam, kto śpi w drugim pokoju - śmieje się.

Dzisiaj jest schorowana, po dwóch zawałach. Jej emerytura to 1100 zł. Po odliczeniu czynszu, wydatków na lekarstwa, telefon, na życie zostaje jej 300 zł, czasem mniej.

Spotykamy się w budynku Solidarności. Serdecznie wita się z Bogdanem Olszewskim z prezydium Zarządu Regionu. Jest mu wdzięczna, bo za jego wstawiennictwem otrzymała dwukrotnie finansową zapomogę z Komisji Krajowej S.
Gdy w grudniu 1970 r. doszło do masakry robotników na Wybrzeżu ona była nauczycielką biologii w szkole w Warszawie.
- My tam nic nie wiedzieliśmy - opowiada.

Przyjechała do Gdańska do rodziców. Po świętach Bożego Narodzenia wróciła do stolicy i w pokoju nauczycielskim opowiedziała, jak naprawdę wyglądały wydarzenia grudniowe w Trójmieście. Po dwóch dniach, od tego zdarzenia, dostała przeniesienie do Technikum Rolniczego w Jadwisinie pod Warszawą. Mąż był lekarzem, ale powołali go do wojska. Dostał na dwa lata przydział w Koszalinie. Pani Hanka pojechała z mężem. W Koszalinie nie mogła znaleźć pracy w szkole. Na szczęście ma także wykształcenie muzyczne i udało się jej zatrudnić w domu kultury. W 1974 r. przenieśli się do Gdańska, gdzie mąż dostał pracę i mieszkanie w Gdańskiej Akademii Medycznej.

Mąż nawiązał kontakt z opozycyjnym Ruchem Młodej Polski Aleksandra Halla i przynosił do domu ulotki. Gdy wybuchł strajk w Sierpniu '80, dr Starzyński wziął urlop i razem z Aliną Pienkowską siedział w szpitalu stoczniowym. A ona drukowała w stoczni ulotki. Po strajku rzuciła się w wir związkowej działalności. Jednak zachorowała bardzo poważnie na trzustkę. Lech Wałęsa załatwił jej pobyt w szpitalu w Essen. Mąż pojechał razem z nią. Po siedmiu miesiącach wyszła ze szpitala wyleczona. Ale w Polsce generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Poprosili o azyl. Mieszkanie i azyl dostali po miesiącu.

W Niemczech, w kościele w Dortmundzie pani Hanka uczestniczyła w strajku głodowym. Około 50 Polaków głodowało przez dwa tygodnie, pili soki i wodę.

Niemcy tłumnie ich wspierali.

- Potem do kościoła św. Brygidy wysyłaliśmy paczki z odzieżą, lekarstwami, żywnością - opowiada.
Ona źle się czuła z dala od kraju. Wpadła w depresję.

- Wszyscy znajomi aresztowani, a ja mam tu siedzieć i jeść czekoladę - myślała.

Pewnego dnia zdecydowała: wyjeżdżam. Wsiadła do prawie pustego pociągu, który jechał z Paryża. Już w Kunowicach dopadli ją funkcjonariusze WOP. W paszporcie miała przecież wbitą pieczątkę z napisem: "azyl". Ale ich ubłagała, obiecała, że natychmiast zgłosi się na policję w Gdańsku. Kiedy wysiadła z pociągu, 13 października 1982 r., przed dworcem w Gdańsku trwała akurat zadyma. Pomyślała: Wojna. Po co wróciłam i zostawiłam rodzinę?

W Niemczech została także córka.
Przez 10 dni musiała meldować się na milicji, właściwie esbecji, i pisać, co robiła w Niemczech. Każdego dnia pisała to samo: o głodówce i że wystąpiła o azyl, zresztą oni o tym wiedzieli.

Nie mogła znaleźć pracy w szkole i znowu wpadła w depresję. Pomógł jej ks. Henryk Jankowski, który kiedyś leczył się u jej męża. Ks. Henryk skontaktował ją z grupą walczącą w podziemiu, był w niej m.in. Andrzej Gwiazda. I pani Hanka zaczęła wałkami drukować i kolportować ulotki. Konspiracyjna działalność wyleczyła ją z depresji.

- Choćbym miała umrzeć, to będę walczyć, żeby moja rodzina mogła wrócić. Bo oni bali się wrócić do Polski - tak wtedy myślała.

Mąż nie wrócił. Związał się z Niemką, a córka wyjechała z Niemiec do Holandii. Rodzina się rozpadła. Ona straciła uczelniane mieszkanie męża. Przybrana siostra załatwiła jej mieszkanie w bloku przy Trzech Krzyżach.
To z jej mieszkania w maju 1988 r. młodzi robotnicy nad ranem przeskakiwali przez płot do Stoczni Gdańskiej, w której zorganizowali strajk. A pani Hanka, tak jak w Sierpniu '80, drukowała ulotki. Także podczas drugiego strajku w sierpniu 1988 r.
Gdy Lech Wałęsa wrócił do strajkujących ze spotkania z szefem MSW Czesławem Kiszczakiem, który obiecał rozmowy przy Okrągłym Stole pod warunkiem wygaszenia strajków - nastrój był dramatyczny. Strajkujący myśleli, że "przywiózł" Solidarność.

Ona w ferworze złapała Wałęsę za klapy i wykrzyczała: Nie kończymy strajku, bo czerwoni są słabi! Bez okrągłych stołów mamy szansę objąć władzę!
Ale ten sierpień był niepodobny do Sierpnia '80, wtedy strajkowało kilkaset zakładów teraz kilkadziesiąt i to w apogeum.
Po strajkach w 1988 r. w mieszkaniu pani Hanki już jawnie stała maszyna offsetowa, na której drukowano bibułę.
- Wydawaliśmy "Orlika", "Hotel Lambert", "Sprawę" - wylicza. Współpracowała z Romualdem Szeremietiewem, twórcą Polskiej Partii Niepodległościowej z młodzieżą z FMW. Tą częścią opozycji, która bojkotowała rozmowy Okrągłego Stołu i wybory do kontraktowego sejmu.

Bojowy Wacław

Wacław Kiciński był przewodniczącym Solidarności w Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego w Sopocie. Był delegatem na zjazd regionalny. W Solidarności należał do opozycyjnej frakcji wobec Lecha Wałęsy, czyli do tzw. Gwiazdozbioru. Po ogłoszeniu stanu wojennego strajkował w Stoczni Gdańskiej. Współpracował wówczas z Bogdanem Borusewiczem. Gdy Borusewicz uciekł ścigającym go esbekom, przedostał się do stoczni i postanowił bronić symbolu. Zaczął od obstawy bram zakładu. Kciciński m.in. z Krzysztofem Dowgiałłą i Kazimierzem Kiżewskim bronili III bramy. Nie dał się złapać podczas pacyfikacji stoczni. Borusewicz załatwił mu konspiracyjne mieszkanie, ale na święta Bożego Narodzenia poszedł do rodziny.
- Złapałem ogon, dlatego nie wróciłem do tego mieszkania, poszedłem do dalszej rodziny we Wrzeszczu na Jaśkowej Dolinie - opowiada.

Tam został zatrzymany. Sąd Marynarki Wojennej skazał go na cztery lata więzienia i trzy lata pozbawienia praw publicznych.
- W więzieniu otrzymywałem najwięcej kar, bo nie uznawałem regulaminu - wspomina.
- Wacek był bardzo bojowy, wołał: "na mury". To znaczyło: walczyć, nie poddawać się - dopowiada Dowgiałło, który siedział z nim w Potulicach, a teraz stara się mu pomagać.

W więzieniu przesiedział rok.
- Wtedy, po wyjściu z więzienia pomógł mi materialnie tylko Bogdan Borusewicz - podkreśla Kiciński.
Wyjechał z rodziną do USA. Na początku spotkał się z serdecznością ludzi. Szczególnie wdzięczny jest sponsorowi z Teksasu. Ale później amerykański sen o wolności bardzo go rozczarował. Nie czuł się tam wolnym człowiekiem. Mówi, że został potraktowany jako uchodźca ekonomiczny, a nie polityczny.

- Nie pojechałam tam po dolary, ale żeby żyć - zaznacza.
Na spotkaniu ze studentami w Dentown w Teksasie apelował, by naciskali na rząd w kwestii likwidacji jałtańskiego podziału Europy. To miało się nie podobać władzom.

Mówi, że zawsze był wierny swoim poglądom i zasadom, a tego nie dało się pogodzić z dostatnim życiem. W konsekwencji rozpadła mu się rodzina. Jego przygody w Stanach to historia na osobną opowieść.
Wrócił do kraju w 2006 roku. Kupił sad między Gniewem a Nowem. Zaczął chorować i musiał sad sprzedać. Spłacił długi i na wsi koło Pasłęka w popegeerowskim tzw. sześcioraku kupił mieszkanie (około 50 m2). Choruje na serce i rozedmę płuc. Niedawno wyszedł ze szpitala. Jeszcze nie osiągnął wieku emerytalnego. Dostaje 529 zł z opieki społecznej. Komisja Krajowa S wykupiła mu węgiel na zimę.

- Dostawałem nie tylko kopniaki, spotykam się wciąż z ludzką życzliwością. Pan ze składu opałowego przywiózł mi ten węgiel za darmo - podkreśla.

Niezłomna Lucyna

Pani Lucyna Woźniak mieszka w Łodzi. Gdy wybuchła Solidarność włączyła się w organizowanie związku w swoim zakładzie WPHW, została przewodniczącą Komisji Zakładowej. Pracowała także w Zarządzie Regionu Łódzkiego, najpierw jako wolontariuszka, potem na etat. Po głoszeniu stanu wojennego napisała pierwszą ulotkę Komitetu Strajkowego. W latach 80. działała w podziemnych strukturach Solidarności uczestniczyła w demonstracjach, była zatrzymana i skazana przez kolegium ds. wykroczeń. Razem z mężem Markiem organizowała przerzuty podziemnej prasy na Zachód.

Po 1989 r. nie została ponownie zatrudniona w łódzkiej Solidarności. Wszystko przez to, że jej szefowie współtworzyli grupę Roboczą Komisji Krajowej, która domagała się odtworzenia władz związku sprzed stanu wojennego. Natomiast w Gdańsku tworzono kierownictwo Solidarności, spośród sprawdzonych liderów podziemia.

- Napisałam do Komisji Krajowej w Gdańsku, pytając co z nami, etatowymi pracownikami i równocześnie działaczami podziemia? Odpisano, że to jest nowa Solidarność. Nie mieliśmy gdzie się udać - opowiada.
Z pieczątką Solidarności w dowodzie nie mogła znaleźć pracy.

- Handlowałam na rynku, żeby mieć z czego żyć - opowiada. - Nigdy się nie wypisałam z Solidarności - dodaje.
I z dumą podkreśla, że ma związkową legitymację numer 22.

Pani Lucyna jest bardzo schorowana, ostatnio była dwukrotnie w szpitalu z podejrzeniem choroby błędnika, wcześniej miała operację kręgosłupa, choruje także na depresję. Ma 915 zł emerytury, mąż otrzymuje 800 zł zasiłku przedemerytalnego.
- Bardzo byłam wzruszona, podbudowało to mnie także psychicznie - mówi o otrzymanej dwukrotnie zapomodze z Komisji Krajowej Solidarności.

Rok temu w listopadzie 2012 r. prezydent Bronisław Komorowski wręczył jej, a także jej mężowi, Złoty Krzyż Zasługi. Cieszyła się, syn nawet z nimi pojechał. Było miło. Po krótkotrwałej radości nachodzi ją smutna refleksja.
- Piszą o nas w książkach, encyklopediach. Po co nam to, my tego nie ugryziemy, my potrzebujemy chleba!

Kropla w morzu

- Liczba osób represjonowanych, działaczy Solidarności, którzy dzisiaj są w trudnej sytuacji materialnej jest tak ogromna, że to jest dla nas nie do udźwignięcia. Nasza pomoc to kropla w morzu potrzeb - mówi Wojciech Kwidziński, prezes zarządu Fundacji Promocji Solidarności.

W 2003 r. Komisja Krajowa przekazała fundacji milion zł na fundusz pomocy dla represjonowanych w przeszłości działaczy S, którzy żyją w trudnych warunkach materialnych. Pomoc jest rozdzielana z otrzymanych od lokat odsetek. Na początku skala oprocentowania sięgała 6 proc., teraz zaledwie 2 proc.

Pomoc mogą otrzymać osoby, których dochód nie przekracza 1500 zł miesięcznie.
Zapomogi wahają się od 500 zł do tysiąca. Od 2003 r. fundacja uwzględniła 500 wniosków i wydała na pomoc 500 tysięcy złotych. Fundacja także zapewnia stypendia dla uzdolnionych dzieci z biednych rodzin działaczy, zwracała za lekarstwa, w przeszłości kupowała sprzęt rehabilitacyjny, opłacała pomoc prawną.

Wiarygodność wniosków o pomoc weryfikują regiony. Chociaż o wsparcie upomina się połowa regionów, prezes Kwidzyński nie reklamuje specjalnie funduszu, bo gdyby zgłaszały wnioski wszystkie regiony, to musiałby wypłacać po 200 zł.
A teraz ma i tak za mało pieniędzy, by na bieżąco pomóc wszystkim potrzebującym.

Państwo pomoże nędzarzom

Od lat dużo mówiono o pomocy dla represjonowanych działaczy opozycji. Teraz w Senacie trwają pracę nad projektem ustawy autorstwa parlamentarzystów PO. Zręby projektu powstały w Kancelarii Prezydenta. Przewiduje on pomoc dla tych, którzy żyją w bardzo drastycznych warunkach. Mają dochód w granicach 600 zł, wtedy otrzymaliby około 800 zł miesięcznie przez rok z możliwością przedłużenia. Pomoc miałby wypłacać MOPS.

- Do MOPS-u - nie pójdziemy. To upokarzające - mówią represjonowani działacze Solidarności.
- To nie jest rozstrzygnięte, prawdopodobnie będzie wypłacał Urząd ds. Kombatantów - mówi wicemarszałek Jan Wyrowiński (PO), który pilotuje projekt ustawy.

- To jest pomoc tylko dla grzebiących w śmietnikach - irytują się represjonowani działacze S.
- Od czegoś trzeba zacząć - ripostuje wicemarszałek Wyrowiński.

Ponadto projekt senacki przewiduje, że osoby chore będą mogły osobno się ubiegać o jednorazową zapomogę na lekarstwa czy sprzęt rehabilitacyjny.

Powstał także obywatelski projekt ustawy m. in. autorstwa Andrzeja Rozpłochowskiego, który przewiduje rekompensaty za represje: internowanie, więzienie, utratę pracy - niezależnie od dochodów. Projekt proponuje wiele innych przywilejów. To rozwiązanie popiera Solidarność i mają nad nim pracować senatorowie związani ze związkiem.
- To koncert życzeń - ocenia obywatelski projekt senator Wyrwiński.

Za nierealistyczny uważa go także Czesław Nowak, prezes Stowarzyszenia Godność.
- Najlepszy był projekt śp. Janusza Krupskiego, prezesa Urzędu ds. Kombatantów, który zginął pod Smoleńskiem. Projekt przewidywał za okres represji podwyższenie wskaźnika emerytalnego z 1,3 procent do 2,6. Taki procent mają wojskowi i policjanci. Ten projekt był konsultowany i akceptowały go wszystkie środowiska osób represjonowanych. Niestety, po wyborach wygranych przez Platformę trafił do kosza - ubolewa Nowak.

- Mam sąsiadów, którzy w latach 80. pracowali w Służbie Bezpieczeństwa. Żyją jak pączki w maśle, zadzierają nosa. Przed nimi nie pokazuję, że bieduję. Oni zmieniają auta. Niech sobie je mają, ale my powinniśmy móc godnie żyć - konstatuje pani Lucyna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki