Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Będę pracować tam, gdzie Bóg da

Piotr Furtak
archiwum prywatne
O księdzu Krzysztofie Kowalu głośno w całej Polsce zrobiło się latem 2011 roku, gdy za jego sprawą, przy latarni morskiej w Kołobrzegu, wyrósł nadmuchiwany kościół

Ksiądz Krzysztof zamierzał go zabrać ze sobą na Kamczatkę, gdzie od kilku lat pracował. W ogólnopolskich mediach pojawił się przekaz, że polski ksiądz zamierza dmuchanym kościołem walczyć z Rosjanami, którzy nie pozwalają mu wybudować prawdziwej świątyni. Prawda o dmuchanej świątyni była nieco inna, z powodu zamieszania medialnego kapłan, który od sierpnia jest administratorem parafii św. Marcina Biskupa w Gwieździnie (powiat człuchowski), nie mógł oficjalnie wwieźć dmuchańca do Rosji. O tym jednak media już nie poinformowały.

Modlitwa i komary
Ksiądz Krzysztof Kowal pochodzi z Damnicy Słupskiej. Po święceniach w 1991 roku był wikariuszem w parafiach w Miastku i w Białogardzie. W latach 1994-2000 pełnił funkcję prefekta w Wyższym Seminarium Duchownym w Koszalinie. Później - w 2001 roku - wyjechał do Irkucka.
Skąd historia z dmuchanym kościołem?

- Idea kościoła przewoźnego była potrzebą techniczną - mówi ksiądz Krzysztof. Trudno pojechać jakieś 500 kilometrów, gdzie nie ma i nie będzie kaplicy, bo tam jest 5 osób albo wybrać się 1000 kilometrów w drugim kierunku, gdzie też nie ma kaplicy, a jako ksiądz nie mogłem wchodzić do domów prywatnych, bo to rejon wojskowy. Musieliśmy się gdzieś spotykać, więc spotykaliśmy się na modlitwę w pokojach hotelowych, na jakimś placu czy też nad jeziorem... W takich miejscach na Kamczatce najtrudniejszą sprawą jest obecność komarów. Bardzo trudno modlić się na świeżym powietrzu, gdyż jest ich tam bardzo dużo. Dlatego chcieliśmy mieć przenośny kościół. Z powodu larum, które podniosło się w mediach wokół dmuchanego kościoła - nie mogliśmy go oficjalnie wwieźć. Doniesienia medialne zostały w pewien sposób nadinterpretowane. W Pietropawłowsku nie miałem problemów z miejscem, w którym wierni mogliby się spotykać na modlitwie. Była kaplica, w której mogło się zmieścić około 40 osób. Dmuchany kościół był robiony na potrzeby tych miejsc, gdzie kościoła ani kaplicy w ogóle nie ma.

Trzeba uświęcić to, co jest
Tysiąc kilometrów w jedną stronę? Po co? - mógłby ktoś zapytać. Niestety takie są realia parafii pod wezwaniem Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus w Pietropawłowsku. Jest trzykrotnie większa od Polski i odległości, które niekiedy musiał pokonywać ksiądz, były ogromne. Kapłan przemieszczał się w różny sposób - samochodem, rowerem, skuterem śnieżnym, nauczył się nawet prowadzić psi zaprzęg. Jego ulubionym środkiem transportu jest jednak rower. Nieprzypadkowo do Irkucka, na pierwszą swoją parafię w Rosji, Krzysztof Kowal pojechał rowerem. Do pokonania miał ponad siedem tysięcy kilometrów.

Jedynie niewielki fragment trasy - około 2 tysięcy kilometrów - on i dwaj studenci, towarzyszący mu w wyprawie, pokonali koleją transsyberyjską. Prawdopodobnie i ten odcinek pokonaliby rowerami, gdyby nie fakt, że mieli za mało czasu do dyspozycji, a najtrudniejszy odcinek trasy wiódł przez tereny pustynne. Po co ksiądz z Polski pchał się w głąb Rosji rowerem?
- Jeśli chce się gdzieś pracować jako misjonarz, to podstawą jest poznanie kultury - języka i ludzi - twierdzi. - Ja jestem z innego świata - wykształcony Polak, wychowany w kulturze europejskiej, chciałem poznać tych ludzi, ich problemy... To nazywa się inkulturacją. Chrystus nie przychodzi, narzucając kulturę, tylko uświęca tę zastaną. Ja nie pojechałem do Federacji Rosyjskiej po to, aby Rosjan uczyć różańca po polsku, ale po rosyjsku. Jadę tam i patrzę, co oni mają pięknego u siebie. Na przykład „Modlitwa Jezusowa”: Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Jej słowa powtarzają niczym różaniec. Nie ma więc co wylewać dziecka z kąpielą - trzeba uświęcić to, co jest.

Gdy biją - uciekaj, gdy dają - bierz

Te spotkania z Rosjanami były przeróżne. Było i tak, że w obawie przed młodymi ludźmi, którzy najwyraźniej chcieli ich okraść, schronili się na noc w więzieniu. Jeden ze spotkanych ludzi po drodze pojawił się w życiu księdza później, podczas jego pracy duszpasterskiej w Irkucku.

- Któregoś dnia, gdy jechaliśmy w kierunku Irkucka, zatrzymał się przy nas samochód - mówi ksiądz Krzysztof. - Kierowca otwiera okno i pyta - „Uda, uda?”, czyli „otkuda i kuda”, skąd i dokąd jedziemy. Zazwyczaj gdy odpowiadaliśmy, że z Polski do Irkucka, nikt nie wierzył. Częściej zatem podawaliśmy dwa duże miasta oddalone o około 1000 kilometrów, wówczas nam wierzono. Kierowca zaprosił nas do siebie, poszedł do sklepu, zrobił zakupy. Miał trzy pokoje i tam nas chciał położył spać. Mówiliśmy, że mamy śpiwory, karimaty i wystarczy nam jeden pokój i podłoga. O tym jednak nie było mowy. Sam położył się na ławie w kuchni, a my mieliśmy spać w oddzielnych pokojach. Jadąc do Rosji, wiedziałem, że tam obowiązuje zasada - „Gdy biją - uciekaj, gdy dają - bierz”, bo obrazisz gospodarza. Spaliśmy więc jak lordowie. Rano ten człowiek nakarmił nas i odprawił w dalszą drogę. Gdybym próbował mu zapłacić, obraziłby się na nas. Bo im dalej od Europy, tym większa gościnność. Dobro jednak wraca. Dojechaliśmy rowerami do Irkucka, zostałem tam proboszczem. Po roku czasu jedna z sióstr opowiedziała o dwunastoletniej dziewczynce, która potrzebowała przeszczepu szpiku kostnego. Operację można było zrobić jedynie w Austrii. Kosztowało to kilka tysięcy dolarów. Rodziny nie było na to stać. My mieliśmy różnych przyjaciół, organizacje, które pomagają i znaleźliśmy pieniądze na tę operację. Dziewczynka wróciła z Austrii zdrowa i proszę sobie wyobrazić, kto przyszedł nam podziękować za życie tego dziecka? Właśnie nasz gospodarz, który okazał się wujkiem tej dziewczynki. On mnie nie poznał, bo miałem już zapuszczone długie włosy i brodę. Dostosowałem się w ten sposób do prawosławnej kultury. Przypomniałem mu jego gościnę.

Caritas daje... pracę

Na Kamczatkę trafił po kilku latach pracy w parafii w Irkucku. Później, przez 10 lat, była Kamczatka i w końcu Gruzja. Nie był tam jednak proboszczem parafii. Został dyrektorem Caritas Gruzja. Kierowanie Caritasem w tamtej części świata wygląda jednak zupełnie inaczej niż w Polsce. Ponieważ osób wyznania rzymskokatolickiego mieszka tam niewiele, pomoc nie może być oparta na darach od innych Gruzinów. Właśnie dlatego wprowadzono system wymyślony przez Włochów. Miejscowy Caritas prowadzi zakład stolarski, restauracje, zakład mechaniki pojazdowej, myjnię, w której zatrudniani są ludzie. Zyski dzielone są w 33 procentach na premie, w kolejnych 33 na rozwój. Reszta przeznaczana jest na pomoc potrzebującym. Ksiądz z Polski musiał wcielić się więc w rolę menagera. W taki sposób pracował przez trzy lata, w końcu wrócił do Polski. Na pewno pozostanie tu przez co najmniej rok. Zapytany o to, czy po przewędrowaniu połowy świata nie nudzi się jako administrator niewielkiej polskiej parafii, stanowczo jednak zaprzecza...

- Oprócz tego, że jestem tu administratorem, prowadzę cały czas fundację dla dzieci - „Serce dla Gruzji” - mówi. - Jak tylko mogę, pomagam cały czas. Poza tym prowadzę trochę remontowych spraw i staram się przyzwyczaić do okoliczności Polski - wszystkich spraw kancelaryjnych, parafialnych. Kolejna sprawa to moje doświadczenie w pracy z narkomanami i alkoholikami - jeżdżę więc po więzieniach, konsultuję indywidualnie terapię uzależnień od strony duchowej. Często uczestniczę w dniach skupienia, rekolekcjach. Nie narzekam na nudę. To zresztą nie zależy od okoliczności, ale od podejścia. Jako dyrektor Caritasu w Gruzji nie troszczyłem się na przykład o opał, a tu, jeśli nie zatroszczę się o drewno i nie napalę w piecu, będę miał zimno w domu. Trzeba więc podłożyć do pieca, pojechać na zakupy, ugotować coś, zebrać jabłka, zrobić przetwory... Często pomagają mi w tym parafianie z Gwieździna, ale wiele rzeczy robię sam.

Na Gwieździnie nie zamierza jednak poprzestać. Marzy mu się praca w Chinach - konkretnie w Tybecie. Czy będzie mógł tam wyjechać? Ksiądz Krzysztof nie zna odpowiedzi na to pytanie.

- Będę pracował, gdzie Bóg da - odpowiada. - Po to jest się księdzem, aby służyć.

Księdzu Krzysztofowi Kowalowi marzy się w przyszłości praca w Chinach - konkretnie w Tybecie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki