Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Jakubik: Bandyta z aureolą

Marcin Mindykowski
Grzegorz Dembiński/ Archiwum PP
O tym, po co założył rockowy zespół, dlaczego niepotrzebna mu kanapka psychoanalityczna, czemu na scenie występuje w siatkowanej bieliźnie i jak do tego doszło, że kino Smarzowskiego stało się kinem masowym - mówi Arkadiusz Jakubik w rozmowie z Marcinem Mindykowskim.

Wielu może kojarzyć Arka Jakubika jako jowialnego gawędziarza z telewizji. Tymczasem Twój zespół Dr Misio i role, które grasz w filmach Wojciecha Smarzowskiego, są zdecydowanie mroczne.
Być może jestem odbierany przez ludzi jako sympatyczny, jowialny, fajny gość, który króluje na imprezach, opowiadając anegdoty i żarciki. Ale jest zupełnie odwrotnie. Może potrafię dobrze udawać, może założyłem sobie taką maskę. Gdybyśmy jednak spotkali się na jakimś raucie czy premierze, Jakubik będzie tym, który stoi z boku, obserwuje, ogląda, słucha i raczej trzyma dystans. I nie cierpię opowiadać anegdot.

Doktor Misio i Mister Hui - to dwie postaci, które w śpiewanym przez Ciebie tekście Krzysztofa Vargi mają oddać schizoidalną naturę człowieka. Do którejś jest Ci bliżej?
Myślę, że normą jest nieustanny balans między mrokiem a jasnością, między dobrem i złem. Na tym polega cała tajemnica, dwoistość natury człowieka. Czasami każdy facet jest Doktorem Misiem - chce, żeby go przytulić, pogłaskać, potrzebuje odrobiny ciepła, bezpieczeństwa. Jest słaby, miękki, ma w środku dzieciaka, który jest bezbronny i niewinny. Ale każdy z nas ma też w sobie Mistera Huia - kogoś, kto wychodzi z domu i długo nie wraca, robiąc bardzo niefajne rzeczy, których się potem wstydzi.

Jak w ogóle narodził się projekt Dr Misio?
Ciotką i wujkiem chrzestnym tego zespołu jest Tymon Tymański, który wiele lat temu zaprosił mnie, żebym zaśpiewał na jego koncercie. Po raz pierwszy wystąpiłem wtedy przed wielką publicznością i poczułem ten rodzaj adrenaliny, którego zawsze chciałem dotknąć, spróbować.

Ale tekstów nie zdecydowałeś się napisać sam.
Bo nie potrafię pisać piosenek. Napisałem w życiu parę scenariuszy teatralnych i filmowych, parę librett do musicali. Ale za każdym razem, kiedy próbowałem napisać piosenkę, wychodziła z tego totalna grafomania. Po prostu Bozia nie dała talentu - umiejętność zawarcia w tych kilkunastu, kilkudziesięciu słowach jakiejś sensownej myśli jest mi niestety niedana. A jako aktor, reżyser, scenarzysta mam ogromny szacunek dla słowa.

I dlatego wybrałeś teksty Marcina Świetlickiego i Krzysztofa Vargi?
Nieprzypadkowo uderzyłem do najbardziej depresyjnych pisarzy, poetów w naszym kraju. W swoich tekstach oni opisują świat "moimi słowami". I przywłaszczyłem je sobie - oczywiście za ich zgodą i aprobatą. Teksty Krzyśka i Marcina zawierają w sobie wszystkie te nasze niepokoje, które nie dają nam zasnąć w nocy. To rzeczy, które przeżyłem, które są jeden do jednego moim światem, moimi emocjami, moimi traumami.

Marcin Świetlicki mówi, że za pomocą swojej poezji likwiduje wszystkie swoje nerwice. U Ciebie jest podobnie?
No niestety... Dr Misio też jest takim sposobem na radzenie sobie z własnymi traumami, strachami, lękami, kompleksami - tym wszystkim, co gdzieś głęboko leży w złogach w jelitach, w trzewiach. I co każdy z nas próbuje wyrzucić z siebie, wyrzygać. Dr Misio to taka podróż do wnętrza, w którą zabieram sam siebie, żeby oczyścić się z toksyn. I po prostu wydzieram się wtedy do mikrofonu. Wydzieram, bo umówmy się, że z moim śpiewaniem jest raczej słabo... (śmiech). Porównuję ten zespół do takiego pokoju do wykrzyczenia się. Podobno w Japonii są takie wygłuszone akustycznie pokoje do wynajęcia. Płacisz za godziny, jak w domu publicznym, i możesz drzeć się do woli - samemu lub z moderatorem. Wchodzisz, drzesz się i wychodzisz wyczyszczony.

Dr Misio jest równie skuteczny?
To rodzaj kanapki psychoanalitycznej. W teatrze IMKA gramy z Doktorem Misio spektakl "JA" na podstawie "Tequili" Krzyśka Vargi - dołujący performance. Po przedstawieniu przyszedł do mnie jeden z moich ulubionych, zaprzyjaźnionych pisarzy, Dawid Bieńkowski, który z zawodu jest psychoterapeutą. Zagadnąłem go: "Wiem, że spektakl nie był najweselszy, ale może się jakoś umówimy, wpadnę do ciebie na wódkę, pogadamy, może zaprosisz mnie na kanapkę psychoanalityczną?". Popatrzył na mnie i powiedział: "Widziałem dzisiaj, co robisz. Stary, ty nie potrzebujesz żadnej kanapki psychoanalitycznej. Ty sobie co wieczór w teatrze i na koncercie robisz taką kanapkę psychoanalityczną, że jesteś wyczyszczony". I myślę, że każdy koncert, każda próba Doktora Misio to rodzaj szukania takiego katharsis, oczyszczenia.

Pomaga w tym bardziej pierwotna, punkowo-rock'n'rollowa muzyka, którą gracie, czy depresyjne, gorzkie teksty?
Dla mnie najważniejsza jest energia i przekaz. Strasznie mnie smuci fakt, że dziś w piosenkach nie ma tych "kilkunastu sensownych słów", że ludzie słuchają "bla, bla, bla, bla, bla". Z każdej strony, z każdej rozgłośni dobiega mnie jakiś bełkot, piosenki o niczym, które może wpadają w ucho, ale traktują ludzi jak kretynów. Chyba najbardziej przerażające jest to, że wszyscy się umówili, że ludzie chcą słuchać papki. A Kaś Nosowskich, Kazików, Grabaży czy Janerków jest w tym kraju jak na lekarstwo.

Trudno było wydać tę płytę?
Materiał na nią nagraliśmy ponad półtora roku temu. I przez rok chodziłem i odbijałem się od drzwi wszystkich wytwórni muzycznych. Pamiętam, jak trafiłem do mojej ukochanej wytwórni, zresztą legendarnej, która wydaje największych artystów rockowych w tym kraju. Byłem przekonany, że z estetyką, przekazem Doktora Misio jest nam po drodze, bo jej szef był na paru naszych koncertach.
Ale facet po przesłuchaniu płyty zaprosił mnie na rozmowę i mówi: "Stary, ta płyta jest za depresyjna, nikt tego nie będzie chciał słuchać, wracać do tego. Czy wy nie moglibyście śpiewać jakichś bardziej wesołych tekstów?". Ja mówię: "Przecież tutaj jest konkretny przekaz, to są piosenki o czymś. Daj mi przykład numeru, który byś chciał zmienić". I on mówi: "Śmierć w Tesco". Ja na to: "To jest jeden z moich ulubionych numerów z tej płyty. Wyobraź sobie sytuację, że idziesz do Tesco czy do jakiegoś innego hipermarketu i widzisz coś, co przypomina urnę na prochy. Jest plastikowa za 25 zł, półkę wyżej jest szklana, droższa - za pięć dych, a na najwyższej półce stoi Rolls-Royce wśród urn na prochy - metalowa, srebrna, za 75 zł. Stoisko dalej można kupić czarny garnitur, idealny do trumny. Jeszcze tylko książeczki do nabożeństwa i będziesz miał zestaw do śmierci, w promocji, do kupienia w hipermarkecie od zaraz. Dla mnie to jest piorunujący przekaz. Co byś chciał w tej piosence zmienić?". On mówi: "Stary, w ogóle się nie rozumiemy. W tej piosence refren powinien lecieć następująco: »Hej, cześć Teresko, gdzie jest śmierć w Tesco?«. To musi być żartobliwe, wpadające w ucho, żeby ludzie to mogli powtórzyć". Nie ukrywam, że wtedy zupełnie się załamałem...

Z którym tekstem na płycie najbardziej się utożsamiasz?
Moim ulubionym numerem z tej płyty jest "Życie". To prosty kawałek rock'n'rolla, z bardzo konkretnym przekazem, w którym wszystko jest dokładnie wyłożone: "Zmruż oczy i popatrz, jak znakomicie rozpierd...łeś sobie życie". Dla mnie to oczywiście zapis pewnej chwili, bo to nie jest tak, że jestem teraz w totalnej depresji. Natomiast zdarza mi się od czasu do czasu wpadać w taki totalny smutek i dół. Pamiętam czas, kiedy ten numer powstawał... Ciężko o tym mówić. Wbrew pozorom czasem jestem totalnie frustrowanym człowiekiem, który potrzebuje wykrzyczeć i wyrzucić z siebie, że każdy z nas, mniej lub bardziej, rozpierd...lił sobie życie, podejmując błędne decyzje i zawalając jakieś ważne sprawy.

Dr Misio ostrzega też chyba przed imitacją życia, życiem pozornym. Bohater jednej z piosenek, Patryk, puentuje swój monolog słowami: "Czasami wydaje mi się, że żyję"...
Dla mnie monolog Patryka jest czymś, z czym każdy z nas co chwilę się zmaga, czyli metaforą kombinacji cyfr, w które zostaliśmy wplątani, które nas określają. Gdybyśmy zapomnieli nagle tych wszystkich swoich PIN-ów, które dają nam dostęp do konta, do maila - przestalibyśmy istnieć. Patrykowi tylko wydaje się, że żyje, a tak naprawdę dawno już umarł, zaplątany w ten długi numer identyfikacyjny, który, jak wierzy, zna na pamięć. Za każdym razem jest przerażony, czy go pamięta.

Wiele historii rozgrywa się w otoczeniu współczesnej techniki: komórek, portali, maili. To tylko scenografia czy coś, co pogłębia te wszystkie bóle i frustracje?
W otoczeniu tych wszystkich pikających, mówiących, atakujących nas z każdej strony elektronicznych urządzeń - tego wszystkiego, co ma nam pomagać w komunikowaniu się z innymi ludźmi - tak naprawdę jesteśmy coraz bardziej samotni. Myślę, że wszystkie Facebooki, te portale, na których ludzie się spotykają, powodują, że jesteśmy coraz bardziej zamknięci na innych. Że nie potrafimy ze sobą rozmawiać, tylko zamykamy nasze emocje w kilkunastu prostych kliknięciach czy wyrazach, które tak naprawdę nic nie znaczą.

Dr Misio to spełnienie młodzieńczego marzenia o byciu rock'n'rollowcem?
Na początku to była przede wszystkim dobra zabawa, szukanie tego poziomu adrenaliny, którego nie dawał mi żaden plan filmowy czy spektakl teatralny. Tylko że w jakiś niezauważalny sposób, kiedy zaczęliśmy dawać pierwsze koncerty, ta zabawa zaczęła się zamieniać w coś bardzo poważnego. Po kilkunastu koncertach zdałem sobie bowiem sprawę, że mamy ludziom coś do powiedzenia. Że ten przekaz do nich trafia, skoro śpiewają z nami na koncertach te piosenki, utożsamiają się z nimi, piszą na Facebooku lub w prywatnych SMS-ach, że to dla nich coś ważnego.

Mimo to ten mroczny przekaz równoważycie na scenie waszym zdystansowanym image'em - siatkowaną bielizną, rozbieraniem się na scenie...
Śpiewamy o rzeczach eschatologicznych, ostatecznych, najważniejszych: o przemijaniu, o śmierci, o naszych lękach, traumach, o depresji, o końcu świata. Potrzebowaliśmy więc takiego cudzysłowu, nawiasu, w który moglibyśmy te teksty wziąć. Bo pewnie gdybyśmy to robili jeden do jednego, wyszłoby to dosyć pretensjonalnie, z jakimś patosem, nabzdyczeniem. A my mamy tyle lat, ile mamy - średnia wieku w zespole wynosi powyżej 40 lat. Za nami też już trochę cystern różnych płynów, które przejechały przez nasze stacje kolejowe. I stąd pewnie pomysł, żeby przebrać się w te oldschoolowe, siatkowane podkoszulki, założyć stare, bawełniane gacie z second-handów i czarne garnitury pogrzebowe.

Arek Jakubik to jednak też aktor, i to aktor... kasowego, komercyjnego hitu. "Drogówka" Wojciecha Smarzowskiego okazała się wielkim przebojem początku roku, zbierając ponadmilionową widownię. Jak tłumaczysz sobie ten spektakularny sukces reżysera, którego marką było do tej pory mocne, mroczne kino?
To przeszło najśmielsze oczekiwania. Mam nadzieję, że coś się zmieniło w mentalności polskiego widza. Po "Ciachu" i tych wszystkich pseudokomediach romantycznych - których autorom wydawało się, że wystarczy napisać jakiś idiotyczny scenariusz, który obraża inteligencję widza, sprosić kilka gwiazd seriali telewizyjnych, które grają we wszystkich komediach w tym kraju, i ludzie pójdą do kina - jakaś czara goryczy się przelała.
W ciągu ostatniego roku najchętniej oglądanymi filmami były: "W ciemności" Agnieszki Holland - 1,4 mln widzów, "Jesteś bogiem" Leszka Dawida - 1,6 mln, i właśnie "Drogówka". To są wszystko wybitne, znakomite, autorskie filmy, które chce oglądać mainstreamowy, komercyjny widz. On już nie chce chodzić na te pseudokomedie, nie chce być oszukiwany i traktowany jak debil - tylko chce, żeby go traktować jak partnera, jak rozmówcę. Smarzowski, który do tej pory był w totalnej opozycji do komercyjnego mainstreamu, nagle stał się jego głównym towarem eksportowym.

To trwała zmiana?
Sytuacja przypomina mi tę z filmu "Free Rainer" Hansa Weingartnera. To historia reżysera, który realizuje komercyjny hit-show w telewizji, ale zostaje zwolniony przez producenta. I ten reżyser, w ramach zemsty, wynajmuje grupę młodych hakerów, którzy włamują się do systemu telemetrycznego i zaczynają nim sterować. Nagle wszystkie komercyjne hity w tych słupkach telemetrii spadają coraz niżej. Okazuje się, że ludzie chcą oglądać ambitną kulturę i sztukę - opery, kino autorskie, filmy dokumentalne. Producenci i sponsorzy zaczynają więc przerzucać pieniądze z tych komercyjnych shitów na wysoką kulturę - skoro ludzie chcą ją oglądać.
Policja wpada jednak na trop hakerów. Bohaterowie filmu przestają manipulować słupkami telemetrii, a reżyser trafia do więzienia. Po trzech miesiącach wychodzi za kaucją, idzie do kiosku, kupuje prasę branżową, patrzy na stronę z wynikami telemetrii, uśmiecha się... I co? Nic się nie zmieniło: ludzie dalej oglądają wysoką kulturę i sztukę, bo ich to kręci. Kiedy zobaczyłem ten film trzy lata temu, pomyślałem, że to beznadziejna utopia, że to niemożliwe. I nagle teraz zdałem sobie sprawę, że być może coś takiego dzieje się właśnie na naszych oczach...

Oprócz warstwy komediowo-policyjno-kryminalnej "Drogówka" podsuwa też widzowi komunikat moralny: "Chcesz coś zmienić, zacznij od siebie". Podzielasz to przekonanie?
Ludzie, recenzenci mówią, że "Drogówka" jest o korupcji. Ale ja myślę, że gdyby tylko to było tematem tego filmu, to jego powstanie nie miałoby sensu. Dla mnie to jest kolejny film, który próbuje spenetrować wnętrze człowieka. Bo każdy policjant, każdy człowiek jest czasem dobry, czasem zły. Każdy anioł ma brud za paznokciami, każdy bandyta niesie nad sobą aureolę. I nie ma w tym kraju drugiego twórcy, który tak głęboko próbuje badać genezę natury człowieka jak Smarzowski. Odkryłem to przy okazji "Domu złego", kiedy to rozmowy o mojej postaci, o Edwardzie Środoniu - o tym, czy on chciał, czy nie chciał zabić, czy jest mordercą, czy ofiarą - ciągnęły się godzinami.
W filmach Wojtka świat policji drogowej, świat powojennej eksterminacji Mazurów czy świat beznadziejnego komunizmu to tylko preteksty do tego, żeby w tym świecie wniknąć w głąb człowieka, eksplorować jego wnętrze. Jest w nich dla mnie i Szekspir, i Dostojewski, i Biblia. Te filmy są traktatami o kondycji współczesnego człowieka, o tym, czy posiadamy jakikolwiek kręgosłup moralny. O tym, czy wstając rano, budzimy się po stronie dobra czy zła. O tym, kto nas stworzył - diabeł czy anioł.

Z tego wnikliwego przyglądania się złu w tych filmach może wyniknąć coś dobrego?
Zło jest ciekawe, inspirujące, filmowe, intrygujące. Nikogo nie interesują historie o świętych, o dobrych ludziach. Ale z eksploracji zła może wynikać coś dobrego. Tyle że Wojtek nie podaje tego wprost na tacy. U niego nie ma happy endu, że zło może zamienić się w dobro, że na końcu ciemnej strony jest jakaś lampka, jakieś światełko nadziei. Nie, on eksploruje zło po to, żeby zadawać pytania. Po to, żeby stawiać widza pod ścianą i walić go w splot słoneczny. Żeby po wyjściu z kina ludzie sami odpowiadali sobie na pytania, co jest dobre, a co złe.

Twój bohater z "Drogówki", sierżant Petrycki, nie wydaje się tym razem tak pogłębioną psychologicznie postacią. Ma za to szczególną przypadłość: jest nadaktywny seksualnie.
Już na pierwszej próbie aktorskiej Wojtek powiedział: "Stary, tym razem nie musimy tak głęboko eksplorować psychiki bohatera. Tutaj musimy się skupić na ćwiczeniach gimnastycznych - przysiady, pompki, ruchy frykcyjne". Ale z drugiej strony filmowy świat Smarzowskiego jest tak do bólu werystyczny, tak do bólu realistyczny, że na planie nie sposób się nie zanurzyć, nie sposób nie eksplorować. Zwłaszcza chcąc być wiarygodnym, chcąc przekroczyć granicę pomiędzy graniem a byciem przed kamerą. Wojtek nieprzypadkowo dobiera sobie aktorów, którzy mają podobną wrażliwość, którzy podobnie rozumieją kino. Myślę, że na jego planie nie sprawdziłoby się kilku znanych aktorów, którzy mają przygotowany arsenał środków, ładnie wyglądają przed kamerą, mówią pięknym, głębokim głosem, mają swoją charakterystyczną frazę. Tu trzeba się otworzyć, obnażyć się do końca, iść za prawdziwymi emocjami.
W "Drogówce" było mi odrobinę łatwiej, bo Petrycki miał jednak więcej przyjemnych rzeczy do zagrania. Zresztą robił to na tyle wiarygodnie, że reżyser postanowił dopisać mu na planie filmowym kilka scen aktów seksualnych, których nie było w scenariuszu (śmiech).

Mówisz o tym z humorem, ale po premierze filmu przyznawałeś, że ta rola wiązała się dla Ciebie z oddaniem ostatniej, najintymniejszej sfery - ciała.
To była cena, którą trzeba było zapłacić za ten film. Moja żona też jest aktorką i ja np. nie chciałbym, żeby ona zagrała taką rolę. Gdyby dała mi taki scenariusz do przeczytania i zapytała mnie o zdanie, miałbym ogromny problem, co jej powiedzieć. Bo ja bym nie chciał oglądać mojej żony w takich scenach, po prostu. Bo wtedy oddajesz ludziom ostatnią sferę intymności, która jest zarezerwowana tylko i wyłącznie dla mnie - i wara innym od tego. Kiedy więc zaprosiłem moją Agnieszkę na przedpremierowy pokaz, miałem duszę na ramieniu. Po projekcji koledzy śmiali się, żartowali, a ona nadrabiała miną, żartując, że do roli Petryckiego przygotowywałem się w domu. Ale wiem, że oglądanie mnie w tym filmie nie było dla niej miłym doznaniem. Daliśmy sobie z tym radę, ale było to bardzo trudne.

Po tym, jak po roli Środonia w "Domu złym" dopadła Cię depresja, teraz działasz na tylu polach, żeby nie mieć czasu na podobne rozmyślania?
Wyobraź sobie, że na rok przenosisz się do innego świata. Zaczynasz tam żyć, funkcjonować. Dostajesz scenariusz i wchodzisz w ten świat, wkręcasz się w tę postać. Po takim roku życia emocjami postaci, myślenia jak ona, odczuwasz rzeczywistość każdym jej nerwem. I nagle kończą się zdjęcia i z dnia na dzień ten świat przestaje istnieć. Jesteś do niczego niepotrzebny, scenariusz możesz wyrzucić za okno, spalić go, podrzeć. Najwyżej za rok możesz przyjść na premierę filmu do kina i zobaczyć, jak zagrałeś. Kończy się plan filmowy i jesteś w totalnej dupie - stoisz nad krawędzią przepaści i nie możesz zrobić kroku dalej. Wierz mi, naprawdę nie wiadomo, co wtedy ze sobą zrobić. Wtedy właśnie wpadasz w totalną otchłań depresji, bo rano nie wiesz, kim jesteś.
I ja tak miałem po "Domu złym". Nauczony tamtym doświadczeniem dzisiaj wiem, że wchodząc tak głęboko, muszę sobie tak ułożyć kalendarz, żebym następnego dnia po zakończeniu zdjęć, po przebudzeniu miał gdzie uciec, schować się ze swoją głową, ze swoimi emocjami. Po prostu muszę mieć kolejny projekt, w który mogę się rzucić.

Myślałeś o tym, co by było z Twoją karierą, gdyby nie spotkanie ze Smarzowskim?
Szuflada z napisem "aktor Smarzowskiego" jest szufladą luksusową, wyściełaną atłasami, czerwonymi dywanami. Pomimo tego, że świat jego filmów jest światem, który boli, mieszkanie w tej szufladzie to naprawdę olbrzymi luksus. Myślę, że każdy aktor w tym kraju chciałby się do niej załapać. Ale ja tylko chciałbym z niej od czasu do czasu wychodzić do innych ciekawych projektów filmowych. Taką ucieczką jest też Dr Misio. Ale zawsze miło będzie wracać do tej szuflady. Oby tylko Wojtek ją za każdym razem - a przynajmniej raz na jakiś czas - otwierał i mnie do niej wpuszczał.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki