Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Znaczy Kapitan", czyli legenda na gdyńskiej scenie. O sztuce opowiada Paweł Huelle

Grażyna Antoniewicz
Rozmowa z Pawłem Huelle, autorem sztuki, która powstała na motywach książki Karola Olgierda Borchardta „Znaczy Kapitan”. Premiera 5 czerwca na deskach Teatru Miejskiego w Gdyni.

Długo pracowałeś nad tym tekstem.
Jest to książka bardzo trudna w adaptacji, ponieważ ma strukturę gawędy szlacheckiej. Co opowieść, to gawęda, oprócz stałych bohaterów pojawiają się nowi. W związku z czym mamy całą plejadę bardzo różnych postaci. Można powiedzieć, że jedna przypowieść czy anegdota idzie za następną, to jest urocze w czytaniu, ale...

Zapewne trudno, zrobić z tego spektakl.
Tak, bo spektakl, wedle starej szkoły, musi mieć jakąś ciągłość, jakąś spoistą historię wewnętrzną, tego już uczył nas Arystoteles. Nie sposób zrobić zbioru skeczów i pokazać je na scenie. To był problem, z którym musiałem się zmierzyć. Rozwiązałem to w ten sposób, że czas w spektaklu nie jest czasem linearnym, urodził się, poszedł do szkoły, pływał na żaglowcu szkolnym „Lwów”, itd. Tylko sceny są tak wymyślone, że czas jest przemienny, płynny. Przenosimy się z rejsu na rejs, z miejsca na miejsce.

Głównymi bohaterami tej opowieści są Karol Olgierd Borchardt oraz Mamert Stankiewicz - słynny „Znaczy Kapitan”.
Rola Borchardta jest bardziej dynamiczna i bardziej rozwinięta, bo to on jest głównym bohaterem tej opowieści, Mamert Stankiewicz trochę, jak takie widmo pojawia się i znika. Ale jako ten pierwszy po Bogu, za wszystko odpowiada i nawet jak go nie ma, to czujemy jego obecność.

Dlaczego nie będzie przerwy w tym przedstawieniu?
Ponieważ ja jako widz w teatrze nie cierpię antraktów. Spektakl trwa godzinę i trzydzieści sześć minut. Próbuję zamknąć los tego niezwykłego człowieka w takiej - można powiedzieć - pigułce. Jest dużo szybkich zmian miejsca akcji. Zostało to bardzo ładnie rozegrane przez scenografa Marka Brauna i reżysera Krzysztofa Babickiego.

Początkowo sztuka miała być grana na „Darze Pomorza”.
Tak planowaliśmy, ale ze względów pandemicznych jest to niemożliwe. Tam jest za ciasno, nie ma odpowiedniej wentylacji, więc gramy na Dużej Scenie. Ale jeżeli tylko warunki epidemiologiczne pozwolą będziemy chcieli przenieść spektakl na „Dar Pomorza” gdzie byłaby w pewnym sensie jedność czasu i miejsca, bo tam na tym żaglowcu Borchardt miał swoją kabinę. Ostatnie dwa lata służby przed wojną odbył jako starszy oficer na „Darze Pomorza”.

Jak kończy się ta opowieść?
W scenie finałowej nagle pojawiają się wszystkie postacie, które były w sztuce; piosenkarki, które śpiewały na „Piłsudskim”, znane aktorki, oficerowie, koledzy Borchardta ze szkoły, z floty, a on siedzi, pisze na maszynie i wykręca ostatnią kartkę ze swojej książki. Wykręca ostatnią kartkę i mówi: „Teraz idę do siebie” i wchodzi po schodach do góry, bo tam była jego kajuta oficerska. Można to różnie interpretować, czy idzie do swojej kajuty na „Darze Pomorza”, czy do siebie, do domu na Kamiennej Górze, gdzie mieszkał przez wiele lat przy ul. Mickiewicza 16. Z siedmiu okien poddasza na cztery strony świata roztaczał się widok na morze i miasto, a także cumujący przy nabrzeżu „Dar Pomorza”. - Moje siódme niebo - mawiał kapitan.

Borchardt w jednym z wywiadów powiedział, że teksty najpierw układa w myślach. - Ludzie uważają, że jak człowiek siedzi przy maszynie, to pisze i jednocześnie myśli. Jest odwrotnie, ja piszę jak najbardziej nic nie robiąc - żartował.
Jest w tej książce kilka, ważnych, przejmujących scen. Na przykład scena śmierci Mamerta Stankiewicza. W listopadzie 1939 roku, kiedy zatonął „Piłsudski”, zginął Mamert Stankiewicz. Wprawdzie został wyłowiony, ale już w stanie hipotermii i zmarł na pokładzie brytyjskiego niszczyciela. W tejże katastrofie Karol Olgierd Borchardt był ciężko ranny, ale pierwszą rzeczą jaką zrobił po wyjściu ze szpitala to pojechał na ten mały cmentarz w Szkocji, gdzie został pochowany, jego ukochany kapitan Mamert Stankiewicz. W spektaklu pojawi się scena, kiedy Karol Olgierd Borchardt rozmawia tam ze swoim dowódcą. Mówi, jak ważnym był on dla niego człowiekiem. I wtedy pada zobowiązanie: „Znaczy, pan mówi, że mam to teraz opisać, ale ja nie umiem pisać. Znaczy, ja się muszę tego nauczyć”. Być może to jest geneza powstania tej wspaniałej książki, która jak wiemy miała wśród kilku pokoleń Polaków setki tysięcy miłośników i ma do dzisiaj.

„Znaczy kapitan” to cudowna książka
Humor Borchardta jako autora jest najwyższej próby. ale dla mnie najważniejsze było, żeby oprócz tych znakomitych anegdot i wielu zabawnych sytuacji wprowadzić też wątek pewnej melancholii historii: wojnę, katastrofę „Piłsudskiego”, zatonięcie „Chrobrego”, na którym Borchardt służył jako oficer. „Chrobry” zatonął w strasznej katastrofie, zbombardowany przez niemieckie lotnictwo w fiordzie norweskim. Tam w ładowniach spłonęło żywcem paręset brytyjskich żołnierzy, bo nie mogli wyjść.

Są w spektaklu dwie liryczne sceny, dotyczące wspomnień z Wileńszczyzny i Wilna.
Jego ukochana babcia miał pod Wilnem duży majątek, który on nazywał Soplicowem i do czasów wojennych spędzał tam wiele wakacji. Wilno i Wileńszczyzna zawsze były dla niego ważne.

Kapitan Borchardt po wojnie w 1949 roku wrócił do Polski, a przypłynął jako oficer na „Batorym”.
Wrócił, ale tylko dlatego, że dostał informację, że jego mama, którą bardzo kochał jest ciężko chora na serce. Niestety, znalazł się wtedy w pułapce, bo już nigdy nie wypłynął w żaden daleki rejs, gdyż mu na to nie pozwalano. Ktoś, kto walczył na zachodnim froncie miał żonę i córkę w Londynie, nie budził zaufania władz. W Szkole Morskiej, gdzie wykładał astronomię, nie był nawet etatowym wykładowcą. Do 1956 roku był wielokrotnie przesłuchiwany i nękany przez służby bezpieczeństwa. Pytano, dlaczego wrócił? Po co wrócił, z kim miał kontakty na Zachodzie i tak dalej. I to w połączeniu z tym, że nie mógł nigdzie wypłynąć było forma uwięzienia. Można powiedzieć, że jego pisarstwo stało się próbą ucieczki z tej klatki, w której się znajdował.

Czy te powojenne losy pojawią się w spektaklu?
Tak, są dwa przesłuchania esbeckie z zupełnie absurdalnymi pytaniami i żądaniami: - Napiszcie życiorys jeszcze raz. - Wszystko już napisałem. - Nie szkodzi, napiszcie jeszcze raz. Albo na przykład to - Dostaliście Krzyż walecznych, za Narwik, za walkę na „Chrobrym”, dlaczego nie napisaliście w zeznaniu, że pierwszy raz dostaliście Krzyż Walecznych w 1920 roku...

Jak wiemy, Borchardt te szykany znosił z conradowskim, oficerskim honorem i spokojem.
Nikt nigdy nie słyszał, żeby skarżył się na cokolwiek, wszystko znosił ze stoickim spokojem. Zajęciom w Szkole Morskiej oddawał się z pasją, a jego studenci i uczniowie bardzo go kochali. Czasami po 1956 roku pozwalano Borchardtowi prowadzić statki wyremontowane w stoczni albo zwodowane w Gdyni, ale tylko na Zatokę. Tęsknota za morzem (i w przypadku „Znaczy Kapitana” przysięga złożona samemu sobie) pchnęła go do pisania.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki