MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zamiana w trumnie

Edyta Litwiniuk
Edyta Litwiniuk
Coś z życia pani opowiedzieć? Chwile były różne. Były i złe, i dobre. Mąż początkowo pracował w milicji, dzięki temu mógł przejść szybko na emeryturę. Później przychodziły na świat dzieci.

Trójka ich jest. Każde co siedem lat się rodziło. Dzieci pokończyły szkoły i życie zrobiło się ciężkie, bo nie było pracy. Szukały pracy za granicą. Pierwsza na Wyspy Brytyjskie wyjechała córka. Znalazła tam zajęcie, zadomowiła się. Po pół roku córka wynajęła mieszkanie. W tym czasie były kłopoty ze znalezieniem pracy dla męża. Ja też sporo chorowałam. Jestem po pięciu zawałach. Zdecydowaliśmy z mężem, że ja zostanę, a on pojedzie do córki.

I dobrze nam się żyło

Mąż zamieszkał u niej i przez rok tam pracował. Był bardzo zadowolony. Życie potoczyło się lepiej. Na wakacje tam jeździliśmy. Potem zdecydował się do córki dołączyć syn. Pracę znalazł, spodobało mu się i nie wrócił już do kraju. Potem zdecydowaliśmy się, że wszyscy wyjedziemy za granicę. Córka szykowała nam wszystkie papiery na wyjazd. Mieszkanie na ulicy Sportowej w Lęborku zdałam do spółdzielni. Chwilowo musieliśmy znaleźć jakiś kąt na własną rękę.

I meldunek mieliśmy na tej słynnej Malczewskiego, w "trójkącie bermudzkim". Mieliśmy wyjeżdżać 16 sierpnia 2010 roku. Niestety, życie okazało się dla nas podłe. 8 sierpnia mąż trafił do szpitala, bo odczuwał bóle brzucha, w krzyżu. Stwierdzono, że był to kamień na nerce. Zabrali go do Słupska na oddział urologiczny. Tam po otwarciu jamy brzusznej okazało się, że to żaden kamień, a nerka sflaczała, do wyrzucenia, i złośliwy nowotwór, który postępował galopująco. Zajął już jamę brzuszną, wszystko co w środku i szedł w górę. Mąż po tej operacji miał chemioterapię. Zdążył przyjąć trzy cykle. Ale chemioterapia nie pomogła. Rak zżarł wszystko.

Gdybyśmy nie mieli pieniędzy zaoszczędzonych, to on już dawno by leżał w grobie. Potrzebny był rezonans jamy brzusznej z kontrastem. Terminy były za pół roku, a to trzeba było natychmiast robić. I były wyciągane pieniądze na wyjazd, żeby tylko te potrzebne badania porobić. Zresztą wyjazd to już w ogóle był odsunięty.
Mówię pani, gdzie ja z nim nie jeździłam. Na każde możliwe badanie do Słupska, Koszalina. Wynajdowałam kliniki, chodziliśmy na prywatne wizyty. Wie pani co? Dla mnie to było dziwne. Bo jak męża lekarze czy ja pytaliśmy, czy go boli, to on zawsze mówił, że nie odczuwa bólu. Dziwne takie. Czy on to ukrywał? Całe wnętrzności miał przecież zgnite i żeby go nic nie bolało?

Słabł z dnia na dzień

Mąż tam słabł z dnia na dzień. Jeszcze ostatnie święta Bożego Narodzenia... On chyba przeczuwał, bo bardzo chciał pojechać do dzieci na Wyspy Brytyjskie. Tutaj mi wszyscy tę podróż odradzali, mówili, że mąż słabnie, że nie trzeba jechać. Zwłaszcza że zaczęły się wymioty. Ale ja... Ja wszystko dla niego robiłam. I zdecydowaliśmy, że na święta jedziemy.

Ja już wiedziałam wtedy, co będzie. Lekarze mówili, że choroba postępuje. Nie mogli mi powiedzieć, ile mu życia zostało, ale ja już wiedziałam... I wie pani, myśmy byli na te święta. Pojechaliśmy 16 grudnia, byliśmy tam trzy tygodnie i w styczniu tego roku wróciliśmy. Bodajże 8 stycznia, bo 10 stycznia była wyznaczona wizyta męża w Słupsku na te badania ostatnie. Już tam, u córki, widziałam, że chodził smutny. Cieszył się z tego wyjazdu, ale on chyba też wiedział, że po raz ostatni widzi dzieci... Tak mi przykro jeszcze o tym mówić.
Te ostatnie dni tam u córki były ciężkie, mąż bardzo osłabł. Widziałam, że chce już wracać do Polski.
Po powrocie byliśmy jeszcze na badaniach. Chemioterapię mu odstawiono. Stwierdzono, że nie pomogła... Każdemu było przykro... Opiekę nad nim ja przejęłam. Był bardzo słaby na nogi. Niewiele jadł, głównie soki pił. Najgorszy miesiąc to był luty, wtedy już był taki bardzo osłabiony... Ostatni tydzień to był już bardzo ciężki. Mąż mało już co ze mną rozmawiał, zawsze mówił, że spać mu się chce.

Musiał być na każdym meczu Pogoni

O meczach opowiedzieć? Za życia to mąż mój był bardzo aktywny. Trochę pracował w Centrum Sportu i Rekreacji, oczywiście na boisku piłkarskim. Dla niego mecze to były, o Jezu, rozrywka. Mogły grać nawet dwuletnie dzieci, a on by poszedł oglądać, tak był za piłką. Mówił zresztą, że za młodu też grał w jakiejś drużynie. Te mecze to go podtrzymywały na duchu. Mógł spędzić na tym boisku cały dzień i do domu nie wracać.

Początkowo i syn udzielał się w Pogoni jako zawodnik, ale miał kontuzję kolana, potem była rehabilitacja i lekarz mu zabronił dalej grać. Mąż bardzo wtedy syna żałował. Lęborska Pogoń była dla męża do końca ważna. Nawet na emeryturze, gdy już nie pracował, to jak był jakiś mecz, to na każdy jeździł. Angażował się w rysowanie linii na boisku, zakładanie siatek. To było jego życie, cała jego rozrywka. Żaden mecz nie odbył się bez niego. Czy to był deszcz, śnieg, on zawsze był na meczu. Znał zawodników, trenerów. Cieszył się, jak Pogoń awansowała do wyższej ligi. Znał wszystkie wyniki.

Mąż był bardzo życiowy. Dla niego nie było tematu, na jaki nie mógł porozmawiać. Lubił też żarty. Moim zdaniem, był taki lubiany.

Na mszy w kościele było sporo ludzi. Dużo jego kolegów, znajomych nie wiedziało. To przez ten szok, człowiek nie myślał wtedy... Klepsydry były powieszone koło kościoła. Trochę żałuję, że nie koło stadionu. Tam najwięcej jego znajomych było. Tam był jego drugi dom, a może i pierwszy, bo do tego prawdziwego domu to dopiero po meczu przychodził.

Gdzie jest mój mąż?

Na ostatnie pożegnanie do kościoła pw. Najświętszej Marii Panny Królowej Polski przyjechała cała rodzina. Przyjechali jego bracia, moje rodzeństwo. To moje siostry radziły mi, żebym nie otwierała trumny. Ale ja byłam przygotowana na ten jego zgon. Człowiek z nim dużo przeżył. Byłam z nim i w tych dobrych chwilach, i w tych ostatnich. Powiedziałam, że trumna ma być otwarta. Jak nie chcą, to mogą do trumny nie podchodzić. A większość rodziny chciała go zobaczyć, pożegnać się po prostu.
Mówię pani, jak tamtego dnia wnosili trumnę do kościoła, to już człowieka przeszły dreszcze, bo to wiadomo, kogo wnoszą. Potem ludzie ze Znicza, zakładu pogrzebowego, odkręcili śruby, podnieśli wieko i wyszli... Dla mnie, bo siedziałam zaraz w pierwszej ławce, to były wielkie emocje. Ręce mi się trzęsły, coś mi w gardle stanęło, że się jąkałam... To był ten szok.

Jak podnieśli to wieko, to spojrzałam i zastanowiło mnie, że włosy mąż ma dłuższe. Myślałam: żeby mu tak włosy po śmierci urosły... Zwłaszcza że przed śmiercią mu obcinałam, bo on lubił na krótko. Podchodzę jednak do tej trumny... Jezus - ja patrzę - to nie mój mąż! Od razu zaczęłam krzyczeć: To nie Rysiek, gdzie jest mój mąż, oddajcie mi Ryśka! Podbiegł mój brat i mówi: Boże, kogo oni przywieźli? Zaraz pobiegł za tamtymi ze Znicza, żeby wrócili. Dzieci przybiegły do mnie. Syn zaczął krzyczeć: O Boże, gdzie jest tatuś, to nie tatuś! I wybiegł z kościoła, trzymając się za głowę. Pracownicy ze Znicza zaraz się zjawili i zapytali: Na pewno nie te zwłoki? Powiedziałam, że trumna moja, ubranie moje, ale to nie mój mąż. Ciało tego człowieka zabrano do prosektorium. Pojechała moja siostra. Ja przysiadłam na ławce. Było mi słabo. Dobrze, że zawału nie dostałam... Krzyczałam tylko - gdzie mój mąż!... Ludzie ciekawscy, to zaraz zaczęli się cisnąć do przodu i dopytywać, co się stało. Myślano, że tylko trumny zamieniono. A to obcy człowiek był w trumnie mojego męża! W jego ubraniu, w rękach ściskał jego różaniec!

Czekał już na pogrzeb
Siostra potem opowiadała, że w szpitalu leżało ciało mojego męża. Był już ubrany w garnitur i czekał na pogrzeb. Tyle że w ubraniu tego drugiego człowieka. Jeszcze kobieta z prosektorium zapytała: Co to za panika? Przebieramy czy tylko przekładamy? Bardzo to siostrę zabolało. Ja nie mogę sobie darować, że nie kazałam wtedy kupić czystych ubrań dla męża. Przebrali go tylko w ten strój, w którym chwilę wcześniej był tamten obcy człowiek. Ale to był ten szok. Ksiądz czekał na pogrzeb. Nie myślałam wtedy o tym. Teraz nie mogę sobie darować. A jak oni nie założyli mu wszystkich ubrań? To szybko było robione. Może o bieliźnie wtedy zapomnieli? I leży teraz mój mąż w grobie w takim nieładzie... Myśmy z rodziną, z dziećmi kupowali garnitur, wszystko, a oni ubrali w to inną osobę. Człowiek sobie różnie teraz wyobraża: co oni wtedy w te 20 minut, w które zdążyli zawieźć obcego człowieka i wrócić z moim mężem, zdążyli zrobić.

Potem w kościele, przez całą mszę, jak już przywieźli męża, to się nad tym zastanawiałam. Czy tam dobrze ubrany, czy z szacunkiem go przebrano? Człowiekowi różne myśli przychodzą do głowy... Czy tam, szybko przebierając, czegoś mu nie złamali?

Podmuch wiatru

Tak się potem zastanawiałam. Przecież tego drugiego nieboszczyka też pochowali pewnie tego samego dnia, jak już był przygotowany. Czy rodzina wiedziała, że wcześniej doszło do zamiany? W poniedziałek, zaraz po pogrzebie, poszłam do prosektorium, do Znicza, do dyrekcji szpitala. Wszędzie mnie odsyłano. Kazano złożyć pismo. Naprawdę nie wiadomo, gdzie jest przyczyna. Potem lekarz ze szpitala tłumaczył, że przez "ruch powietrza" zamieniono kartki na ciałach. Że przez zamykanie drzwi kartki na tych dwóch ciałach - męża i tego zamienionego, spadły, ktoś je podniósł i położył na odwrót.
On mi tłumaczy, że powiew wiatru... Czy oni go na dworze ubierali? Gdzie ten wiatr był? Tak w jednym czasie otworzyli dwie chłodnie i dwie kartki zwiało? Ja tak sobie myślę, że kiedy ta kartka spadła na podłogę i ten, który ją podnosił, nie był pewien, to trzeba było zadzwonić do Znicza i zapytać... Najbardziej mnie zabolało to, że nikt mnie nie przeprosił za tę sytuację. Gdyby ten w prosektorium się ukorzył, kiedy byłam tam na rozmowie? Ale on był bezczelny i nas zbył... Ja też nie jestem człowiekiem nieomylnym... Ale nas tak źle potraktowano... Jak tak można? Dopiero gdy złożyłam to pismo, to w szpitalu usłyszałam: przepraszam.

Czy druga rodzina wie?

Nie wiem, czy szpital skontaktował się z tamtą drugą rodziną. Ale myślę, że powinien. Przecież gdybyśmy tej trumny nie otworzyli, to pewnie tamta rodzina by otworzyła i przeżywała to co ja. A gdybyśmy obu nie otwierali? To chodzilibyśmy się modlić na grobach obcych ludzi... albo gorzej, bo gdyby ktoś się po czasie zorientował, to byśmy groby rozkopywali i szukali naszych bliskich.

Teraz raptownie jakieś metki będą do ciał zmarłych przyczepiane, żeby coś się takiego nie powtórzyło.
Ja już to przeżyłam i nie życzę tego nikomu. Ludzie są różni. Jedni współczują, a dla innych to jest kolejna afera w Lęborku. To nie jest wstyd, że ja o tym opowiadam. Bo dla mnie, a żyję już 56 lat, to pierwszy raz coś takiego się zdarzyło. I nie chciałabym, żeby to się komuś jeszcze trafiło. Dlatego apeluję do ludzi, żeby zaglądali do trumien, sprawdzali. Tak dla pewności. Zastanawiam się tylko: dlaczego ja? Czemu mnie się to przytrafiło? Czy ja jestem pechowa?

Post scriptum

Tak jak teraz wspominam, jak Rysiek leżał w trumnie w kościele, kiedy już go przywieźli, to pamiętam, że wyglądał tak, jakby się uśmiechał, tak jakby wszystkich wykiwał. Moja rodzina, kiedy chce mnie pocieszyć, to żartuje, że to taki jego ostatni żart z nas był. Bo Rysiek lubił żartować.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki