Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Winnica w Gwieździnie. Jacek Dulny założył winnicę w małej wiosce koło Człuchowa

Beata Gliwka
Beata Gliwka
Kiedy w maleńkiej wiosce na Pomorzu postanowił założyć winnicę, niejeden z sąsiadów znacząco pukał się w czoło. O upartym Jacku Dulnym, który jednak postawił na swoim - pisze Beata Gliwka.

Na górze krasnali przed bramą do winnicy co roku przybywa jedna figurka. Jest już pięć. Tyle lat mija od czasu, kiedy Jacek Dulny wojskowy mundur zamienił na... korkownicę. Od tego urządzenia zaczęła się bowiem cała przygoda państwa Dulnych. Mundur, pamiętający czasy misji w Iraku i Afganistanie zawisł na kołku - dosłownie - w jednym z pokoi domu, odziedziczonego po dziadkach i rodzicach. - To jedyna pamiątka, jaką sobie zostawiłem. Na emeryturze mundur zamieniłem na pług - śmieje się Dulny.

Od korkownicy do winnicy

- Nie pamiętam, co to był za film, ale siedziało sobie dwóch dziadków i korkowali butelki specjalną korkownicą - wspomina Dulny. - Spodobało mi się to i postanowiłem, że też tak chcę.

I tak jeden przypadkowy obraz zmienił całe życie rodziny Dulnych. Choć droga od literackiej fikcji do własnej plantacji nie była ani szybka, ani łatwa.

- Kiedy pojawił się ten pomysł? - zamyśla się pan Jacek. Dawno to było. Byłem wtedy jeszcze na misji. Koncepcje były generalnie dwie. Albo kupić ziemię koło Pruszcza, albo przenieść się do Szczawnicy, skąd pochodzi żona. Te możliwości były wtedy zupełnie jeszcze abstrakcyjne. Ale wyszło na to, że mój tato chyba przestraszył się, że się do tej Szczawnicy przeniesiemy. Poza tym chciał mnie zatrzymać, żebym nie jechał na kolejną misję i w 2008 r. przekazał nam swoje gospodarstwo. Na misję i tak jeszcze pojechałem, ale na emeryturę wróciłem już do Gwieździna.

Teraz wraz z żoną Wandą, żyją "na dwa domy". Pani Wanda mieszka w Pruszczu Gdańskim, gdzie mieszka też studiująca córka. Żona przyjeżdża praktycznie co weekend, córka - wpada na kawę.

- Widać tylko co drugie pokolenie cignie na wieś... - mówi Dulny.

Krajobraz był księżycowy

Zalążki winnicy z prawdziwego zdarzenia pojawiły się w 2010 r. Plantacja powstawała metodą prób i błędów.

- Gdyby to była produkcja z żyta czy ziemniaków, miałbym się kogo zapytać. A tak... Wiedzę czerpałem z książek i z telefonów do osób, które się na tym znają. Teraz to są już znajomi, ale wtedy byli to obcy ludzie. Nie zawsze życzliwi. Kiedy chciałem kupić sadzonki zadzwoniłem do człowieka, który ma winnicę koło Słupska. Pan stwierdził, że na tym terenie winnice nie mają prawa bytu, choć sam posiada półtora hektara. Ale po takich licznych telefonach, zaczęliśmy kupować powoli sprzęt. Wcześniej robiliśmy wino z porzeczek, więc całkiem zielony nie byłem: wyciskarka, butle 54-litrowe i 120- litrowe. Od słowa do słowa dotarłem też do człowieka, który sprowadza sadzonki z północnych Niemiec - czyli terenu, który pasuje idealnie, jeśli chodzi o klimat.

Wcześniej trzeba było zrobić rusztowanie - 25 metrów po 12 rzędów słupków. Tony cementu i metry drutu dziwnie wyglądały obok starego wiejskiego domu.

Jak sąsiedzi reagowali na nietypowe prace?

- Obserwowali, ale nie pytali. Na początku było zdziwienie, bo kiedy stawialiśmy słupki, to krajobraz był naprawdę księżycowy. Same słupki i nic więcej. A gdy stały już te zewnętrzne, to się ludzie zastanawiali, czy jakiejś hali nie buduję. Potem okazało się, że to "tylko" winnica i chyba się oswoili z tą myślą - mówi pan Jacek.

- Byli ciekawi, czy coś z tego wyjdzie i pewnie nadal obserwują, ale ogromny ułatwieniem na pewno jest to, że Jacek nie jest tu obca osobą - dodaje żona

- Starsze pokolenie mnie kojarzyło, młodzi mniej, a teraz wszyscy - bo... nie mają wyjścia - śmieje się Dulny, który szybko się w Gwieździnie zaaklimatyzował i jeszcze zanim się tu zameldował - został sołtysem.

Takie "lepsiejsze"...

Sadzonek winorośli było dokładnie 386. Egzotyczne nazwy gospodarz zna już na pamięć.

- Część nie przetrwała. Z przemysłowych mamy odmiany Regent i Rondo po trzy rzędy, czerwone i Solaris białe - 5 rzędów. Odpadło może 5 sztuk. No, ale te nieszczęsne deserowe... Arkadia wzeszła - było cztery, są trzy, Nero nie wszedł w ogóle, Eszter nie wszedł, Palatina nie weszła, Muskat Blu - chyba 2 sztuki weszły...

- Deserowe były moim pomysłem, mąż stwierdził kategorycznie, że chce wyłącznie przemysłowe, ale jak bardzo chciałam mieć winogrona, które można zerwać, zjeść, takie "lepsiejsze". W pierwszym rzędzie są różne odmiany, nie wszystkie wzeszły... Za to najdroższa odmiana, jaką kupiliśmy, wzeszła! Upierałam się na nią okrutnie - śmieje się pani Wanda.

- Fakt, to Garant, jedna sadzonka za 56 złotych! - przyznaje z westchnieniem Jacek Dulny.

W sumie maleńka winnica, wraz z ogrodzeniem kosztowała jakieś 23 tysiące złotych. Ale to dopiero początek.

- Chcę rozszerzyć winnicę do wielkości pół hektara, obecnie jest 7,5 ara. Grodzimy teren drzewami, żeby ochronić ją przed wiatrem. Wie pani, że już dwie kolejne osoby założyły swoje winnice w Gwieździnie? I mają już kogo zapytać...

Pierwsze zabrał mróz

W miejscu gdzie powstaje winnica, rosły kiedyś porzeczki. Cała masa porzeczek. Plantację założył ojciec pana Jacka, w czasach kiedy były jeszcze opłacalne. Łącznie 5 tysięcy krzaków, które trzeba było wyrwać.Pierwszy rok w winnicy nie był zachęcający. Sadzonki owszem - wyrosły bardzo ładnie. Ale nie przetrwały zimy. W kolejnym roku musiały odbijać od korzenia. Pierwszy rok poszedł więc na straty. W kolejnym postanowili, że coś trzeba z tymi pędami zrobić. Tylko co...

- Nigdzie nie było podpowiedzi. Wiedzieliśmy tylko, że w pierwszych latach sadzonki trzeba przysypać kopczykami ziemi - tak, jak kopcuje się róże. I tak zrobiliśmy. Ale to nie wystarczyło, przemarzły - wspomina pan Jacek. - W następnym roku postanowiliśmy zabezpieczyć to, co wyrośnie. Najprostszy sposób, jaki przyszedł nam do głowy, to spuszczenie ich na ziemię i zakopcowanie w całości. Wszystko było odcinane, przez tydzień, siłą grawitacji, pędy same się położyły i wtedy zasypaliśmy je potężnymi tunelami ziemnymi. A wiosną... trzeba było wszystko odkopać z powrotem. Pomysł z przewracaniem wymyśliła żona. Kiedy odkopałem to w połowie kwietnia, było dobrze.

Pierwsze grona pojawiły się w 2011 roku. - Było tego tyle, żeby sobie skubnąć - wspomina Dulny. - Rok później było już półtora wiadra. Wystarczyło na pierwsze wino.

Receptura wina, tak jak cała winnica, właśnie powstaje - metodą prób i błędów.

- Wino swojskie robimy od 2008 r. Najpierw było z porzeczek, wiśni... - mówi sołtys. - Obecnie, ponieważ systematycznie porzeczki karczujemy, było "aż" 30 kilo, co dało 30 litrów wina. Czy dobrego?

- Raczyliśmy tym winem naszych gości i... w każdym razie przeżyli - śmieje się pani Wanda. - W ubiegłym roku robiliśmy już pierwsze wino z winogron. Bardzo niewiele tego było, więc nie ma już czym częstować.

Jak smakowało pierwsze prawdziwe wino z własnej winnicy? - Rewelacja... - mówią zgodnie państwo Dulny. - Choć w rzeczywistości nie było to pierwszy raz. Raz dostaliśmy winogrona od sąsiada. Miał na stodole wielką winorośl, a że wyjeżdżał to stwierdził, że nie zdąży jej zebrać, zwłaszcza, że była wysoko. Jacek wszedł... Pierwsze wino było więc z winogron sąsiada.

Czekamy na ustawę

Jak wygląda produkcja? - Najpierw trzeba coś zebrać - mówi Dulny. - Następnie wrzuca się winogrona do kadzi i czeka aż zmiekną. Potem w ruch idzie prasa, sok przelewa się do baniaka, dodaje wody, drożdży, pożywki. To fermentuje, co trzy tygodnie butlę trzeba przelać, dolny osad wyrzucić. Takich przelewań jest około 4-5. Później już cierpliwie czekamy na efekt - przynajmniej rok. Potem znowu przelewamy, do klarowania, zostawiamy i tak, po półtora roku, można butelkować. Drożdże ściągamy z Węgier, za pośrednictwem Jasła. Tam kupiliśmy też prasę i butle.

Czy lepsze jest wino młode czy stare... Nie udało nam się dowiedzieć.

- Najgorsze jest to, że u nas nie może poczekać.... - śmieje się gospodarz. - Kiedyś wpadłem na pomysł, że będę zostawiał sobie butelkę z każdego rocznika. Nie dało się.

- Trenujemy, metodą prób i błędów. Kiedy stwierdzimy, że jest to produkt, który jest naprawdę dobry - wtedy, miejmy nadzieję, że przy pomocy Sejmu, uda nam się funkcjonować jako producent wina - dodaje pani Wanda. - Obecnie, z tego co wiem, przy gospodarstwach agroturystycznych jakoś to funkcjonuje, natomiast sprzedaż jako produkt nie ma ma racji bytu, więc trzymamy kciuki żeby to się zmieniło.

- A ustawa jest od dawna w Sejmie, tylko nie mają czasu się nią zająć... - irytuje się pan Jacek. - A naciska głównie Zielona Góra, czy polskie centrum Bachusa i rejon Podbeskidzia, bo tam jest najwięcej plantacji.

- Na szczęście nie jesteśmy uzależnieni od tej produkcji, więc możemy sobie pozwolić na czekanie. Jeśli ustawa nie zostanie wprowadzona w życie - damy sobie radę. Myślę jednak że wiele osób czeka, żeby coś wreszcie zostało w tej sprawie zrobione - mówi pani Dulna.

Masowy atak chrząszczy

Jak szacuje Jacek Dulny, w ciagu 4-5 lat mógłby osiągnąć plony, które pozwolą na rozpoczęcie komercyjnej produkcji .
- Mamy za sobą trzy lata, w tym 1 zmarnowany - szacuje pan Jacek. - Za 2 lata powinno być do zbioru jakieś 750 kg. Winnica powinna dać w sumie ok. 750 litrów wina.

Czy winorośl wymaga dużo pracy?

- Na dobrą sprawę z winnicy mogę nie wychodzić. Koniec maja, początek czerwca - trzeba wyciąć wszystko do pierwszej linki na wysokości 30 cm i zacząć je systematycznie wczepiać. W sierpniu - przerzedzenie liści. Do tego wykaszanie. I nawożenie - do tej pory tego nie robiliśmy, ale od następnego roku zaczniemy nawozić.

- Najlepiej gdybyśmy nie musieli dawać nawozów, ani żadnej chemii. Taki był zresztą plan. Niestety w tym roku przez nieszczęsną ogrodniczkę niszczylistkę, byliśmy zmuszeni zastosować preparat - mówi pani Dulna.

Niszczylistka??? Jak się okazuje, pod dźwięczną nazwą kryje się pospolity chrząszcz. Żarłoczny owad zżera liście i kwiaty. W dużej liczbie może zniszczyć całą plantację. W Gwieździnie chrząszcze zrobił sobie prawdziwy rodzinny zlot.

- To było coś niesamowitego. Patrzę, a tu cała chmara ptaków na krzewach, aż czarno się zrobiło. Dzwonię do Jacka - słuchaj mamy szpaki, ale ile...!!! W pierwszym momencie myślałam, że one się przyczaiły na czereśnie - wspomina pani Wanda. - Tymczasem to były chrząszcze.

Wino z nutką lawendy?

- Miało być gospodarstwo typowo polskie, jest winogronowo-lawendowe - śmieje się pani Wanda.

Bo lawendowe krzaczki to pasja gospodyni. Kępki blado-fioletowych kwiatów powoli rosną w siłę. Dom zdobią suszone bukiety. W planie - lawendowe produkty. Może lawenda pojawi się też w winnicy, między rzędami winorośli. A nuż wyniknie z tego coś niezwykłego - w postaci winno-lawendowego posmaku wina?

- Pierwszy zamysł był taki, żeby nasze gospodarstwo było czysto polskie. Rosły stokrotki, malwy... Sad z starymi polskimi odmianami jabłoni, grusz, śliw. Chcieliśmy promować polskie rzeczy i być może jeszcze tu będą, ale koncepcja winnicy przewróciła wszystko do góry nogami. Weszła lawenda i jakoś francusko się zrobiło. Choć przy okazji wpisaliśmy się też w klimat Człuchowa - lawendowego miasta północy. A wszystko stąd, że Jackowi spodobał się obrazek dwóch starszych panów korkujących butelki... - śmieje się pani Wanda. - Pomysł wziął się z filmu i teraz nasze życie jest jak film...

A korkownica, rodem z francuskiego filmu jest już na wyposażeniu.

- Korkowaliśmy już butelki, chyba ze 30 litrów, ale bardzo szybko idzie... - mówi Jacek Dulny.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki