Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak blisko fanów, jak to możliwe. Seal wystąpił w hali Gdynia

Marcin Mindykowski
Czy melodyjnymi, gładko-popowymi i nieco zachowawczymi piosenkami, które największe triumfy święciły w latach 90., można porwać dziś tłumy? Jak pokazał wtorkowy koncert Seala w hali Gdynia, można - pod warunkiem jednak, że ma się jego charyzmę. Trudno powiedzieć bowiem, żeby repertuar stanowił chociaż o połowie sukcesu tego występu. Jego zdecydowanie największym walorem był bezpośredni, niemal intymny kontakt, jaki brytyjski wokalista nawiązał ze swoimi słuchaczami, całkowicie ich angażując i nie pozwalając na to, by tego wieczoru temperatura spadła choć na moment.

Mówiąc w dużym uproszczeniu, katalog Seala obejmuje dwa typy utworów - dynamiczne, taneczne, czasem wręcz dyskotekowe, silnie osadzone w rytmie i groove'ie, porywające hity (od których zaczynał) oraz operujące kameralnym nastrojem, pełne dramaturgii, półakustyczne, melancholijne ballady, eksponujące jego głos i możliwości interpretacyjne (ten kierunek rozwijał w drugiej połowie lat 90.).

Pewnym wyłomem w tym podziale okazały się dwie płyty wydane pod szyldem "Soul", przede wszystkim wykorzystujące nienaganny warsztat wokalny artysty. Na ostatniej z nich Seal zmierzył się ze standardami klasyków soulu lat 70.: Marvina Gaye'a, Teddy'ego Pendergrassa, Smokeya Robin-sona, The O'Jays, Billa Withersa, Ala Greena. Dopieszczony aranżacyjnie materiał zabrzmiał bardzo stylowo i mógł zostać odebrany jako akces wokalisty do gro- na soulowej klasyki. Z tak wysmakowanym, dyskretnie bujającym, chętnie sięgającym po sekcję dętą i smyczkową repertuarem Sealowi bliżej dziś do Franka Sinatry czy weteranów wytwórni Motown niż samego siebie z początku lat 90. - chłopaka z dredami, który w rytm tanecznego pulsu przekonywał, że "nie przetrwamy, jeśli trochę nie zaszalejemy".

A ponieważ wtorkowy koncert był zapowiadany jako promocja ostatniej płyty, równie dobrze Seal mógł dać "siedzący", nastrojowy występ, na którym czarowałby klimatem rodem ze starych, zadymionych klubów. Nic jednak bardziej mylnego: wokalista tylko kilka razy cofnął się do klasyki soulu, stawiając na swoje kasowe, niezawodne przeboje, będące przekrojem już ponad dwóch dekad jego działalności (m.in. "Killer", "Crazy" i "Amazing"). Złożyły się one na dynamiczny, taneczny, energetyczny, dwugodzinny występ, w odpowiednich proporcjach doprawiony lirycznymi, balladowymi przerywnikami ("Prayer for Dying", "Kiss a Rose", "Love's Divine").

Seal świetnie czuł się w tej konwencji: energicznie się poruszał, tańczył, biegał między jednym a drugim końcem sceny. Nie markował jednak w ten sposób niedostatków wykonawczych: jego lekko zachrypnięty, żarliwy, ekspresyjny głos brzmiał pewnie i mocno. Dobrze spisali się też towarzyszący frontmanowi muzycy, wspomagający go wokalnie i biegle zmieniający instrumenty.
Fakt, że ten koncert stał się jednak poruszającym, niepozostawiającym nikogo obojętnym wydarzeniem, zagwarantowały niespotykany talent Seala do nawiązywania kontaktu z publicznością i jego sceniczna charyzma. Już od momentu, kiedy pojawił się na scenie w skórzanej kurtce i z wymalowanymi na żółto paznokciami, magnetyzował. Ale kiedy podczas drugiego utworu - dyskotekowo-mrocznego, nagranego z DJ Adamskim pamiętnego singla "Killer" - zbiegł ze sceny i wmieszał się w publiczność, fani niemal oszaleli. Seal to wbiegał na płytę hali, to na trybuny, wchodził na krzesełka, witał się z fanami, dedykował utwory konkretnym osobom, dialogował z nimi. Jedną z fanek zaprosił nawet na scenę na wspólny taniec podczas "Kiss a Rose". Szybko okazało się, że krzesełka ustawione na płycie są tego wieczoru zbędne: publiczność tłumnie ruszyła pod scenę, by tańczyć i bawić się wraz z wokalistą.

Ktoś może nazwać to chłodno wykalkulowanymi, obliczonymi głównie na zauroczenie płci pięknej chwytami, powtarzanymi na każdym koncercie. Trudno jednak zaprzeczyć, że tego wieczoru Sealowi udało się zbudować ze swoimi fanami autentyczną więź, wspólnotę. Wokalista ma też pewnie świadomość, że dziś właśnie jakość i siła występów na żywo stanowi o statusie artysty i przedłuża jego sceniczny żywot. Nic więc dziwnego, że swoją ostatnią płytę w całości udostępnił na YouTubie - ale dba za to, żeby jego koncerty były bezpośrednimi, intymnymi, wyjątkowymi spotkaniami. Udało się: opuszczający tego wieczoru halę Gdynia słuchacze mieli poczucie, że byli tak blisko swojego artysty, jak tylko się da. A wydawałoby się, że na halowym, a nie klubowym koncercie jest to niemożliwe.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki