Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Statyści na planie filmowym "Wałęsy" i "Czarnego czwartku" [ZDJĘCIA]

Ryszarda Wojciechowska
Zostają tłem - z ciekawości, z nudów, czasem z pasji, a czasem po to, by spełnić marzenie z dzieciństwa. Żeby się dostać na plan filmowy, niektórzy gotowi są jeździć od miasta do miasta. I chociaż najczęściej tylko oni sami umieją rozpoznać się w tłumie, to i tak mają satysfakcję. Przeczytajcie historie statystów z "Wałęsy i "Czarnego czwartku".

Na plan filmowy prowadzi ich czasem pasja, czasem misja, najczęściej jednak ciekawość. Mówią o magii kina, chociaż w tej magii są tylko tłem. Ich nazwisk nie zobaczymy w filmowej czołówce. Oni sami, przy odrobinie szczęścia, mogą siebie czasami rozpoznać na ekranie. Statyści... czyli, jak mówią o nich, bezimienni aktorzy. W ostatnim czasie mogli się w Trójmieście przenosić z planu na plan. Z "Czarnego czwartku" pójść w "Układ zamknięty", żeby ostatecznie dojść do "Wałęsy".

Atrakcyjny w tłumie

Janusz Kubiś, emeryt, traktuje siebie z dystansem i humorem.
- Do tłumu się jeszcze nadaję i mogę być statystą. Ale nie jestem już tak atrakcyjny, żeby mnie zapraszali do epizodów - tłumaczy.

Przed "Wałęsą" statystował w "Czarnym czwartku". Po drodze były jeszcze reklamy.
- Człowiek, żeby statystować, musi mieć tylko chęć, wolny czas i cierpliwość. A tego mam akurat w nadmiarze - tłumaczy.
Kiedy przed dwoma laty przeszedł na emeryturę, statystowanie spadło mu jak z nieba. On, przez całe życie budowlaniec, teraz na planie filmowym przywdział kostium stoczniowca.

O naborze statystów do "Czarnego czwartku" przeczytał w "Dzienniku Bałtyckim". Zgłosił się i przeżył jeszcze raz Grudzień '70. Przepracował dziewięć dni przy tym filmie. Zapamiętał zwłaszcza scenę, kiedy główny bohater Brunon Drywa wychodzi z kolejki i pada od strzału. Kubiś wysiadał z dalszego wagonu, robiąc za robotniczy tłum na peronie.
Wiadomo, statysta to tylko tło. I on sobie nie rości praw do niczego innego.

Kiedy oglądał potem film, to na ekranie rozpoznał siebie. Ale tylko dlatego że mógł obejrzeć tę scenę na zwolnionych obrotach i zatrzymać klatkę.
- I to cieszyło - tłumaczy.

Urodzony pod stocznią

Na plan "Wałęsy" również chciał się dostać. Nie tylko dlatego że - podobnie jak "Czarny czwartek" - to ważny film. Chciał wziąć w nim udział, bo się urodził niemal pod gdańską stocznią. Trzysta metrów od sławetnego "Lenina" było jego podwórko. Czasami piłka im wpadła na stoczniowy teren i trzeba było przeskakiwać po nią przez mur.
Miał szczęście, że się dostał na plan. Bo w zapowiedziach przeczytał, że szukają mężczyzn do 55 roku życia. A on już po sześćdziesiątce. Udało się.
- Trochę mnie odmłodzili - żartuje. Musiał się za to "zapuścić" do statystowania, czyli wyhodować dłuższe włosy. Mimo że już po zdjęciach, to jeszcze ich nie podcina.

W kolejce po... kostium

Na planie "Wałęsy" był kilkanaście dni. Najpierw statystował w styczniu, potem w maju i skończył niedawno w czerwcu. Jak jest na planie?
- Lekko nie jest. Bywało, że dniówka trwała nawet 14 godzin. Czasami już o świcie stało się w kolejce do przebieralni po kostium stoczniowca. Trzeba było odstać godzinę, dwie, bo statystów było sporo. A po zdjęciach ta sama kolejka do oddawania - opowiada.

"Czarny czwartek", na przykład, kręcono zimą. Chłód, śnieg z deszczem i jeszcze trzeba dojechać do portu, na sam koniec świata, jak mu się wydawało. Na planie musiał czasami się stawić o 2 w nocy. On samochodu nie ma. Komunikacja nocą, wiadomo, jak kursuje. Na szczęście, statystą był też jego sąsiad z autem. I razem dojeżdżali.

Na obu planach - "Czarnego czwartku" i "Wałęsy", najbardziej lubił ujęcia z pirotechniką w tle czy sceny walk. Mógł podpatrzeć, jak się robi wielkie kino.

W pamięć wryła mu się scena z "Wałęsy" - miażdżenie przez czołg nogi leżącego na ulicy stoczniowca. Wiedział o niej wcześniej i zastanawiał się, jak to zrobią. No i zobaczył. Widział, jak w miejsce żeliwnego włazu wstawiono właz drewniany z otworem, w który grający włożył swoją nogę. A w to miejsce wstawiono sztuczną kończynę, po której spokojnie mógł przejechać czołg.

Nie odczuwa nudy na planie między ujęciami. Robi wtedy zdjęcia. Z ostatniego filmu ma ich około tysiąca. To fotki aktorów, statystów i samej stoczni od środka. Ale i tak, jak żartuje, czeka na to zdjęcie życia.
Jako młody człowiek w Stoczni Gdańskiej miał praktykę. Zapamiętał to miejsce tętniące życiem. Teraz, spacerując po tym terenie, zobaczył obraz nędzy i rozpaczy. I to, jak niewiele z tamtej, stoczniowej potęgi zostało.

Różne żołądki

Janusz Kubiś żartuje, że plan filmowy uzmysłowił mu jedno - ludzie mają różne żołądki: aktorzy lepsze, a statyści gorsze.
- Dla nas zupka z chlebem, a dla aktorów barowóz ma dwudaniowy obiad. Ale to tak naprawdę drobiazg. Bo na planie atmosfera jest fajna. Aktorzy się nie krzywią, kiedy statyści chcą sobie zrobić z nimi zdjęcie. Najdłuższe kolejki były oczywiście do Roberta Więckiewicza - wspomina. I zaraz dodaje, że raz tylko zdarzył się przypadek, kiedy jeden z aktorów skrzywił się na fotografowanie. To był Andrzej Grabowski (gra jednego z dyrektorów stoczni), który siedział sobie i czekał na zdjęcia. Przechodziła grupka młodych. Zobaczyli go, zatrzymali się i zaczęli pstrykać mu fotki. Aktor odciął się wtedy krótko: - Co to, ja jestem dąb Bartek, żeby tak bez pytania fotografować? Rozeszli się szybko.

Kubiś nie kryje, że jeszcze chętnie popracowałby jako statysta. Fajna przygoda i takie dotknięcie historii - ocenia.

Misja specjalna

Psycholog Maria Pellowska też bardzo chciała znaleźć się na planie filmowym "Wałęsy". Ale z innego powodu. Miała misję do spełnienia. Chciała, żeby jej symboliczny udział był hołdem dla taty, znanego gdańskiego piekarza, który w sierpniu 1980 roku dostarczał za darmo strajkującym stoczniowcom świeżutkie, pachnące bochenki chleba. Zresztą ta historia z życia jej ojca znalazła się w książce Olgi Dębickiej "Fotografie z tłem".

Ale zanim Maria Pellowska pojawiła się na planie, wcześniej wysłała kilka listów do Andrzeja Wajdy. Pisała w nich m.in.: "Marzy mi się scena zwożenia chleba na stocznię i radość strajkujących, że to właśnie chleb od Pellowskiego, który tak lubili". "Chciałabym, żeby historia o tym, że mój ojciec ofiarowywał tony chleba strajkującym za darmo, znalazła się w Pana filmie. Chciałabym w ten sposób złożyć hołd mojemu ojcu".

I wreszcie już bardzo osobiście "Cieszę się, że robi Pan film o Wałęsie. Jest to niezwykle potrzebne, żebyśmy umieli cieszyć się z niego i z własnych dokonań. A pan jest magicznym reżyserem lat pięćdziesiątych, siedemdziesiątych i czasów transformacji. Z podziwem, szacunkiem i serdecznością" - kończyła.

Efektem tej korespondencji był jej telefon do Ewy Brodzkiej z ekipy filmowej "Wałęsy" i pytanie - czy ich rodzinna piekarnia może dostarczyć na plan taki chleb, jaki wypiekali w latach 70., zwłaszcza że receptura chleba się nie zmieniła. Ewa Brodzka odpowiedziała, że oczywiście. Kiedy usłyszała, że ma być scena, w której statysta przywozi stoczniowcom chleb, pomyślała: A dlaczego tego dowożącego bochenki nie mógłby zagrać Łukasz - najstarszy syn mojego brata Grzegorza? To Grzegorz dowoził w sierpniu 80 roku przygotowany przez tatę chleb do stoczni. Byłoby więc pięknie, gdyby synowi udało się zagrać ojca. Ta historia znalazłaby finał właśnie w filmie. Zaproponowała to rozwiązanie i tak się stało. Łukasz Pellowski został statystą.

Maria Pellowska też wzięła udział w jednej ze scen. Zagrała delegatkę, która w sali BHP układała na stole, jakżeby inaczej - chleb.

Praca z kamerą nie peszyła jej. Jako psycholog prowadzi szkolenia i występuje publicznie. Ale z ciekawością patrzyła na to, z jakim zapałem i pietyzmem filmowcy pracowali.

Sama uczy asertywności i negocjacji, a tu miała okazję podpatrywać, jak jedno i drugie funkcjonuje w filmowym świecie. Jak ze sobą filmowcy rozmawiają. Podobało jej się to, z jakim szacunkiem Andrzej Wajda podchodzi do aktorów. I jak on sam jest na planie z ogromnym podziwem traktowany.

Ona, na koniec, usłyszała od Ewy Brodzkiej, że wzbogaciła ten film. Taki komplement zapamięta na długo.

Apetyt na statystowanie

Wojciech Mieszkuniec, technik elektronik z Malborka, ma 29 lat, ale portfolio statysty już takie, że daj Boże. Niejeden mógłby mu pozazdrościć tych skoków z planu na plan. W agencjach statystów już go dobrze znają i z pewną dobroduszną pobłażliwością traktują ten jego apetyt na statystowanie.

Wojtek w każdej chwili gotowy jest stawić się na jakiś plan - mówią. On sam przyznaje, że tak właśnie jest. Kocha to pasjami i nic na to nie poradzi. Lubi być blisko aktorów, rozmawiać z nimi o filmie. Człowiek musi mieć w życiu pasję. Wojtek ma statystowanie.
- Marzy mi się jeszcze epizod mówiony, no i praca na planie na przykład Romana Polańskiego albo Xawerego Żuławskiego - opowiada.

Zaczynał jako giermek w "Wiedźminie". W "Milionie dolarów" był turystą, w "Czarnym czwartku" robotnikiem stoczniowym, w "Ślubach rycerskich czyli epilogu Grunwaldu" - kusznikiem, w "Sztosie 2" podróżnikiem pojawiającym się na dworcu, w "Układzie zamkniętym" ministrantem, w filmie "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć" - żołnierzem niemieckiem, a w "Wałęsie" znowu robotnikiem stoczniowym.
Jako statysta brał też udział w dwóch filmach, które dopiero wejdą na ekrany. Pierwszy to "Baby blues" Katarzyny Rosłaniec, reżysera głośnych "Galerianek" (tu jako uczestnik dyskoteki), a drugi to "Chwile nieulotne" Jacka Borcucha, w których znowu przywdział kostium człowieka w podróży. Na swoim koncie ma też statystowanie w programach rozrywkowych, reklamach i spektaklach historycznych.

Trafiony na planie

Pytany o film, który był dla niego najważniejszy, od razu wymienia "Czarny czwartek". Bo to było dla niego pierwsze dotknięcie historii.

Opowiada, że przeżył niektóre ujęcia mocno. Zapamiętał, na przykład, sceny strzelania do robotników. Do niego też strzelano na planie i został nawet "trafiony". Ale ujęcie nie pojawiło się w filmie, z żalem wyznaje.
Kilka razy rozpoznał siebie na ekranie. Koledzy go nie widzieli. A on wiedział, gdzie szukać. Dopiero jak im sam wskazał, usłyszał: - Faktycznie, to ty.

Już się nie boi bycia przed kamerą. Jest z nią, jak mówi, oswojony. I cały czas gotowy do drogi... na kolejny filmowy plan.

Między pracą a planem

Dariusz Sobieski, reprezentujący Studio ABM Trójmiasto, które prowadziło nabór statystów, oblicza, że przez gdański plan "Wałęsy" przewinęło się około 800 osób. Większość nie dla honorarium, a z czystej ciekawości. Żeby wziąć udział być może w ostatnim filmie Andrzeja Wajdy. Inni - chcieli dla nowego doświadczenia albo przeżycia przygody - jak tłumaczyli.
Przekrój osobowości do statystowania w "Wałęsie" był ogromny. Podobnie jak przekrój zawodów. Zgłaszali się pracownicy naukowi, zawodowi muzycy nawet z trash metalowych grup, śpiewacy operowi i chórzyści (ci ostatni podczas przerw w zdjęciach śpiewali na planie). Pojawiły się kwiaciarki i budowlańcy czy mundurowi - celnik albo listonosz.

Niektórzy chcieli być na planie, mimo że musieli dojeżdżać 200 km z domu. Zdarzało się, że niektórzy brali urlopy w pracy. Cierpliwie zapuszczali włosy, wąsy i brody i wykazywali dużo serca do pracy, a także cierpliwości. Bo statystowanie to nie wakacje na Majorce, a plan filmowy to nie Hilton.

Dariusz Sobieski przypomina sobie różnych oryginałów z planu. Wśród statystów był nocny portier, który przyjeżdżał na zdjęcia rano, po przepracowanej i nieprzespanej nocy. I zrywał się z planu przed 19, żeby na 20 zdążyć znowu do pracy.
- Pytaliśmy go, kiedy śpi. Mówił, że w kolejce SKM i że te dwie godziny mu wystarczą.

Szeryf i inni

Dariusz Sobieski zapamiętał też dwoje innych statystów - parę bezdomnych.
- Chociaż bardziej pasuje do nich określenie wolni niż bezdomni. Dorabiają sobie rysowaniem karykatur i już na zakończenie pracy wręczyli Andrzejowi Wajdzie jego karykaturę i portret. Nawet udane. Zapowiedzieli też, że za miesiąc się pobierają. I tylko dla nas założyli swoje przyszłe stroje weselne, a raczej westernowe, bo takie przypominały. Na niego zresztą mówiliśmy szeryf - wspomina Sobieski.

Pamięta też innego statystę - na co dzień listonosza, człowieka niezwykle z postury wyrazistego. Na plan "Wałęsy" przyciągnął też swojego brata. Obaj - jak opowiadali - mieli trudne dzieciństwo, związane z domem dziecka. Listonosz często przychodził do niego i pytał, czy jest szansa na epizod. Bo jak był w domu dziecka, to marzył tylko o tym, żeby kiedyś zostać aktorem.
Sobieski mówił mu wtedy: - Jak się postarasz, to może dostaniesz. Ale przecież nie ode mnie to zależało - tłumaczy.

I pewnego dnia listonosz przybiegł do niego, mówiąc: - Postarałem się, mam epizod.
- Co zrobiłeś?- spytał.
- Zamykałem bramę i ktoś z ekipy zwrócił na mnie uwagę.
Tak oto spełniło się jego marzenie. Kolejne czyjeś marzenie na planie - kończy Dariusz Sobieski.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki