Bardzo dobrze, gdy kultura ma twarz. Mam na myśli nie tylko autorstwo książki, filmu czy instalacji, ale także kwestie personalnego programowania cyklicznych imprez - przeglądów, spotkań, festiwali. Komisarz, kurator lub dyrektor artystyczny mają z reguły nie wyłączny, nie dyktatorski, ale bez wątpienia decydujący wpływ na to, co zostanie zaprezentowane (a także, co zostanie odrzucone).
Osiami pomysłu Pierończyka na festiwal było, po pierwsze, zderzenie tego, co powszechnie jest uważane za jazz, z tym, czego przynależność do jazzu może być dyskusyjna, oraz - po drugie - wyjście poza geograficzne granice muzyki z reguły prezentowanej na jazzowych festiwalach w Polsce.
Sopot Jazz 2011: Zagra słynny Hermeto Pascoal z Brazylii
Obie te myśli zostały przeprowadzone z dużą konsekwencją. Było więc miejsce na wykonawców do szpiku kości jazzowych, takich jak trębacz Robert Majewski czy amerykański saksofonista Stephen Riley - obaj zresztą wystąpili z programem opartym na standardach, jazzowi byli więc do kwadratu - i miejsce na różnego rodzaju eksperymenty, czyli bliski slamu poetyckiego występ duetu Anthony Joseph & Courtney Jones czy też koncert rapującego saksofonisty Soweto Kincha.
A geografia? Jazz z Brazylii Hermeto Pascoala to już klasyka, ale marokańska Madjid Bekkas Group zagrała nawet nie etno jazz, ale improwizowaną muzykę gnawa, będącą mieszanką wpływów arabskich i czarnej Afryki. To z pewnością nie był jazz w rozumieniu zachodnim, ale tak porywająca, rewelacyjnie zagrana i oryginalna muzyka nie jest w Trójmieście codziennością.
Zreformowany Sopot Jazz Festival
Ambicją Adama Pierończyka było także zaproszenie do Sopotu artystów nigdy wcześniej niegrających w Polsce - wszyscy wymienieni wyżej wykonawcy, rzecz jasna, z wyjątkiem warszawskiego trębacza, spełniają ten warunek. Wszyscy też, bez wyjątku, byli pod wrażeniem Sopotu i przyjęcia ze strony polskich słuchaczy.
Publiczność jazzowa dzieli się na dwie kategorie - tych, którzy chcą sobie poszerzyć horyzonty, nawet za cenę pewnego bólu, oraz tych, którzy lubią być mile kołysani, im bardziej umiejętnie, tym lepiej. Obie kategorie mają swoje miejsce, obie są w pełni uprawnione i dobrze skonstruowany festiwal powinien być skierowany, mniej lub bardziej, do obu z nich.
I taki był właśnie Sopot Jazz w tym roku - i tradycyjny, i nowoczesny, i klasyczny, i odjechany. Sęk w tym, że otwartym słuchaczom łatwiej zaakceptować klasyczne granie, za to konserwatyści tacy tolerancyjni wobec gustów innych już nie są.
Można się więc spodziewać fali krytyki, i to niekoniecznie publicznej, bardziej szeptanej, która nastąpi po festiwalu, finansowanym przez miasto i produkowanym przez związaną z Sopotem Bałtycką Agencję Artystyczną. Będzie więc mowa o publicznych pieniądzach i wątpliwych eksperymentach.
Sopot Jazz 2010: Rick Braun, Al Di Meola i Chris Botti
Na nieszczęście dla tego rodzaju głosów festiwal mógł się pochwalić dobrą frekwencją, nie będzie więc mówienia o pustych salach i muzyce dla nikogo. Radziłbym i Sopotowi, i Pierończykowi zachować olimpijski spokój i już zacząć pracować nad przyszłorocznym festiwalem. W tym roku zostały położone fundamenty pod imprezę oryginalną, tworzącą nowe jakości, mającą oddziaływanie także na lokalne środowisko jazzowe.
Bo nie sztuka, drodzy moi, zrobić festiwal będący programowo przedłużeniem którejś ze stacji radiowych z przyjemnym jazzem. Tylko po co?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?