Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rosyjska katastrofa w cieniu twierdzy Wisłoujście

tłumaczenie Sławomir Skowronek
Michaił Leontjew był żołnierzem Mohylewskiego Pułku Muszkieterskiego. W 1807 r. wziął udział w wyprawie, która miała uratować Gdańsk oblegany przez wojska napoleońskie. Ekspedycja zakończyła się jednak fiaskiem. O przyczynach klęski można się dowiedzieć ze wspomnień przetłumaczonych przez dr. Sławomira Skowronka.

Zakwaterowani w Nowej Wsi Wielkiej aż do 16 kwietnia [28 IV 1807 r. - dop. tłum.], kiedy dołączyli do nas wymęczeni maruderzy i zbiegli z nieprzyjacielskiej niewoli nasi żołnierze, tegoż dnia wyruszyliśmy przez miasto Górowo Iławeckie i Orsy do miasta Cynty [Korniewo], gdzie popasaliśmy do 22 kwietnia [4 V] i w tenże dzień pomaszerowaliśmy przez Królewiec i wsie Metgethen [Liesnoje, w oryg. Midjeten] i Widitten [Iżewskoje] do miasta Rybaki [Primorsk] leżącego na brzegu zalewu Morza Bałtyckiego.

Tam po raz pierwszy w życiu ujrzałem morze. Przez parę minut kontemplowałem ten majestatyczny widok; na redzie stały angielskie i szwedzkie fregaty, a ja z zachwytem patrzyłem na te pływające twierdze jak na symbol ludzkiego rozumu. 25 kwietnia [7 V], zbliżając się do twierdzy Piława [Bałtijsk], zatrzymaliśmy się w małej wioseczce leżącej nad samym morzem, gdzie w czas wolny lubiłem, siedząc na brzegu, cieszyć oczy grą fal, przypominającą obraz mojego życia. Również ja bowiem, ludzką złością i własnymi błędami z komnat carskich do ubogiej sadyby, a z niej na pole boju zostałem rzucony i, błąkając się z miejsca na miejsce, szukam - jakby to rzec - śmierci. Jakiż los czeka mnie w przyszłości?

Gdzież nareszcie skłonię głowę i zaznam spokoju? Czyż żywot mój cały upłynie w nędzy? Tak myślałem w 1807 roku! - i teraz wszystko to spisuję z moich ówczesnych notatek. Rychło wszakże te moje pokojowe rozmyślania zostały zakłócone tempem wojennych przygotowań, jako że 26 kwietnia [8 V] otrzymaliśmy rozkaz, wyznaczający nas do składu morskiej ekspedycji i oddający nas pod dowództwo generała hrabiego Nikołaja Kamienskiego, po czym 27 kwietnia [9 V] wkroczyliśmy do miasta Piławy, które choć niewielkie, było ludne, bogate i wskutek tego porządnie zabudowane. Podczas wkraczania wysłuchaliśmy pułkowej modlitwy, prosząc Pana o błogosławieństwo dla nowej wyprawy!

Gdańskowi z odsieczą

W tym mieście znaleźliśmy już wszystkie pułki naszego korpusu, nazwanego lotnym, który składał się z naszego Mohylewskiego, Archangełogrodzkiego, Połockiego, Nawagińskiego, Tobolskiego pułków muszkieterskich, 21. Pułku Jegierskiego i pułku kozaków oraz artylerii złożonej z 66 dział; liczebność tego korpusu wynosiła najwyżej 5000 ludzi, z powodu wielkich ubytków w szeregach. Wczesnym rankiem rozpoczęliśmy załadunek na przygotowane dla nas statki kupieckie i o godzinie 19 wypłynęliśmy z buchty [zatoki] na morze. Wtedy ukazał mi się jeden z najbardziej pamiętnych widoków mojego życia. 50 statków z wojskiem było uszykowane w linię, na flankach której stały po trzy szwedzkie i angielskie fregaty, gdzie przebywał hrabia Kamienski. W cudownym porządku, pod pełnymi żaglami puściliśmy się w otwarte morze.

Jedyne w swoim rodzaju przeżycie, o jakim mieszkaniec stałego lądu nie może mieć nawet pojęcia. Zaledwie wypłynęliśmy, kiedy gawiedź (którą usiany był cały brzeg) zamachała do nas kapeluszami i chustami, a my, wykrzyknąwszy "ura!", z głośną muzyką pomknęliśmy po gładkiej powierzchni kołyszącego się żywiołu. Długo stałem na pokładzie statku i nie mogłem nasycić się najpierw widokiem majestatycznego szyku naszej floty, a potem niewyobrażalnie jaskrawym zachodem słońca, od którego morze robiło się na przemian złote, czerwone i purpurowe. Dopiero mrok zapadającej nocy zmusił mnie o godz. 22 do zejścia do kajuty. Statek, na którym płynęliśmy w sile dwóch kompanii, nazywał się Robert. Początek naszej żeglugi upłynął pomyślnie, gdyż dzień był jasny, a wieczór prześliczny. Teraz więc zajmiemy się wyjaśnieniem, dokąd i w jakim celu płyniemy...

Niespokojny Bałtyk

Jak już wyżej powiedziałem, po klęsce jenajskiej pruski generał Kalkreuth z 10 tysiącami wszedł do Gdańska. Napoleon, zbliżając się do Wisły, posłał pod Gdańsk swego marszałka Lefebvre'a z 30-tysięcznym korpusem, rozkazując mu zaciągnąć oblężenie. Z nadejściem wiosny zaczął on ściskać pozycje Prusaków, na wsparcie którym posłano najpierw naszego generała Szczerbatowa z trzema batalionami garnizonowymi, później łącznie nazwanymi Pułkiem Białostockim. Jednak kiedy i to wsparcie okazało się za małe, a utrzymanie tej znaczącej twierdzy było niezbędne dla naszych operacji bojowych, sojusznicze państwa zdecydowały się posłać tam 10 tysięcy Szwedów, tyluż Anglików i naszych. I siłami tych wojsk, rozbiwszy marszałka Lefebvre'a, wyjść na tyły Napoleonowi.

Zamysł był dobry i szkoda, że nie doszedł do skutku. Wskutek tego to nas posłano do Gdańska, dokąd też i podążyliśmy. Los chciał chyba doświadczyć mnie wszystkimi niebezpieczeństwami, toteż nocą 29 kwietnia [11 V] przeżyliśmy gwałtowną burzę. Rozhuśtały się tak wielkie fale, że nasz statek co chwila pogrążał się w odmęty, za moment wyskakiwał w górę, by znów zapadać się jeszcze głębiej w wodę; tak to sztorm trwał cały dzień 29 kwietnia [11 V] i prawie całą noc na 30 kwietnia [12 V], cichnąc dopiero przed świtem, a my tegoż dnia weszliśmy do przystani Neufahrwasser [Szaniec Zachodni, naprzeciwko Wisłoujścia] i z niej wyszliśmy na brzeg owej twierdzy, która na jakiś czas pomieściła cały nasz oddział. Wybudowana była z kamienia, lecz zabudowania były nieliczne i złożone z samych koszar. Pod koniec tej morskiej podróży mocno nas wykołysało i bardzo cierpiałem od morskiej choroby, która objawiała się zawrotami głowy i wymiotami.

W cieniu twierdzy

1 maja [13 V] upłynął na rozmowach z załogą Gdańska za pomocą telegrafu optycznego. 2 maja [14 V] wyszliśmy w kolumnach z twierdzy dla dokonania demonstracji i, uszykowawszy się w bojowym ordynku, pokazaliśmy się Francuzom, stojąc tak przez cztery godziny, po czym częściowo powróciliśmy do twierdzy, częściowo rozłożyliśmy się biwakami na jej przedpolu. Jednak już nocą na 3 maja [15 V] w najgłębszej ciszy, przeprawiwszy się promami przez rzekę Wisłę, weszliśmy do twierdzy Wisłoujście, obsadzonej przez trzy pruskie bataliony piechoty i pułk dragonów królewskich pod ogólną komendą generała Rembowa. Tam, zaległszy na placu i pod murami twierdzy, trochę odpoczęliśmy, w porze przedświtu uszykowaliśmy się w trzy kolumny do ataku i czekaliśmy u bramy, oczekując brzasku. Pierwszą z kolumn tworzył 21. Pułk Jegierski i strzelcy [tyralierzy] (po 60 z każdego z naszych pułków), mając przy boku pluton Prusaków; jej liczebność wynosiła do 1600 ludzi, a dowództwo sprawował generał major Łaptiew [w oryginale Łaptow]. Druga kolumna była nasza, złożona z pułków: naszego Mohylewskiego i Połockiego oraz 100 kozaków; jej liczebność wynosiła do 1500 ludzi. Trzecią kolumnę tworzyły pułki: Nawagiński, Tobolski i batalion Archangełogrodzkiego; była dowodzona przez generała Arsenjewa; jej liczebność sięgała 1800 ludzi. Rezerwę stanowiły dwa bataliony Pułku Archangełogrodzkiego i trzy bataliony pruskie: wszystkiego 2000 ludzi.

Ogólne dyspozycje były następujące: pierwsza kolumna zaatakuje las na naszej lewej flance, zajęty i utrzymywany przez nieprzyjaciela; druga kolumna, po oczyszczeniu tego lasu, pójdzie na umocnione wzgórze i wziąwszy je szturmem, nawiąże tym samym łączność z Gdańskiem, z którego tymczasem garnizon wyprowadzi silną wycieczkę. Trzecia kolumna obejdzie las i siłami strzelców [tyralierów] będzie zagrażała prawej flance wojsk nieprzyjaciela rozłożonych w lesie i, posuwając się naprzód, będzie im zachodzić tyły. Po oczyszczeniu lasu obie te kolumny posuną się dalej i tak jak my wejdą do Gdańska. Jednak wszystkie te założenia się nie spełniły, jak będzie opisane niżej. Tak więc wczesnym rankiem pierwsza kolumna zaatakowała las, nawet początkowo z sukcesem, lecz otrzymane natychmiast przez nieprzyjaciela posiłki powstrzymały jej pierwszy impet i rozgorzała walka ogniowa w miejscu. Tymczasem nasza kolumna, wyszedłszy z twierdzy [Wisłoujście], zatrzymała się po przejściu pół wiorsty od niej. W tym momencie Kamienski powinien rzucić całą naszą kolumnę w las, gdzie walczyła pierwsza kolumna, i - uderzając na wroga z flanki - zniszczyć jego siły, zanim nadejdą jego dalsze posiłki. Zamiast tego Kamienski, będąc pijany, zatrzymał nas, jak powiedziałem, na drodze, oczekując oczyszczenia lasu siłami pierwszej kolumny. Tymczasem Lefebvre nie zasypiał gruszek w popiele, tylko zaczął podsyłać liczne posiłki dla broniących lasu Francuzów, a naszą nieruchomą kolumnę pokrył krzyżowym ogniem wszystkich swoich baterii. Stojąc pod tym niszczycielskim ostrzałem.

Służyliśmy im za tarczę strzelniczą. Niemal bez przerwy kule armatnie wyrywały spośród nas całe szeregi naszych dzielnych, lecz godnych pożałowania ludzi, którzy stali bez ruchu i zdumiewali swym męstwem przebywających przy nas angielskich oficerów. Tymczasem nasza trzecia kolumna, podszedłszy do brzegu morza, zatrzymała się i pozostawała bezczynna podczas całego naszego starcia, pozbawiając nas 1800 żołnierzy możliwych do użycia w boju. Jednak Kamienski zapomniał o tym wszystkim, będąc na mocnym gazie. I takim to ludziom powierzano wówczas samodzielne dowództwo, gdy tymczasem Miłoradowicz i inni mu podobni pozostawali bez przydziału. Tej to niezdolności Aleksandra I do podejmowania decyzji zawdzięczała Rosja następnych pięć lat poniżenia i niszczącą wojnę 1812 roku. Wreszcie nieprzyjaciel, któremu dano czas na ściągnięcie posiłków (które podchodziły na ich pierwszą linię dosłownie na naszych oczach), wzmocniwszy się, wyrzucił naszą pierwszą kolumnę z lasu. Widząc to Kamienski, dopiero teraz zdecydował się ją wesprzeć, a i to częściami, podsyłając z naszej kolumny pojedyncze kompanie.

Podczas tych bezmiernie głupich poczynań francuski marszałek Lefebvre zdołał wzmocnić swe siły w lesie do 5 tysięcy ludzi, a potem do 10 tysięcy. Natomiast Prusacy nie poczynili z Gdańska nawet najmniejszej wycieczki, co pozwoliło Francuzom skupić swe siły i działania wyłącznie na nas...

Kamienski, osłabiwszy naszą kolumnę posyłaniem po jednej kompanii całego Pułku Połockiego i widząc małe postępy pierwszej kolumny, skierował do lasu i nasz pułk, przesuwając na nasze dotychczasowe stanowisko trzy pruskie bataliony Rembowa. Ten zaś, nie wytrwawszy dłuższej chwili, zrejterował do twierdzy [Wisłoujście]. Miejsce to, utrzymywane przedtem przez nas z chwalebną nieugiętością przez cztery godziny, zajęły z kolei dwa bataliony Pułku Archangełogrodzkiego. Po zbliżeniu się do lasu w pierwszej kolejności ruszyła dowodzona przeze mnie kompania, uszykowana w linię. Weszliśmy w piekielny ogień, którego front wciąż się nie przesuwał: ani nasi, ani Francuzi nie byli w stanie odepchnąć przeciwnika nawet na krok. Jednak w samym sercu tej walki rychło zostałem raniony na przestrzał w prawe ramię, a obfite strumienie tryskającej krwi zmusiły mnie do przekazania dowodzenia kolejnemu w starszeństwie oficerowi. Ja zawróciłem pod twierdzę na pierwszy opatrunek i ujrzałem stojącego na umocnieniach Kamienskiego, który zapytał , com za jeden.

Po opatrzeniu rany wszedłem na teren twierdzy i położyłem się we wskazanej kwaterze. Tymczasem bitwa gorzała, a ogień kładł się gęsto po szeregach walczących; starcie trwało ze zmiennym szczęściem aż do 12. Wreszcie Kamienski skonstatował, że choć wprawdzie nie maleje męstwo naszych żołnierzy, to maleje ich liczebność (jako że walczyliśmy w 3 tysiące przeciwko 10 tysiącom) i wydał rozkaz odwrotu, który przeprowadzono w nadzwyczajnym porządku tak ze strony dowódców, jak i żołnierzy. Wśród tych pierwszych odznaczył się dowodzący drugą kolumną mój - obecnie już świętej pamięci - brat Aleksiej.

Została tylko sława

W starciu tym (nazwanym przez Kamienskiego, dla zatarcia wstydu, "rozpoznaniem [walką]") pułk nasz okrył się sławą większą niż wszystkie pozostałe dzielne wojska nasze i zasłużył na miano "mężnego Pułku Mohylewskiego", tak u swoich, jak i u cudzoziemców. Świadkowie owego sławnego dla naszych oficerów i żołnierzy starcia, Anglicy i Szwedzi, ściskali nam rannym dłonie na znak szacunku, wykrzykując: "brawo, Ruś!". A cóż innego [niż szacunek] zostało nam z tego zażartego i uporczywego starcia, po którym w mojej, liczącej owego dnia w szeregach 85 ludzi, kompanii zabito 3 podoficerów, 1 dobosza, 18 szeregowych; raniono 2 oficerów, 21 szeregowych, a razem ubyło ze stanu 45 ludzi. Natomiast w pułku z 700 pozostających w szeregach ubyło 396 ludzi. Tylko sama chwała, bez jakiegokolwiek pożytku! Z wypadków tych wynika, że i bez pomocy sojuszników dalibyśmy radę przebić się do Gdańska i zmusić Napoleona do wsparcia tam Lefebvre'a większymi siłami (co wyrównałoby liczebność wojsk na głównym froncie), jeśli tylko dowodziłby nami rozumniejszy i bardziej doświadczony generał [niż Kamienski]. Tu nie mogę się powstrzymać, by znów nie zwrócić się myślą ku moim dawnym towarzyszom i nie przypomnieć, że owego chwalebnego dla nas dnia raniono [w pułku] wszystkich dwunastu dowódców kompanii, że nasi żołnierze szli naprzód jak lwy. Spośród nich stoi mi przed oczami grenadier Mironow, który rzuciwszy się w szeregi wroga i uczyniwszy wokół siebie wał trupów, sam zginął pod ciosami bagnetów liczniejszych przeciwników.

Powrót do Królewca

4 maja [16 V] wsadzono nas rannych na statek i powieziono do Królewca. Kamienski widząc, że nie przybywają ku nam ani Anglicy, ani Szwedzi (a pozostający przy nas angielski generał Hutchinson powiedział, że nie ma na to najmniejszych szans), po dziesięciu dniach sam postanowił załadować się na statki i powrócić do swej armii, co też zrobił.

Po przybyciu do Królewca wyładowano nas [rannych] na nabrzeżu Pregoły, gdzie leżeliśmy tak, oczekując na przydział kwater. Tego dnia była piękna pogoda i królowa Luiza, dziś już świętej pamięci, matka naszej [obecnej] cesarzowej, odbywała przejażdżkę powozem po mieście. Ujrzawszy nas leżących na przystani, kazała zapytać, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Poznawszy prawdę, posłała swego pazia do ratusza w sprawie naszego zakwaterowania, a tymczasem oznajmiła, że ze swoich pieniędzy zapłaci gospodarzom kwater za utrzymanie i opiekę nad nami wszystkimi. Tak też czyniła przez osiem dni, potem zaś - wobec wyczerpania się jej, chudej w ten nieszczęsny dla Prus czas, sakiewki - musiała tego zaniechać.

Następnego dnia ta błogosławiona władczyni przysłała nam swego lekarza: doktora, o ile pamiętam nazwisko, Huflanda, który opatrywał nas - biednych oficerów liniowych - odziany we wspaniały, błękitny, szamerowany złotem mundur, udekorowany naszym Orderem Św. Anny. Ta żarliwa troska o cierpiącego człowieka, ta cecha pięknej duszy miłosiernej Luizy, będzie chwalona i wdzięcznie wspominana w mojej rodzinie. Niechaj po ostatnie pokolenia mego rodu, o, dobra władczyni, będzie błogosławiona pamięć o Tobie.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki