Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści nie tylko o śmierci: Dzień, w którym Kwadryga sięgnęła bruku

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Przyjeżdżajcie do Polski ludzie. Mówię wam, w Niemczech już nigdy nic nie będzie! No na co jeszcze czekacie?
Przyjeżdżajcie do Polski ludzie. Mówię wam, w Niemczech już nigdy nic nie będzie! No na co jeszcze czekacie? Microsfot Bing/AI
Stary Jürgen wyszedł przed barak, zapalił fajkę i spojrzał w niebo. Splunął pod nogi, bo tytoń palił smrodliwy, najtańszy. Zaklął coś niezrozumiale w języku przodków i podrapał się po karku. Słońce zachodziło za rozsypujące się slumsy jakoś niespiesznie, by nie rzec leniwie. Było przy tym dziwnie krwawe, jakby to nie Wigilia była, a noc Sądu Ostatecznego.

Mężczyzna długo patrzył na anemiczne jabłonki, które posadzili z bratem i ojcem ze trzydzieści lat temu. W okolicach 2030 roku, wkrótce po tym jak Unia najpierw się zjednoczyła w jedno superpaństwo ze stolicą w Berlinie, a zaraz potem zapadła się niczym, nie przymierzając, krowi placek.

Stary Jürgen pamięta to jak dziś… Przyjechali do Gdańska całą rodziną. On, Wili, rodzice i nawet dziadek Herman, który nie chciał słyszeć o emigracji. Przyjechali za chlebem i za pracą, której nie wiedzieć czemu na Wschodzie było pod dostatkiem, zaś na Zachodzie mniej niż brudu za paznokciem.

Omiatając wzrokiem kolonię blaszanych baraków, przemyślnie wkomponowaną w osiedle rozpadających się wieżowców z początków XXI wieku, Stary Jürgen przypomniał sobie od czego to wszystko się zaczęło… Któregoś dnia, a było to na krótko przed Bożym Narodzeniem 2025 roku, ze Wschodu przyjechali jego dawni sąsiedzi - Hans i Berta Gruppenbachowie. Stary Jürgen, który wtedy nie był jeszcze stary, bo miał najwyżej dwadzieścia parę lat, kończył akurat piąte albo siódme piwo.

Pod sklepem, w krzakach bzu. Wtedy ich zobaczył. Hansa i Bertę, jak zajeżdżają lśniącą nowością, przeogromną pięciolitrową polską Izerą. Jak parkują wprost pod budynkiem dawnego Centrum Wypędzonych im. Eriki Steinbach - tylko tam bowiem funkcjonował jeszcze ostatni w miarę dobrze strzeżony parking w pustynniejącym Berlinie.

No więc zobaczył ich właśnie wtedy, jak wytaczali się z wyłożonych lakierowanym mahoniem, czerwoną skórą i złotym chromem kabiny najmodniejszego w Europie krążownika szos. Majestatyczni, wyniośli, imperatorscy niemalże. Zobaczył ich i już wiedział, że on też tak chce żyć, że nie zostanie tu, na tym zadupiu europejskiego zadupia ani chwili dłużej, że nie będzie ani tak głupi, jak jego ojciec, ani tak naiwny jak dziadek, dla których ponad wszystko liczyła się tylko niemiecka ojczyzna.

Gdy Gruppenbachowie - którzy, jak się okazało, wtedy nazywali się już Jan i Beata Potoczańscy - otworzyli bagażnik auta i zaczęli rozdawać czekoladę „Bałtyk”, puszki piwa „Tyskie” i papierosy „Popularne”, połowa ulicy gotowała się już do wyjazdu na Wschód. Druga połowa ciągle się wahała, bo - jak twierdził ojciec starego Jürgena - „te skundlone łajzy chciały jeszcze wyłudzić od Gruppenbachów polską kawę i ukraińską wódkę”.

Tak było... Stary Jürgen stuknął fajką o blaszaną ścianę baraku, resztę tytoniu wyskrobał brązowawym pazurem.
- Ach du Scheiße
Zaklął w języku przodków - Heilige Scheiße…

A potem spojrzał na pierwszą gwiazdę, błyskającą kpiąco na ciemnym niebie i wszedł do izby. Usiadł samotnie przy stole i wbił nóż w bok znienawidzonego karpia po żydowsku, którego rano przyniosła mu spolszczona dokumentnie córka Andzia.

Stary Jürgen wytarł usta rękawem i odsunął na środek stołu talerz z resztkami wigilii. Zapalił fajkę i spojrzał na pożółkłą fotografię, przedstawiającą Bramę Brandenburską - niegdyś symbol podziału jego ukochanej ojczyzny, potem symbol jedności Europy, a na koniec, jak już przerdzewiała Kwadryga sięgnęła bruku, symbol nowego porządku... I przypomniał sobie, jak, na krótko przed wyjazdem na Wschód, robili przy tej Kwadrydze hologramowy film. To znaczy kamerkę mieli Gruppenbachowie - kupili ją w Warszawie, czy gdzieś tam. No i przywieźli, żeby przyszpanować na starych śmieciach.

Gruppenbachowie to w ogóle byli dziwni ludzie... Gruppenbach, Gruppenbachowa oraz dwóch synków Gruppenbachów, zanim wyjechali na Wschód, mieszkali w tej samej klatce, co stary Jürgen. Mieli tam ciasne mieszkanko, takie samo jak jego rodzina - stały w nim dwa stoły, dwie szafy i dwie piętrowe prycze. Nic więcej. Nawet lodówki nie mieli.

„Tak mieszkaliśmy. My Niemcy...”, pomyślał stary Jürgen, patrząc na lśniącą w słońcu Bramę Brandenburską. „Pod koniec Unii wszyscy tak się gnieździliśmy, zresztą nie potrzebowaliśmy większych mieszkań, bo dzień i noc zbieraliśmy złom. W domu właściwie tylko żeśmy spali”.

Ale Gruppenbach nie zbierał złomu. Nie pił, nie ćpał, nie palił. Cały czas coś kombinował z synami na mieście. A potem nagle wszyscy zniknęli. I kontakt się urwał.

Stary Jürgen o losie Gruppenbachów dowiadywał się jedynie ze świątecznych mejli, które wysyłali do wszystkich znajomych.
Pisali, że pracują po kilka godzin dziennie przy zbiorze jabłek albo śliwek. I za tydzień mają tyle, co za cały miesiąc pracy w Niemczech. I że dostali zasiłek dla nowych osadników, niskooprocentowany kredyt na dom, ubezpieczenie socjalne i emerytalne, dodatek na dzieci i takie tam różne „powitalne”, „pożegnalne” i inne drobiazgi. I oczywiście pełne bezpłatne leczenie.

W ten sposób żyła większość rodzin z Zachodu - nie tylko Niemcy, ale i Holendrzy, Francuzi, a nawet Szwajcarzy. Gruppenbachowie pisali, że ci, którym „chce się coś robić”, i którzy mają „główkę na karku”, żyje się w Polsce, jak u Pana Boga za piecem - młodzi handlują samochodami, pośredniczą w poszukiwaniu pracy i mieszkań, sprzedają frajerom zza Odry superpolisy ubezpieczeniowe lub śmieci wygrzebane na wystawkach. Niektóre dziewuchy dorabiają ciałem, ale generalnie Niemki nie mają tutaj wzięcia…
Najlepiej jednak powodzi się niemieckojęzycznym dentystom - na wyrywaniu starych niemieckich zębów i wstawianiu nowych polskich implantów podorabiali się bajecznych wręcz fortun.

„Przyjeżdżajcie do Polski, ludzie. Mówię wam, w Niemczech już nigdy nic nie będzie! No na co jeszcze czekacie? Tam już nie ma życia. Życie jest wszędzie, tylko nie w Niemczech”, tak pisali...

Stary Jürgen wyszedł przed dom, aby oddać mocz. Noc była pogodna, i cicha, jeśli nie liczyć śpiewu pijanych gówniarzy z sąsiedztwa. Banda niedogolonych, niebieskookich wyrostków darła, jak co wieczór, mordę w jakimś przedziwnym języku. Ich bełkot nie przypominał ani języka niemieckich przodków, ani polskiego.

Nie przypominał także ukraińskiego ani nawet rosyjskiego, który po upadku Federacji Rosyjskiej stał się językiem dominującym wśród imigrantów.

Stary Jürgen już dawno przestał zwracać uwagę na takich ludzi. Traktował ich jak część folkloru, jak jeden z symptomów nieuleczalnej choroby jego umierającego świata.

„A przecież jeszcze tak niedawno wszystko było OK”, pomyślał, jakby z wyrzutem. „Aż trudno uwierzyć, że wystarczyło kilkadziesiąt lat i kilku kretynów w rządzie, aby świat przewrócił się do góry nogami”.

Stary Jürgen pamiętał dokładnie, jak w połowie lat trzydziestych doszło do kolejnego rozszerzenia Unii Europejskiej.
Tym razem brukselscy eurokraci postanowili połknąć Ukrainę, Białoruś, Azerbejdżan, Kazachstan, Afganistan, Indie, Bangladesz i to, co zostało z Rosji. Wkrótce większość zachodnich koncernów pozamykała fabryki nad Renem, Tamizą i Sekwaną i przeniosła się nad Wisłę, Dniepr i Ganges. Tam można było produkować taniej, a ludzie kupowali wszystko bez względu na jakość - od genetycznie zmodyfikowanego jedzenia poczynając, poprzez elektronikę, czołgi i armaty, na komputerach kwantowych i satelitach kosmicznych kończąc.

Potem, jak Wschód stał się nieco bogatszy, buble zaczęły wędrować na Zachód - do coraz biedniejszych Duńczyków, Niemców i Francuzów. I wtedy już dla wszystkich stało się jasne, że to koniec Europy. Koniec rojeń o zjednoczonym superpaństwie, z jego zielonym ładem, tęczową wolnością i niemiecką dominacją. Kto mógł, uciekał na Wschód.

Na Zachodzie zostali tylko naiwni idealiści, którym ciągle wydawało się, że chrześcijański duch ocali ich Europę.
Stary Jürgen usiadł na ławce nad Martwą Wisłą. Zapalił fajkę i popatrzył na Gdańsk. Odbite w rzece gwiazdy lśniły wyjątkowo jasno, tak jasno, jakby chciały mu coś powiedzieć. Ale nie powiedziały mu nic, więc przymknął oczy i po chwili zasnął. I śniły mu się wielkie Niemcy od morza do morza, od Lizbony po Ural, wielkie, piękne i bogate, takie Niemcy, Niemcy ponad wszystko...

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki