MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Moja debata z niezidentyfikowanym premierem

Dariusz Szreter
Wtorek, 19 maja 2009

Tegoroczne urodziny "Dziennika Bałtyckiego" skończyłem celebrować o czwartej nad ranem. Nie, nie zarwałem tej nocy z powodu szampańskiej zabawy. Spędziłem ją na przygotowaniu urodzinowego wydania specjalnego, z fragmentami artykułów z wszystkich 64 lat, przez które "Dziennik Bałtycki" towarzyszył Czytelnikom. Kiedy posłaliśmy numer do drukarni już świtało. Rzuciłem adres taksówkarzowi, rozsiadłem się wygodnie na tylnej kanapie, przymknąłem oczy... pod powiekami wirowały mi nagłówki wydań z lat 50., 60., 70. Przez pamięć przelatywały wyimki ze starych tekstów o partyjnych plenach, czynach społecznych, opryskliwych kierowcach autobusów, kolejnym wodowaniu w Stoczni im. Lenina i o tym, że za dwa lata (artykuł z 1969!) ruiny na Wyspie Spichrzów zostaną zastąpione przez nową zabudowę.
Gwałtowne hamowanie auta przywróciło mnie do rzeczywistości. Odruchowo sięgnąłem po portfel.
- Co też pan redaktor? Dziś nie trzeba - zaoponował kierowca.
Prezent urodzinowy? Jakie to miłe - pomyślałem. Jeszcze kiedy przychodziłem do zawodu, 19 lat temu, starsi koledzy żartowali, że taksówkarze to nasi najwytrwalsi czytelnicy. Mają dużo czasu na postojach. Ale wtedy nie było komórek, a w radiu trzy stacje na krzyż...
Podziękowałem i wysiadłem. Musiałem być półprzytomny bo dopiero na pierwszym podeście schodów zorientowałem się, że to nie moja klatka. Przed mną rozciągał się elegancki hol - palmy, lustra, dywan. Już chciałem się wycofać, gdy napotkałem wzrok młodego człowieka w dobrze skrojonym garniturze. Sprawiał wrażenie, że ucieszył się na mój widok.
- Witamy pana redaktora. Już się obawialiśmy, że pan nie dojedzie.
Wyciągnął do mnie rękę i ekspresowym tempie wymienił nazwisko i chyba nazwę instytucji, ale nic nie zrozumiałem.
- Nie dojedzie? Ale dokąd?
- Jak to? Na debatę z panem premierem.
- To pomyłka. Debatę obsługuje koleżanka...
- Nie do obsługi, tylko do udziału. Opinia publiczna źle przyjęła fakt wyróżniania debatą tylko stoczniowców, w związku z czym przygotowaliśmy ciąg spotkań premiera z przedstawicielami różnych środowisk. Mają one podsumować 20-lecie przemian w Polsce.
- Ale ja osobiście jestem zadowolony z przemian. W dodatku nie jestem związkowcem. Nigdy nie byłem.
- Doskonale - ucieszył się młody w garniturze. - Większość dziennikarzy jest zadowolona z przemian i nigdzie nie należy. Jest pan typowy, dlatego pana wybraliśmy. Ale chodźmy już, nie wypada, żeby premier czekał.
Skrzywiłem się na tego "typowego", ale posłusznie ruszyłem za nim. W dużym, jasno oświetlonym pomieszczeniu za drzwiami stały dwa fotele i stół z wodą mineralną i szklankami.
- Tylko premier i ja? - zdziwiłem się.
- A co, chciałby się pan przekrzykiwać z jakimś kolegą?
- Nie, w porządku, tak tylko pytam. Nie trzeba mnie przypudrować? - wskazałem na stojącego w kącie faceta z kamerą. - W ogóle co to za telewizja? Wygląda jakoś mało profesjonalnie.
- Jak tam telewizja? Tak na wszelki wypadek kręcimy, żeby wrzucić do jutuba, jakby coś śmiesznego wyszło. Elektorat to lubi.
Otworzyły się drugie drzwi w głębi pomieszczenia. Najpierw ukazał się w nich wysportowany koleś w czerni, ewidentnie borowik, a za nim jakiś mocno starszawy, przygarbiony mężczyzna.
Spojrzałem pytająco na młodego garniturowca.
- Przecież to nie Tusk.
- Premierowi Tuskowi nie wypadało, bo przecież wszyscy gadają, że media wspierają Platformę. Przysłał swojego odpowiednika z poprzedniej epoki.
- Ale który to, bo nie poznaję? Łysy jak Cyrankiewicz, mały jak Babiuch, okularki ciemne jak u Jaruzela. O, a teraz zdejmuje krawat do rozmowy jak Rakowski.
- Kto by ich tam pamiętał... - prychnął lekceważąco młody.
Zachowanie rzekomego premiera, który bezceremonialnie rozwalił się w fotelu, przynajmniej uwolniło mnie od dylematu czy podawać mu rękę czy nie.
- No dobra, siadajcie kolego dziennikarzu - skinął niedbale - i mówcie, jak Polak z Polakiem, śmiało i szczerze co was boli w waszej pracy.
- Jeżeli już, to chyba o tym powinienem rozmawiać z właścicielem wydawnictwa - zaoponowałem.
- I tu się mylicie. To jest właśnie przykład błędnej postawy. Popatrzcie na stoczniowców. Oni mają świadomość klasową. A pomyśleliście co by było, gdyby taki wasz właściciel postanowił sobie zamknąć firmę albo przenieść ją do Chin?
- "Dziennik Bałtycki" do Chin? To by mu się chyba nie opłaciło.
- Właściciele miewają różne dziwne pomysły. Więc jak, co zrobicie, gdyby do tego doszło?
- To, co już nieraz robiłem. Z dziewięciu redakcji, w jakich pracowałem, cztery już nie istnieją, a dwie mają zupełnie innych właścicieli i strukturę. Ale ja jakoś sobie radzę.
- Cztery tytuły zamknięte! - mój rozmówca zaczął przewracać oczami nieudolnie odgrywając zgrozę i współczucie.
- Sami zamykaliście niewygodne redakcje - skontrowałem.
Z miejsca wrócił do zasadniczego tonu.
- Ale to były wyjątkowe sytuacje. Większość dziennikarzy była rozsądna. Zresztą dopieszczaliśmy ich - talony, przywileje, bale prasy, czasem nawet paszport...
- Dziękuję, mam w domu na zawsze. A w ogóle to po Europie podróżuję z dowodem osobistym.
Tylko przez ułamek sekundy zdawał się być zbity z pantałyku.
- A zimną wódeczkę w zakładowym bufecie chociaż macie? - uśmiechnął się z satysfakcją.
- Ani wódeczki, ani bufetu. Nie ma takiej potrzeby. Ci, którzy pili albo już nie pracują albo są po skutecznych odwykach.
Emerytowany aparatczyk parsknął pogardliwie.
- Bez wódki, do czwartej w nocy? Co za nudna robota.
- Nudne, to były gazety za waszych czasów. Poza kulturą i sportem same oficjałki albo interwencje w sprawie dziury w chodniku i kłopotów ze skupem surowców wtórnych.
- Ale poczytne! Po takie Rejsy to ludzie w piątek z samego rana do kiosków gnali, bo potem nie było szansy kupić.
Fakt, sam jak zaspałem biegałem do empiku na Świętojańską, bo tam otwierali dopiero o 10. Nigdzie indziej w Gdyni "Dziennika" w piątki już nie było. Ale tak łatwo skóry mu nie sprzedam.
- To demagogia! Były inne czasy, inne warunki - zaoponowałem.
- My je wam stworzyliśmy.
- Ale rynek...
- Jaki znowu rynek? Przecież pan mówił, żeby wieźć tutaj. Zresztą rynek o tej porze jeszcze nieczynny.
Zaraz, kto to powiedział? Gwałtownie potrząsnąłem głową, zatrzepotałem powiekami. Siedziałem w taksówce stojącej przed wejściem do mojej kamienicy.
- Ciężka robota, co? - spojrzał na mnie ze współczuciem taksówkarz. - Też bym nie robił o tej porze, jakbym nie musiał. Osiemnaście złotych się należy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki