Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kołakowski

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Sobota, 18 lipca 2009

Podobno o naszej ocenie danej osoby decyduje pierwsze kilkanaście, a według niektórych nawet kilka, sekund znajomości. Okoliczności, w jakich poznałem Leszka Kołakowskiego, a ściślej mówiąc, dowiedziałem się, że ktoś taki istnieje pamiętam dokładnie. Było to za środkowego Gierka.

Telewizyjny "Dziennik" w owym czasie rozrósł się do 60-minutowego spektaklu propagandowego pt. "Wieczór z dziennikiem", nadawanego w obu dostępnych kanałach jednocześnie. I właśnie tam, któregoś dnia pierwszy raz usłyszałem o profesorze Leszku Kołakowskim. Był on w owym czasie objęty zapisem cenzorskim, o czym oczywiście, jako nieuświadomiony politycznie uczeń podstawówki, nie miałem pojęcia. Treści informacji nie uchwyciłem, bo jak to zwykle bywało podawano to w sposób mętny. Prawdopodobnie chodziło o potępienie jakiegoś apelu czy wystąpienia profesora w sprawie sytuacji politycznej w Polsce. Do dziś brzmi mi w uszach odczytany przez spikera komentarz: "Nie potrzeba nam takich profesorów, którzy szkalują naszą ojczyznę".

Ten "obraz" Leszka Kołakowskiego, jako obiektu ataku peerelowskiej propagandy, wrył mi się w pamięć i kiedy kilka lat później moi wykładowcy na KUL-u mówili o Kołakowskim jako krypto-marksiście albo reprezentancie marksistowskiego egzystencjalizmu, wzruszałem ramionami. Podobnie reagowałem na zarzuty dotyczące jego młodzieńczego zaangażowania w komunizm. Ja swoje wiedziałem: nie może być żadnym marksistą, skoro komuniści uznali, że jest dla nich niebezpieczny. Wkrótce miałem się przekonać, że nie tylko dla nich, ale wszelkich głosicieli prawdy nieomylnej.

Z kolegami między sobą mówiliśmy o nim "Kołak". Brzmi to poufale i niezbyt elegancko, ale cóż - jako studenci filozofii czuliśmy się za pan brat z wszystkimi wielkimi myślicielami przeszłych i obecnych czasów. Zresztą kiedy ma się dwadzieścia lat, szacunek dla autorytetów nie jest akurat czymś, co ma się w nadmiarze. W tym wieku każdy nosi jeszcze buławę w plecaku, a list gratulacyjny od Akademii Noblowskiej w tylnej kieszeni jeansów. Ale ten "Kołak" wypowiadany był zawsze z uznaniem w głosie. To był Ktoś. I to wcale nie dlatego, że w trzech tomach rozprawił się z marksizmem. Bankructwo tej ideologii było oczywiste. Wolny rynek już się wykluwał. Przekonałem się to tym boleśnie właśnie przy zakupie podziemnej edycji "Głównych nurtów marksizmu". Jak się potem okazało przepłaciłem pośrednikowi (koledze z roku) dwukrotnie. Za "Obecność mitu" i "Religię" (w fatalnym tłumaczeniu, dopiero potem przywiozłem z Londynu wydany w Aneksie autoryzowany przekład pt. "Jeśli nie ma Boga...") zapłaciłem już znacznie mniej, ale były to książki dużo większej wagi intelektualnej.
Kołakowski poddawał krytyce każdy rodzaj dogmatyzmu, pokazując, że u podstaw każdego, najbardziej nawet racjonalnego systemu leży jakaś ukryta arbitralna przesłanka - "mit", który jest niezbędny by naszym działaniom nadać sens, ale prawdziwości którego nie jesteśmy w stanie dowieść. Tak więc między światem "realnym" potocznego i naukowego doświadczenia, a rzeczywistością mityczną, nadającą ostateczny sens i wartość nie tylko naszemu poznaniu, ale w ogóle istnieniu, występuje przepaść nie do zasypania. Co więcej, ta nieusuwalna szczelina przebiega wewnątrz każdego z nas. Zmaganie się tych dwóch światów jest kołem zamachowym kultury, ale jednocześnie ich nieprzystawalność z góry "rozbraja" odwieczne ambicje filozofów do stworzenia syntezy - połączenia w jeden system świata doświadczenia i wartości. Kto dał się przekonać Kołakowskiemu, ten właściwie klasycznie rozumianej filozofii uprawiać już nie może. I pewnie dlatego piszę teraz do Państwa zza redakcyjnego biurka, a nie z wyżyn uniwersyteckiej katedry.

Pierwszy i ostatni raz spotkałem Leszka Kołakowskiego osobiście w październiku 1997, kiedy otrzymał honorowy doktorat Uniwersytetu Gdańskiego. Po dawnym "za pan-brat" nie było we mnie śladu. Choć miałem za sobą niejedną rozmowę z możnymi i słynnymi tego świata, tym razem wbrew mojej woli głos uwiązł mi w gardle niczym uczniakowi. Profesor musiał się chyba zorientować, jak wielkie to dla mnie przeżycie. Rozmowa była wprawdzie krótka, ale ciepła i bynajmniej nie zdawkowa. Wyszedłem z dedykacją "Panu Dariuszowi Szreterowi, z przyjaźnią Leszek Kołakowski" we wznowionej wówczas monografii o Bergsonie.

Dziś, gdy Leszek Kołakowski z wielkiego filozofa obecnych czasów, przeobraził się w wybitnego myśliciela czasów przeszłych, z wdzięcznością, przyjaźnią i smutkiem dedykuję Mu tych kilka słów wspomnienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki