Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jimi - kaprys boga

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Niedziela, 19 września 2010

Minęło 40 lat odkąd umarł Jimi Hendrix, ale we wszystkich poważnych zestawieniach najlepszych rockowych gitarzystów wszech czasów miejsce numer jeden nadal zarezerwowane jest właśnie dla niego. W ciągu tych czterech dekad wydano na płytach już chyba każdą nutę, jaką nagrał, zrecenzowano każdą solówkę, przeanalizowano każdy wers jego tekstu, prześwietlono każdy zakamarek biografii, skatalogowano wszystkie panie, z którymi miał okoliczność erotyczną... Niewiele, jeśli w ogóle, można tu dodać. Ale przejść obojętnie, w milczeniu obok tej daty też nie wypada.

Z perspektywy tych 40 lat największe wrażenie robi chyba liczba 27 - tyle Jimi miał lat, kiedy odszedł. Z tego na okres światowej kariery przypadły tylko ostatnie cztery. Ile jeszcze mógłby stworzyć, gdyby żył? No właśnie, to nie takie proste. Ostatnie 24 miesiące jego życia - mimo kilku jasnych momentów, takich jak choćby występ na Woodstock - to nie był okres artystycznie dużo. Szczególnie jeśli porównać go z 16 miesiącami między majem 1967, a wrześniem 1968, kiedy Jimi z dwójką młodych białych Anglików u boku wydał trzy albumy: "Are You Experienced", "Axis: Bold as Love" i "Electric Ladyland", z których każdy był kamieniem milowym w dziejach rocka. Coś się w nim jakby wypaliło, stracił poczucie kierunku. Odpadł. Wydany już po śmierci, po ponad dwuletniej przerwie, kolejny album studyjny "The Cry of Love" (wznowiony na kompakcie w latach dziewięćdziesiątych w poszerzonej dwukrotnie wersji, jako "First Rays of the New Rising Sun") brzmiał przyzwoicie, ale już jakby trochę siłowo. Magia uleciała.

Tak, też czytałem we wspomnieniach Milesa Davisa, że gdyby nie tamta feralna noc z 17 na 18 września 1970, lada dzień mieli wspólnie z Jimim wejść do studia. Że najbardziej szanowany przez Milesa aranżer, Gil Evans, też szykował się by zorganizować mu sesję ze swoją orkiestrą. Pytanie czy współpraca z takimi sławami wyzwoliłaby w Hendriksie nowe siły twórcze, czy przeciwnie - ożyłyby jego liczne kompleksy (m. in. na tle tego, że nie czytał nut) i jeszcze głębiej pogrążyłby się w nałogu.

Jako typowe dziecko ery Wodnika Jimi wierzył w przeróżne mitologie: indyjską, afrykańską, indiańską, ale też i grecką i rzymską. W każdym razie śpiewał o dolinach Neptuna, a tytuł jego najpiękniejszej kompozycji w tłumaczeniu na polski znaczy "W 1983 powinienem zmienić się w trytona" ("tryton" małą literą, bo chodzi nie o boga o tym imieniu, ale postać z orszaku Posejdona, męski odpowiednik syreny).

W tej mitologii bóg może nie tylko przybierać dowolną, także ludzką postać, ale może wręcz wcielać się na jakiś czas w konkretnego człowieka i działać czas pod jego postacią, po czym, kiedy ma już inne plany, "zwrócić" ciało oryginalnemu posiadaczowi.

A może wcale nie jest tak, że bogowie umierają, kiedy ludzie przestają w nich wierzyć? Może po prostu całe to bractwo z Olimpu, Zeus i spółka, tak ostro zaprawiło się ambrozją, że przespało ostatnie dwa tysiące lat. Dopiero mniej więcej w połowie lat 60. XX wieku zaczęli się budzić, a że trunek im się skończył, wytypowali kogoś (najpewniej Apollina, bo on był z nich najbardziej uzdolniony muzycznie) żeby skoczył do Londynu, bo doszło do ich uszu, że teraz właśnie tam można dostać najlepszy towar. Była jesień 1966, kiedy pewnie wciąż jeszcze skacowany bóg, gdzieś na Carnaby Street ,wpadł prosto na pewnego leworęcznego gitarzystę z Seattle, który niezrozumiany w rodzinnych Stanach, właśnie przyleciał do Londynu szukać szansy na tutejszej scenie rockowej. Może spodobał mu się jego fantazyjny strój, może zwrócił uwagę czarny kolor skóry, powodujący, że Jimi odstawał od reszty rockowej socjety swingującego Londynu? Grunt, że naszedł go kaprys by się pod niego na jakiś czas podszyć. I namieszał, oj, namieszał. Ale gdzieś pod koniec 1968 przypomniał sobie, że na Olimpie czeka na niego, pewnie coraz bardziej zniecierpliwiona czereda nieśmiertelnych krewniaków, więc wziął nogi za pas. A Jimi został ze swoją gitarą, miłością do bluesa, małpią zręcznością w palcach, ale już bez tej iskry bożej.

Brzmi zbyt fantastycznie? Moim zdaniem nie bardziej nierealistycznie niż którakolwiek inna teoria próbująca wyjaśnić fenomen Jimiego Hendriksa. Dlaczego więc nie mogło być właśnie tak?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki