Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jaka szkoła od 1 września? ZNP: grozi nam prowizorka, chaos i załamanie nerwowe

Agnieszka Kamińska
Agnieszka Kamińska
123rf
Nie można na początku sierpnia mówić, że od września w niektórych szkołach być może nadal będzie prowadzone kształcenie zdalne, nie dając żadnych narzędzi do tego kształcenia - mówi Krzysztof Baszczyński, wiceprezes Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Minister edukacji zapowiedział, że 1 września dzieci wrócą do szkół, a rok szkolny rozpocznie się tradycyjnie. Czy szkoły są przygotowane do nauki dzieci w reżimie epidemiologicznym?

Nie są przygotowane. Gdy w marcu z powodu koronawirusa szkoły zostały zamknięte, nie mieliśmy wiedzy ani doświadczenia, jak uczyć i jak pracować w tej nowej rzeczywistości. To było oczywiste zaskoczenie. Od tego czasu minęło 5 miesięcy i teraz nie można już mówić o zaskoczeniu. Rząd powinien był wykorzystać czas wakacji do tego, aby dobrze przygotować się do nowego roku szkolnego. Tymczasem jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu, w jakim byliśmy 5 miesięcy temu. Rząd nie poczynił żadnych przygotowań. Obecnie nie ma szczegółowych przepisów, które określałby konkretnie, jak ma być zorganizowana nauka w sytuacji epidemii. My nic nie wiemy.

Minister edukacji powiedział przecież, że ogólne wytyczne sanitarne będą podobne do tych, które już znamy. Stwierdził też, że konkretne przepisy powinny zostać opublikowane w połowie sierpnia. Natomiast politycy PiS tłumaczyli, że nie było sensu wcześniej przygotowywać rozwiązań, bo sytuacja epidemiologiczna jest dynamiczna. Trudno się z nimi nie zgodzić.
Wszyscy zgadzamy się co do tego, że sytuacja jest zmienna. Rząd powinien jednak przedstawić kilka alternatywnych planów działania, które wdrażalibyśmy w zależności od sytuacji. Mam tu na myśli akty prawne, na podstawie których dyrektorzy mogliby podejmować decyzje. Zapowiedź przedstawienia ich tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego, brzmi niepoważnie. Na razie wiemy tylko tyle, że dzieci wrócą do szkół i że możliwe będą inne rozwiązania, jeśli epidemia się rozszerzy. Te inne rozwiązania to tylko zapowiedzi, pewne slogany.

Jeśli zachorowań będzie dużo, to dyrektorzy - według tego, co mówił minister edukacji - będą mogli całkowicie lub częściowo zawiesić funkcjonowanie swoich szkół. Poza tym, MEN nadal zachowa prawo do ograniczenia zajęć w szkołach np. na pewnym terenie. Czy to są dobre rozwiązania?

Obawiam się, że dyrektorzy, którzy nie są przecież fachowcami od epidemii, będą mieli wątpliwości, czy placówkę zamknąć, czy nie. Choć będą oni się konsultować z sanepidem i gminą, to jednak będzie na nich ciążyła duża odpowiedzialność, wiążąca się z wieloma konsekwencjami. Uczniowie z takiej zamkniętej czasowo szkoły przejdą na edukację zdalną. A to oznacza, że rodzice młodszych dzieci, będą musieli pozostać w domach. To samo dotyczy sytuacji, gdy wprowadzone zostanie regionalne zamknięcie szkół - np. w jednym mieście. To może być trudne do zrealizowania w praktyce.

Dlaczego trudne? Przecież przez kilka miesięcy wszystkie szkoły były zamknięte i niektórzy rodzice siedzieli z dziećmi w domach.

Jeśli rodzice będą musieli pozostać w domach, żeby zaopiekować się dziećmi, to kto tym rodzicom wypłaci zasiłki? Wcześniejsze rozwiązania miały charakter ogólnopolski. A teraz mówimy o wybranych samorządach. Nie ma w tym momencie żadnych przepisów, które jasno regulowałby tę kwestię.

Wydaje się, że nadal mógłby zajmować się tym ZUS. Choć słyszałam, że ta kwestia budzi przerażenie wśród samorządów. Obawiają się one, że rząd sceduje ten problem na nich.

To są zrozumiałe obawy, choć sądzę, że to nie wchodzi w grę. Z czego niby samorządy miałyby płacić rodzicom zasiłki? Wiemy przecież, że kondycja finansowa gmin pogorszyła się w czasie epidemii. Ich dochody zmniejszyły się na skutek mniejszych wpływów z podatków. To zadanie musi wziąć na siebie budżet państwa. Samorząd nie jest w stanie wypłacać tego typu zasiłków. Tyle tylko, że już teraz powinniśmy wiedzieć, jak ten problem będzie rozwiązywany. Jest też inny problem, który może się pogłębić. Przed wakacjami dużo nauczycieli sygnalizowało nam, że podczas pracy zdalnej, nie otrzymało dodatków do pensji, które im się należały. Chodziło np. o dodatek motywacyjny czy za pracę w godzinach nadliczbowych. Ponad 60 proc. ankietowanych przez nas pedagogów stwierdziło, że dostało niższe pensje. Po prostu gminy różnie obliczały im wynagrodzenia za pracę w domu. Wielu nauczycieli może teraz nie chcieć pracować zdalnie.

Jeśli by zamknięto szkoły na pewnym terytorium, to co z uczniami i nauczycielami, którzy są do tych placówek przypisani, ale mieszkają poza tym terenem np. gminą?
Też się nad tym zastanawiałem. Nie umiem odpowiedzieć. A dodam jeszcze, że mamy nauczycieli, którzy pracują w kilku szkołach zlokalizowanych w kilku miastach lub powiatach. Jaki będzie status nauczyciela, jeśli jedna z placówek, w której pracuje, zostanie zamknięta? Teoretycznie taki nauczyciel nie powinien w ogóle pracować bezpośrednio z uczniami. Dla dyrektorów decyzja o zamknięciu szkół trudna również dlatego, że pójdzie ona w parze z koniecznością zlecenia zdalnego nauczania.

Przez kilka miesięcy, gdy szkoły były zamknięte, lekcje były prowadzone zdalnie. Minister edukacji nawet stwierdził, że kształcenie za pośrednictwem internetu odbywało się bardzo dobrze.

Polska szkoła nie jest przygotowana do zdalnej edukacji na dłuższą metę. Powiedzmy wprost, nauczyciele prowadzili dotąd lekcje zdalnie na zasadach wolnej amerykanki. To była całkowita prowizorka. Każdy z nauczycieli uczył po swojemu. Niektórzy łączyli się z dziećmi za pośrednictwem kamer, serwisów społecznościowych, inni zadawali do wykonania prezentacje, jeszcze inni angażowali dzieci do interaktywnych przedsięwzięć. Ale byli też tacy, którzy ograniczali się tylko do wysyłania maili z zadaniami. Pamiętajmy, że starsi nauczyciele mogą mieć problem z posługiwaniem się narzędziami internetowymi. Powinni być przeszkoleni. Poza tym, nie wszyscy - nauczyciele i uczniowie - posiadają odpowiedni sprzęt i odpowiedni internet. Wiemy też, że niektórzy uczniowie w ogóle nie uczestniczyli w zajęciach internetowych, byli poza systemem edukacji. Jaka była skala tego zjawiska, dokładnie nie wiemy. Pojawiły się informacje, że około 2 proc. dzieci mogło nie brać udziału w nauce zdalnej. Natomiast MEN, pytany o ten problem, ostatecznie nie podał żadnych danych, choć z pewnością je ma. Dotychczasowy sposób prowadzenia nauki zdalnej budzi więc poważne wątpliwości co do jakości kształcenia, równości oraz jego powszechności. Jeśli więc dyrektor będzie podejmował decyzję o rozpoczęciu edukacji zdalnej, to - jeśli ona nie będzie prowadzona na odpowiednim poziomie - może spotkać się zarzutami, że źle ją organizuje, że skazuje dzieci na gorsze kształcenie. Ten problem trzeba rozwiązać. W trybie pilnym należy stworzyć jednolitą platformę edukacyjną. Podkreślam: jednolitą. Ona musi zapewniać wszystkim uczniom taką samą dostępność do kształcenia i być bezpłatna. Dziś tych warunków edukacja zdalna nie spełnia. Nie można na początku sierpnia mówić, że od września w niektórych szkołach być może nadal będzie prowadzone kształcenie zdalne, nie dając żadnych narzędzi do tego kształcenia. To bardzo szeroki problem, dotyczy też podstawy programowej.

Nauczyciele domagali się dostosowania podstawy programowej do nauki zdalnej. I co z tym zrobiono?

Nic. Obowiązującej podstawy programowej nie da się w całości zrealizować zdalnie. Ona musi być dostosowana do pracy za pośrednictwem internetu. Ale problemów jest więcej. Arkusze organizacyjne na nowy rok szkolny zostały tak przygotowywane, jakbyśmy pandemii już nie mieli. Pojawiają się pytania, które płyną od nauczycieli, jak dokumentować pracę zdalną i ile powinna trwać jednostka lekcyjna. To powinno być uporządkowane i zapisane przynajmniej w rozporządzeniu. Teraz nie ma odpowiednich norm prawnych, na podstawie których nauczyciele mogliby pracować zdalnie. Oni pracowali dotąd według własnego uznania, jak im się podobało. A tak być nie powinno, bo uczenie dzieci to jest zbyt poważna sprawa. Wszyscy doskonale rozumiemy, że epidemia nas zaskoczyła i że trzeba było przyjąć prowizoryczne rozwiązania. Ale można je było realizować tylko przez krótki czas. W czerwcu zwróciliśmy się do ministra z postulatami stworzenia jak najszybciej jednolitej platformy do zdalnego nauczania, która dawałaby uczniom równe możliwości uczenia się. Zadeklarowaliśmy ministerstwu daleko idącą pomoc w tym zakresie. Na tę propozycję nie ma żadnej reakcji rządu.

Ministerstwo dopuszcza też taką możliwość, że jeśli sytuacja będzie tego wymagać, uczniowie będą mogli kształcić się częściowo w szkole i częściowo w domu. Możliwe będzie zawieszenie nauki w szkole np. całych klas albo będzie to dotyczyło tylko poszczególnych zajęć. W świetle tego co pan mówi, i w tym przypadku pojawiają się pytania o równe traktowanie uczniów.

Tak, ale trzeba tu jeszcze wspomnieć o reformie Anny Zalewskiej, która tę sprawę teraz komplikuje. Reforma zlikwidowała system określany jako „6+3+3”. Nie ma już 3-letnich gimnazjów, wprowadzono 8-letnie szkoły podstawowe. Po reformie i likwidacji gimnazjów, szkoły ponadpodstawowe są przeładowane. Bez wątpienia, gdybyśmy pozostali przy poprzednim systemie, gdyby nie było tak ogromnej kumulacji uczniów, to teraz łatwiej byłoby organizować zajęcia w szkole. Choć oczywiście nikt nie był w stanie wcześniej przewidzieć epidemii. Nie wiem, jak dokładnie ten ewentualny system mieszany będzie realizowany. Czy wybór dzieci do nauki zdalnej i tej w szkole będzie odbywać się na zasadzie loterii? Czy nie pojawią się zarzuty, że niektóre dzieci są lepiej traktowane, inne gorzej? Albo na jakiej podstawie stwierdzić, które zajęcia powinny odbywać się w szkole, a które w domu? Jeśli rotacja zostanie wprowadzona, to pewnie będzie tak, że nauczyciel np. do południa będzie pracował w szkole, a potem pojedzie do domu i już zdalnie zajmie się dziećmi. Nie wiem, czy taki system nie wydłuży czasu pracy, nauczyciel będzie musiał przecież dojechać do domu. Nie mówię, że to rozwiązanie jest złe, w czasie epidemii musimy liczyć się z niepopularnymi decyzjami, ale diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli nie chcemy później zarzucać dyrektorom, że podejmują złe decyzje lub że kierują się własnym uznaniem, że dzieci są źle kształcone i nierówno traktowane, to przepisy powinny być jak najbardziej szczegółowe. Boli też to, że te propozycje nie były konsultowane ze środowiskiem dyrektorów i nauczycieli i że pojawiły się na niecały miesiąc przed rozpoczęciem roku szkolnego. To grozi chaosem.

Co na to wszystko dyrektorzy? Czytałem wypowiedź dyrektorki, która mówiła, że może tego nie wytrzymać psychicznie.

Nie dziwię się. Nie słyszałem jeszcze żadnego dyrektora, który do rozpoczęcia roku szkolnego podchodziłby z energią i bez obaw, bo o entuzjazmie już nawet nie mówię. Na dyrektorów, jeśli epidemia się rozwinie, przerzucony zostanie obowiązek podejmowania bardzo istotnych decyzji, które będą dotyczyły wielu osób - dzieci, rodziców, pośrednio pracodawców. W tym momencie, powtarzam, nie ma żadnych narzędzi prawnych do ich podejmowania. Jeśli na jakimś obszarze pojawi się koronawirus, to dyrektorzy - nie rząd - będą musieli się tłumaczyć. Będą krytykowani, jeśli szkoły zamkną, bo cześć osób będzie przeciwna nauce zdalnej i będą krytykowani, jeśli nie zamkną, bo część osób będzie bała się zakażenia. Nie chciałbym być w skórze dyrektorów, jeśli epidemia się rozszerzy. Boję się, że będą traktowani jak chłopcy do bicia.

Rząd zapowiedział podwyżki nauczycielskich pensji. Czy z powodu koronawirusa nie będzie z nimi problemów?

Jestem pełen nadziei, że pensje nauczycieli od września wzrosną o 6 proc., jak to zostało zapisane w ustawie. Całkowite wynagrodzenia nauczycielskie składają się z wielu składników, ich wysokość, po ogólnych podwyżkach, też ulegnie zmianie. Przepisy covidowe nie dają ministrowi prawa, żeby on sam decydował o tych zmianach. Powinny one być skonsultowane z zespołem negocjacyjnym, czyli m.in. ze związkowcami. Rozporządzenie dotyczące podwyżek przesłano do konsultacji dopiero kilka dni temu. Powinno to być zrobione dużo wcześniej. Ogromnym problemem może być sprawa podwyżek dla nauczycieli, którzy nie są subwencjonowani z budżetu państwa - np. nauczyciele przedszkoli, młodzieżowych domów kultury, poradni psychologiczno-pedagogicznej. Środki na ich podwyżki powinny znajdować się w budżetach samorządowych. A przecież te budżety, wskutek pandemii, są dziś mocno okrojone. W niektórych samorządach mogą więc wystąpić problemy z wypłatą wyższych pensji dla niektórych nauczycieli. Boję się, że to nasze nauczycielskie środowisko na tym tle się podzieli - że część nauczycieli otrzyma podwyżki bez problemu, a dla części będzie z tym problem. Poza tym, mogą pojawić się zarzuty pod adresem gmin, że nie wypłaciły podwyżek. Jakiś czas temu wyszliśmy z inicjatywą obywatelską, żeby pensje nauczycielskie były zabezpieczane wyłącznie przez budżet państwa. Nie może być tak, jak jest obecnie, że część pieniędzy daje państwo, a część samorząd. W ub. roku, we wrześniu, wchodziły w życie podwyżki Anny Zalewskiej. Ale ja jeszcze w listopadzie spotykałem się z nauczycielami, którzy tych podwyżek nie dostali, bo gminy nie miały na nie pieniędzy. Niektóre samorządy nawet musiały brać kredyty, żeby móc wypłacić nauczycielom wyższe pensje. Spotkałem się też z sytuacją, gdy nauczyciele nie tylko nie dostali dodatkowych pieniędzy wynikających z podwyżek, ale też podstawowej pensji za listopad. To był rok 2019, a dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji. Ten rok w samorządach może być znacznie gorszy pod względem finansowym.

Na forach internetowych czytałam komentarze nauczycieli, którzy są zmęczeni i sfrustrowani, nie widzą się w tej nowej rzeczywistości. Pojawiły się nawet wypowiedzi pedagogów, którzy chcieliby zaprotestować, bo nie są w stanie znieść - jak napisali - chaosu w edukacji. Czy protest nauczycieli jest realny? Z drugiej strony pojawiają się informacje o niezadowoleniu rodziców. Pod petycją przeciwko zdalnemu nauczaniu podpisało się ponad 70 tys. osób, chcą one pod koniec sierpnia zaprotestować przed ministerstwem.

Sytuacja rzeczywiście zaczyna być coraz bardziej gorąca. Nastroje wśród nauczycieli są bardzo złe, sytuacja nabrzmiewa. Robimy wszystko, żeby problem nie wylał się na ulice. Wysłaliśmy m.in. do premiera prośbę o rozmowę. Zaapelowaliśmy do niego o dodatkowe pieniądze na organizację zajęć świetlicowych i psychologiczno-pedagogicznych. Zauważyliśmy, że te godziny są obcinane w arkuszach organizacyjnych. To bardzo źle, bo ucierpią na tym dzieci. Można zrozumieć rodziców, którzy obawiają się, że nie będą mogli zapewnić opieki uczącym się zdalnie dzieciom. Szczególnie teraz, w czasie ograniczeń spowodowanych epidemią, najmłodsi powinny mieć zapewnioną opiekę w świetlicach, a także pomoc psychologiczną. Wierzyliśmy, niestety w swojej naiwności, że premier nad tą sprawą się pochyli. Dotąd tego nie zrobił. Ostatni strajk nauczycieli pokazał, że rząd jest głuchy na głosy płynące z naszego środowiska. Nie chcielibyśmy protestować, chcemy rozmawiać. Ale niestety, dialogu z rządem nie ma. Minister edukacji wykorzystuje pandemię do tego, by nie konsultować swoich decyzji ze środowiskiem nauczycielskim. Projekty nie są przekazywane nam do opiniowania. O podjętych przez rząd krokach dowiadujemy się z mediów. Mamy dużo pomysłów i z chęcią przedstawimy je rządowi, wiele rozwiązań możemy wypracować wspólnie.

od 7 lat
Wideo

Krzysztof Bosak i Anna Bryłka przyjechali do Leszna

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki