Lubię tę imprezę. Począwszy od jej kontenerów. Gdy kilka lat temu po raz pierwszy stanęły na placu, wydały mi się zjawiskowe. Kawał żelastwa, ale tak portowy, a więc także gdyński. Wystarczyło kilkanaście takich sześcianów, by zagospodarować znajomą przecież przestrzeń w sposób nowy, odkrywczy. A ta odkrywczość jest tu najważniejsza.
Pozwala spojrzeć na to, co nas otacza na świeżo - tak jak na klawiaturę starej maszyny do pisania... że pełno w niej materiału na kolczyki i broszki? Kto był w tych dniach w jednym z kontenerów - już wie. Wie też, jak może wyglądać mała miejska architektura: ławki niekoniecznie smarowane co sezon olejną farbą, tworzące przedziwne, trochę kosmiczne siedziskowe kompozycje.
Tę imprezę lubię - nie lubię tego, co po niej pozostaje. W Gdyni bowiem nie zostaje nieomal nic - poza rozbudzeniem oczekiwań. Bo przecież właśnie w kontenerach pokazali nam, że można inaczej, ze śmiałością i wizją. Owszem zdarzają się wyjątki. Zbudowane przed rokiem praktycznie od nowa nabrzeże przy "Błyskawicy": dedykowana mu kostka brukowa, ławki z jachtowego drewna, nowoczesne oświetlenie, białe pawilony i sporo zieleni. Świetnie. Ale tylko do "Róży wiatrów". Ten sezon to otwarcie ciągu dalszego z siermiężnymi boksami i starymi latarniami, a także drewnianym barem "Pychotka". Zamiast design... dizajn. Czyli tryumf estetycznej taniochy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?