Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uratowałem dziewięć osób, ale... Kłopoty polskiego kapitana po tym, jak pomógł rozbitkom

Dariusz Szreter
Morze było w lekkim rozkołysie, ale widoczność była doskonała. Najpierw rozpoznali wietnamski statek Nosco Victory, który dwie godziny wcześniej zawiadomił ich, że rozpoczął w tym rejonie akcję ratowniczą. Na mostku kontenerowca Hoogly X-Press, oprócz kapitana Piotra Skrzeszewskiego, dyżurowali drugi oficer oraz marynarz do obserwacji morza. Obserwatorów wystawiono także na dziobie. Na burcie bosman z pomocnikami szykowali się do wciągania rozbitków.

Była środa, 5 grudnia 2012 roku, godzina 7.30 czasu Greenwich (14.00 czasu miejscowego), kiedy dostrzegli pierwszego rozbitka. Wokół nie było żadnych śladów katastrofy, żadnych szalup, resztek statku unoszących się na wodzie, śmieci. I wtedy obserwator na burcie zauważył następnego człowieka za burtą, a kilkaset metrów dalej kolejnych. Na powierzchni wody utrzymywali się dzięki plastikowym baniakom lub po prostu pływali.

- Że też nie mogli się trzymać razem - pomyślał kapitan, wydając rozkaz wciągnięcia pierwszego z ocalonych na pokład.
- Gdy rozbitkowie są blisko siebie, jest im raźniej, mogą się wspierać, a ratującym łatwiej podejmować ich z wody - tłumaczy Skrzeszewski kilka miesięcy po tamtych wypadkach, już w Gdańsku, opowiadając o przebiegu akcji ratowniczej na Morzu Andamańskim. - Ci byli rozproszeni, więc statek, zbierając jednych, oddalał się od innych. Tak straciliśmy z oczu dwóch ludzi za rufą. Potem oczywiście wróciliśmy w to miejsce i wyciągnęliśmy ich, ale czy to byli ci sami? Nie mam pewności.
Akcja ratunkowa na statku takim jak ten nie jest łatwa. Mało ludzi (łącznie z kapitanem - 13 osób: dwóch Litwinów, Bułgar, Rumun i ośmiu Filipińczyków), burty wysokie, przejście wzdłuż nadbudówki tak wąskie, że na lądzie żaden inspektor nadzoru nie zaakceptowałby budynku z takim korytarzem. Nie da się porządnie zamachnąć kołem.

Birma ich nie chce

W ciągu półtorej godziny wyłowili dziewięć osób. Uratowani byli bardzo zmęczeni, w samych slipach, a niektórzy zupełnie nago. Marynarze przynieśli im własne ubrania. Przygotowano też materace w rezerwowej kajucie. Kucharz przyszykował dodatkowe posiłki.

Z rozbitkami nie można się było porozumieć. Z rozmów na migi i wyjaśnień rysunkowych wynikało, że ich statek zatonął około północy, co oznaczało, że spędzili kilkanaście godzin w wodzie.

Hoogly X-Press i Nosco Victory, który wyłowił aż 40 osób, kontynuowały akcję poszukiwawczą. Po zapadnięciu zmroku zapalono reflektory. Nikogo więcej nie udało się jednak dostrzec.

Następnego dnia przypłynął statek indyjskiej straży granicznej, który przejął od Wietnamczyków dowodzenie (do czasu pojawienia się zawodowych ratowników dowodzi ten, kto pierwszy przypłynął na miejsce akcji). Nosco Victory dostał pozwolenie na odpłynięcie, a Hoogly X-Press kontynuował poszukiwania. Bezskutecznie. O 18.00 Hindusi zwolnili statek z akcji ratowniczej, ale przejąć rozbitków nie chcieli.

- Teoretycznie powinienem był odstawić ich do najbliższego portu - mówi kpt. Skrzeszewski. - Był to Port Blair na Andamanach, ale te należące do Indii wyspy stanowią coś w rodzaju parku narodowego, gdzie mieszkają plemiona izolujące się od cywilizacji. To strefa częściowo zamknięta dla turystów, żeglarzom też się odradza zapuszczanie w te rejony. Drugi w kolejności był birmański Rangun, szczególnie że akcja miała miejsce w obszarze odpowiedzialności za ratownictwo Birmy i wiele wskazywało, że uratowani pochodzili właśnie z tego kraju.tejsi urzędnicy koniecznie chcieli najpierw zidentyfikować rozbitków. Uratowanym pokazano pytania w birmańskim alfabecie, ale nikt nie potrafił ich odczytać. Próbowano zidentyfikować ich na podstawie tamtejszego odpowiednika numeru PESEL, ale okazało się, że oni nigdy się nim nie posługiwali. W końcu przedstawicielka ubezpieczyciela statku w Rangunie w obecności urzędnika miejscowego MSW przeprowadziła drogą radiową bezpośrednią rozmowę z dwoma rozbitkami i orzekła, że to nie są Birmańczycy. Po tym stwierdzeniu Rangun zerwał łączność ze statkiem.

W tej sytuacji kapitan zdecydował się kontynuować rejs w kierunku swojego portu przeznaczenia, czyli Singapuru, gdzie oczekiwano na jego ładunek.

Najbardziej prześladowani

Piotr Skrzeszewski nigdy wcześniej nie interesował się sytuacją społeczną Birmy, zwanej obecnie Myanmar. Teraz zaczął szukać informacji w internecie i powziął przekonanie, że jego podopieczni to przedstawiciele grupy etnicznej Rohinga, zamieszkującej położony na północy kraju, graniczący z Bangladeszem stan Arakan. Birma zajęła te tereny w XVIII w. i od tego czasu robi wszystko, by się pozbyć tej kłopotliwej mniejszości. Konflikt ma też podłoże religijne: Rohinga są muzułmanami, a w Birmie przeważają wyznawcy buddyzmu. Prześladowania Rohinga nasiliły się w czasie rządów birmańskiej junty wojskowej. Według raportów ONZ, jest to jedna z najsilniej represjonowanych mniejszości na świecie. Od 1982 roku birmański rząd odmawia nawet uznania ich za swoich obywateli, utrzymując, że to nielegalni imigranci z Bangladeszu. Nie mają prawa do posiadania ziemi, ogranicza się nawet ich prawa do zawierania małżeństw i posiadania więcej niż dwójki dzieci. Są regularnie wykorzystywani jako bezpłatna siła robocza dla birmańskiej armii, a wybuchające co jakiś czas zamieszki między społecznością muzułmańską i buddyjską niosą fale mordów, gwałtów i zniszczenia. Ostatnie były w maju i czerwcu 2012 roku, a potem jeszcze w październiku. W ich efekcie śmierć poniosło co najmniej 160 osób, a ponad 100 tys. zmuszonych było do ucieczki z miejsca zamieszkania.

Region zamieszkały przez Rohinga to także najmniej rozwinięta i najbiedniejsza część Birmy, na skraju katastrofy humanitarnej.

Prowadzony przez marynarzy wywiad wśród rozbitków zdawał się potwierdzać przypuszczenia kapitana. Uratowani przyznali, że mieli obiecaną pracę w Malezji. Zabrał ich statek z Bangladeszu, dowodzony przez kapitana Nagu. Wsiedli w Aandang (tak "ze słuchu" zapisali to filipińscy marynarze, ale pewnie to błędna transkrypcja, bo na żadnej mapie nie figuruje miejscowość o tej nazwie). Płynęli dwa dni. Łącznie około 250 osób. Katastrofa nastąpiła w nocy. Jak do niej doszło - nie wiedzieli. Spali. Mieli ze sobą zapas wody do picia w dużych plastikowych kanistrach. One posłużyły im za boje ratunkowe, gdy się znaleźli w wodzie.
Singapur grozi

Tymczasem w Singapurze nikt nie czekał z otwartymi ramionami na uratowanych. Przeciwnie. O akcji ratowniczej już tam wiedziano, bo do portu wpłynął wcześniej Nosco Victory. Jego "nadprogramową" załogę potraktowano jednak nie jako rozbitków, ale jako uciekinierów, potencjalnych nielegalnych imigrantów, a statek zaaresztowano. Hoogly X-Press dostał komunikat, że w razie próby wpłynięcia na wody terytorialne też zostanie zaaresztowany.

- To śmieszne - mówi kapitan Skrzeszewski - bo gdybym nie wyłowił tych ludzi, tylko popłynął zgodnie z planem prosto do Singapuru, ci sami prawnicy poleciliby mnie zaaresztować za nieudzielenie pomocy w akcji ratowniczej.

W tej sytuacji kapitan, po konsultacji z właścicielem statku i ubezpieczycielem, postanowił odpłynąć kawałek dalej i czekać na zakończenie negocjacji prowadzonych z rządem Singapuru. Kanałami prywatnymi, bo tak jest podobno najskuteczniej.
- Singapur to nie państwo, nie społeczeństwo, to korporacja - zauważa z przekąsem kapitan.

10 grudnia Hoogly X-Press zakotwiczył na wodach Malezji. Niebawem kapitan otrzymał jednak wiadomość, że miejscowe władze mają pretensje, że zbyt długo tam stoją bez powodu. Agent kazał im odpłynąć. Sprawa była o tyle skomplikowana nawigacyjnie, że statek znajdował się w cieśninie Malakka, która jest akwenem bardzo ciasnym. Trudno tam znaleźć takie miejsce, żeby nie stać na czyichś wodach terytorialnych. Jednocześnie jest to obszar najwyższego zagrożenia atakami piratów.
Malezja pozostaje nieufna

14 grudnia dostali oficjalną zgodę władz malezyjskich na rzucenie kotwicy i uzupełnienie zapasów żywności.
Po tygodniu przypłynęła wreszcie malezyjska straż, ale nie udało jej się porozumieć z rozbitkami.

- Ustalili tylko to, że to ta sama akcja ratownicza, w której brał udział statek wietnamski - mówi kpt. Skrzeszewski. - To zmieniło ich stosunek do nas, bo wcześniej traktowali nas jak handlarzy żywym towarem.

W tym czasie Wietnamczykom udało się wynegocjować z władzami Malezji pozostawienie tam swoich 40 rozbitków. Natomiast sprawa dziewiątki z Hoogly X-Press wciąż była daleka od rozwiązania. Właściciel statku słał z Niemiec uspokajające komunikaty, ale widać było, że jego taktyka okazała się nieskuteczna. Święta Bożego Narodzenia przyszło załodze spędzić na kotwicy w towarzystwie dziewięciu muzułmanów i z ładunkiem, który dwa tygodnie wcześniej powinien był trafić do odbiorcy.
- Bez sensu historia - denerwował się kapitan. - W Singapurze można było ich nawet na czas rozładunku zamknąć w więzieniu i potem odstawić na pokład. Ubezpieczyciel by za to zapłacił. A nikt nie był ubezpieczony od tego, że statek nie może pływać.
Natomiast uratowani całe to zamieszanie wokół siebie przyjmowali ze stoickim spokojem. Poza modłami, wznoszonymi pięć razy dziennie, oddawali się nicnierobieniu.

- Bosman usiłował nauczyć ich łowienia ryb - opowiada kapitan. - Póki sam łowił, nawet mu pomagali, ale jak odszedł, zaraz się zniechęcili. Trudno mi sobie ich wyobrazić jako pracowników gdziekolwiek. Namawiałem ich, żeby się formalnie przyznali, że jechali do nielegalnej pracy i że teraz chcą wracać do domu. Najwyżej mogliby jeszcze raz próbować uciec. Oni woleli jednak kombinować, w nadziei otrzymania azylu w Malezji.
Indonezja przygarnia

Wreszcie 30 grudnia nadeszła wiadomość: statek ma podnieść kotwicę i płynąć do Indonezji, która się zgodziła przyjąć rozbitków. Wieczorem w pobliżu jednej z wysp rozbitków wysadzono na łódź patrolową indonezyjskiej straży granicznej.
- Nie powiedziałem, że to jest Indonezja - przyznaje kpt. Skrzeszewski. - Im w zasadzie powinno być wszystko jedno. . Mieli gdzieś jechać, ale gdzie, wiedział tylko kapitan Nagu. Malezja to bogatszy kraj, ale tam znaleźliby się na samym dole drabiny społecznej. Skończyliby, pracując po kilkanaście godzin na dobę w jakiejś nielegalnej fabryce, takiej jak ta, która się ostatnio zawaliła w Bangladeszu. W Indonezji jest tradycja zasiedlania wysp pionierami. Mają szanse się zadomowić, być podmiotem.
Hoogly X-Press wrócił do Singapuru. Zanim pozwolono im wejść do portu, straż graniczna przeszukała statek. Ale jego część mieszkalną, bo do brudnej ładowni nikomu nie chciało się fatygować.

- To tylko jeden z licznych absurdów całej tej historii - podsumowuje kapitan. - Nasz ładunek dotarł cztery tygodnie po terminie. Odbiorcy zapewne z niego zrezygnowali, ubezpieczyciel wystawił go na licytację, gdzie można go kupić za ułamek wartości. Ktoś stracił na tym dużo pieniędzy. Oficjalnie nikt nie miał do mnie pretensji, ale... A ja? Uratowałem dziewięć osób, ale ostatecznie nie wiem, co się z nimi stało. 200 osób zginęło. Nikomu nie zależy na pamięci o tych ludziach. W sumie to przygnębiające.

Post scriptum

Życie dopisało jeszcze epilog do tej historii. 5 kwietnia kapitan Skrzeszewski na internetowej stronie "New York Timesa" znalazł informację, że w jednym z obozów dla uchodźców w Indonezji, gdzie przetrzymywano zarówno birmańskich buddystów, jak i Rohinga, doszło do walk. Zginęło osiem osób. Czy byli wśród nich rozbitkowie z Hoogly X-Press? Chyba nie, ale kto to może wiedzieć na pewno.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
Możesz wiedzieć więcej! Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki