Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szkoła sopocka. Mieli mnóstwo, siebie i sztukę [ROZMOWA]

rozm. Gabriela Pewińska
Tomasz Bołt
Rozmowa z kuratorem wystawy "Szkoła sopocka. Między sztuką a polityką" Stanisławem Seyfriedem.

Nawet Konrad Swinarski, zanim zdecydował się na studia reżyserskie, kształcił się w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Sopocie. Wiadomo, dlaczego zrezygnował?

Trudno powiedzieć. To były początki. Lata 1945-48. Wielkie zamieszanie i przemieszczanie się. Ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali. Poszukiwali. Ten czas po wojnie był niezwykły. Wszystkich roznosił entuzjazm. Dziś, myślę, młodzi nie są w stanie tego zrozumieć, co to było za szczęście, że skończyła się wojna, że można było zacząć normalnie żyć, tworzyć. Większość profesorów szkoły sopockiej była w wojnę zaangażowana. Bohdan Borowski walczył w AK. Profesor Józefa Wnukowa brała udział w Powstaniu Warszawskim. Przez piekło wojenne przeszła, do dziś mało w Polsce znana, Maria Papa Rostkowska. Żałuję, że jej obrazów na wystawie nie mamy. Wielu, tak profesorów, jak i studentów szkoły, doświadczyło koszmaru obozu zagłady. I Juliusz Studnicki, i Zygmunt Karolak, i Roman Usarewicz, także mniej znany Alojzy Trendel. Arcyciekawa postać! Jeden z nielicznych w szkole mówiących kilkoma językami. Nauczył się ich w obozie. Z książki. Niezwykłe jest to, że miał zrośnięte palce u dłoni. Ale zrobił wielką karierę! Na początku lat 70. jakaś akademia sztuki w Afryce poszukiwała profesora rysunku. Żeby nauczać, trzeba było umieć się dogadać. Trendel się zgłosił. Nosili go tam na rękach. Kiedy tu przyjeżdżał, był figurą, bożyszczem! Jak widać, konglomerat ludzi w szkole sopockiej był niesamowity.

Niezwykłe było też miejsce, w którym założono szkołę.
Niemożliwością było stworzyć ją w Gdańsku. Leżał w gruzach. Grupa kilku malarzy z Januszem Strzałeckim na czele znajduje miejsce idealne, starą, malowniczą willę na ul. Obrońców Westerplatte w Sopocie. Wraz z Krystyną i Juliuszem Studnickimi, Hanną i Jackiem Żuławskimi, Józefą i Marianem Wnukami otwierają tu szkołę. Niebawem dołączą do nich Artur Nacht-Samborski i Jan Wodyński.

Tak tworzy się legenda uczelni, która tchnęła życie w powojenny Sopot, nadając mu miano miasta artystów. Ale termin "szkoła sopocka" kojarzy się też wielu ze sztuką socrealizmu.
To trudny temat, który jednak trzeba zrozumieć. Argument, że w Krakowie artyści odcięli się od narzuconego przez władze nurtu i przestali malować, do mnie nie przemawia. To był przede wszystkim czas, gdy ludzie chcieli żyć, a żyć znaczyło robić coś, tworzyć, działać. Entuzjazm powojenny działał jak narkotyk. Wystarczy spojrzeć na prezentowany na tej wystawie szkic do obrazu Aleksandra Kobzdeja "Podaj cegłę" z 1950 roku. Czy to jest, mimo narzuconego politycznie tematu, złe malarstwo? Ta postać po prawej stronie rozwala młotem mur z poniemieckiej cegły, w wymowie - pozbywamy się wszystkiego co stare, budujemy nowy dom.

Gdy polityka właziła w sztukę, trzeba było nie dyskutować, tylko przeczekać, uważał Nacht.

To przypowieść, którą cytuje prof. Rajmund Pietkiewicz, jeden z pierwszych studentów tej szkoły, potem wykładowca i rektor. Nacht, pisze profesor, zawsze doradzał - kiedy stało się przed murem nie do przebicia - rozsądek, znalezienie sposobu, aby ten mur obejść, nie burzyć go. Po co burzyć? Niechaj stoi, przyjdzie czas, sam upadnie, wieszczył. Przeszedł w czasie wojny straszne chwile: lwowskie getto, skąd udało mu się wydostać, potem tułaczka, ukrywanie się pod innym nazwiskiem. Pomagali mu m.in. Wnukowa i Strzałecki, którzy działali w Żegocie. Inaczej jak Kobzdej, chciał spokojnie żyć. Przychodził na uczelnię pod koniec zajęć. Niewiele mówił. Zapalał papierosa. Jeśli malował, to z dala od ciekawskich oczu. Nie wystawiał obrazów.

Studenci podglądali jego warsztat, wdrapując się na drzewa, z których widać było, jak pracuje.

Nie robił korekt na obrazach studentów, chyba że były to piękne studentki. Był znawcą piękna, także kobiet. Na grunt sopocki próbował przenieść swoje dawne, paryskie zwyczaje. Udzielał się towarzysko! Ale jego postawa tak wobec życia, jak i sztuki to był dystans. Podobna mu była Wnukowa. Przeprowadziłem mnóstwo wywiadów z dawnymi absolwentami szkoły. Wiem, jak na tamten czas patrzą. Dla wielu z nich socrealizm to nie było aż takie obciążenie, robili swoje. Tym bardziej że nie odrzucili tego wszystkiego - mówię tu o profesorach uczelni - czego nauczyli się przed wojną w Paryżu. Nie przeszli na pozycję pięknych, ideologicznych obrazków. Ideologię wyznaczał może temat, ale nie technika!

Pisał Pan, że ten socrealizm sopocki wyglądał nieco inaczej.
Oczywiście, był wtedy specjalny kodeks malowania. W obrazie "Podaj cegłę" murarze nie mają przecież jasno zarysowanych twarzy. Według kodeksu - błąd! Dlatego płótno to na początku odrzucono. Było przecież nawiązaniem do francuskiego, postimpresjonistycznego malarstwa! Właśnie wtedy powstał termin "szkoła sopocka", według ówczesnych krytyków, było to jakieś "oszukiwanie", ci artyści niby malują "Podaj cegłę", ale socrealizm taki do końca to to nie jest.
Termin "szkoła sopocka" ma dziś, w sensie oceny sztuki, dwa różne znaczenia. Przez jednych odbierany pejoratywnie, przez innych nobilitująco. Na tym tle dochodzi do wielu sprzeczności. Gdy ktoś mówi: "A, to szkoła sopocka!", od razu zastanawiam się, co ma na myśli? Dla mnie to jest postawa. Nieprzyjęcie zapiekłych zasad tworzących nową, socrealistyczną sztukę, które określał w swoich przemówieniach Juliusz Krajewski, główny ideolog socrealizmu.
Wszystko, co dotyczy tamtego czasu, nie jest takie jednoznaczne. Wielki malarz Wojciech Weiss też przecież uległ. Jego obraz "Manifest" otrzymał pierwszą nagrodę na ogólnopolskiej wystawie plastyki w 1950 roku. "Podaj cegłę" Kobzdeja dostał wtedy trzecie miejsce.

Szkoła sopocka to też mit.
Bomba, której wybuch dał początek nowego życia artystycznego na Wybrzeżu. Zofia Watrak, która świetnie opisała czas artystycznego buntu lat 50., pokazuje, jaki był niejawny stosunek artystów tamtego czasu tak do ustroju, jak i siermiężnego życia pierwszych powojennych lat w Polsce. Ci artyści, którzy w tym czasie wyjeżdżali na Zachód, choćby Teisseyre, doskonale zdawali sobie sprawę, jak się żyje w Paryżu. Ci profesorowie, którzy znali życie artystyczne przedwojennej stolicy Francji, żyli tamtą atmosferą i po wojnie. Spotykali się ze swoimi studentami w sopockich knajpach i przy wódeczce snuli opowieści o sztuce. Te suto zakrapiane, skromne biesiady miały swój niesamowity koloryt. Dla młodych bezpośredni kontakt z takimi indywidualnościami był budowaniem marzenia, rozwijaniem myślenia, w oparach papierosowego dymu powstawały manifesty wolności twórczej. Nie zapisywano ich, wydawało się, że na drugi dzień wszyscy będą wszystko pamiętać. A na drugi dzień były już nowe manifesty, nowe kolacje...

Radość z nieposiadania niczego?
Mieli mnóstwo: siebie i sztukę.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki