Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Siedzę tyłem do lotniska, inaczej nie mogę pracować

Ryszarda Wojciechowska
Przemysław Świderski
Z Tomaszem Kloskowskim, prezesem zarządu Portu Lotniczego Gdańsk im. Lecha Wałęsy, o sukcesach, porażkach, zamiłowaniu do pracy i lotniska rozmawia Ryszarda Wojciechowska Uskrzydlony, ale twardo stąpający po ziemi - tak mówią o Panu. Kocham to lotnisko. Ja się na nim urodziłem i wychowałem, oczywiście zawodowo. Jak te narodziny wyglądały?

Studiowałem jeszcze transport lądowy na UG. I ówczesny prezes spółki, profesor Andrzej Ruciński, który wykładał na mojej uczelni, zaproponował mi pracę w Katedrze Rynku Transportowego. Wtedy jeszcze byłem żółtodziobem i sam musiałem się douczać. A potem usłyszałem od profesora, że jest dla mnie praca na lotnisku. I tak się to wszystko zaczęło.

Początek był jak po grudzie?

Początek był fantastyczny. Chociaż zaczynałem od zera, czyli od stanowiska referenta w marketingu. Najniższego, jakie było w spółce. Pamiętam, że zarabiałem bardzo mało. Nawet mniej niż osoby u nas sprzątające. Kiedy koledzy ze studiów opowiadali, ile to oni zarabiają w różnych firmach, ja trochę ze wstydu ich oszukiwałem. I podczas takich rozmów podwyższałem sobie pensję.

To co Pana trzymało ?

Praca była interesująca. Dzień był tu niepodobny do dnia. Ale najbardziej pociągało mnie to, że pod dowództwem starszych wszyscy tworzymy coś wielkiego. Dlatego wtedy za niewielkie pieniądze oddawaliśmy lotnisku całe serce. Teraz sam szukam takich pracowników jak ja, z pasją i oddaniem. Pamiętam, jak ówczesny wiceprezes poprosił mnie o przyjazd w wolną sobotę do pracy. Miałem podawać kawę podczas jego spotkania. Warto dodać, że 20 lat temu przyjazd na lotnisko zajmował mi ok. 1,5 godziny (tramwaj z przesiadką na autobus), więc to zwykłe „podanie kawy” to dla mnie były 4 godziny wyrwane z soboty.  Żachnąłem się na początku. Jak to? Ja mam podawać kawę? A sekretarka? Zapytałem, czy dobrze zrozumiałem jego prośbę. I usłyszałem: - No tak, przecież sam sobie kawy nie podam.

I jak Pan zareagował?

Przyjechałem. Bo tak mnie wychowano, że przełożonemu się nie odmawia. Zagryzłem zęby i zrobiłem to, czego chciał szef.

Pan te metody sam dzisiaj wprowadza?

Jeśli trzeba, to sam zrobię kawę i podam. Szkoda marnować czas pracownika na zrobienie kawy podczas jednego spotkania w dniu wolnym od pracy. To była specyfika tamtego przełożonego. Ale dla mnie coś innego jest ważne - poczucie wspólnoty. Tam gdzie jest robota i trzeba więcej rąk do pracy, to wszyscy zakasujemy rękawy i pracujemy. Jeżeli trzeba pasażerom rozdać pączki, to idziemy wszyscy je rozdawać.

Dzięki temu tworzy się zespół?

Tak sądzę. Zespół to nasz największy kapitał. Oczywiście nie ma ideałów. Moim zdaniem, nawet najlepsze CV mniej powie o człowieku niż to, jak on podchodzi do różnych obowiązków. Tak naprawdę ludzi poznaje się przy pracy. Nieraz mogłem się o tym przekonać. Kiedyś trzeba było natychmiast dostarczyć kontrahentowi rozwiązanie umowy najmu, ponieważ nam nie płacił. Dochodziła godzina 16. W pobliżu nie było żadnego pracownika. Poprosiłem sekretarkę, żeby znalazła kogoś, kto dostarczy pilnie pismo 200 metrów dalej. Po kilkunastu minutach słyszę w sekretariacie podniesiony głos jednego z pracowników: - Ja mam zanieść pismo? To nie moja rola. Ja się tym na lotnisku nie zajmuję. Wypadłem z gabinetu poirytowany. - Skoro pan nie chce zanieść, ja to zrobię - powiedziałem. Kiedy się już ubierałem, on odparł: - Ja to zaniosę, panie prezesie. Wtedy pomyślałem, że taki człowiek nie rokuje, nawet jeśli jest świetnym specjalistą w swojej dziedzinie. Ostateczny finał tej historii po kilku latach pokazał, że mam rację.

Taki wrodzony optymizm pozwala Panu z większym dystansem patrzeć na wszystko?

Mam nadzieję, że ten mój optymizm mnie nie zgubi. W każdy razie nie zawiodłem się na nim. Ale zawsze wolę widzieć tę jaśniejszą stronę, nawet w przykrej sprawie. Przed laty jeden z moich prezesów miał poranny rytuał. Każdego dnia pytał: - Co tam słychać, panie Tomku. To było dla mnie trudne. Bo nie można było zbyć szefa krótkim: w porządku. A jeżeli robisz przez kilka dni tę samą, powtarzalną pracę, to trudno na to codzienne pytanie atrakcyjnie odpowiedzieć. Podczas jazdy do pracy próbowałem sobie układać w głowie odpowiedź, czym tu zaskoczyć prezesa. Pewnego dnia wróciłem z pracy po północy i następnego dnia rano nie dałem rady wstać i spóźniłem się godzinę. Przychodzę, a koleżanka, przestraszona, relacjonuje, że był szef z pytaniem o mnie. I wychodząc, powiedział tylko: - Pan Tomek jeszcze nie jest prezesem tej firmy, żeby przychodził sobie, kiedy chce. Ją to przeraziło. A ja zanotowałem tylko to, że „jeszcze nie jestem prezesem” (śmieje się). Jako referent marketingu, czyli człowiek na dole tej drabiny, nie mogłem usłyszeć lepszej wiadomości.

Pana największy sukces?

Nie potrafię wskazać jednego. Przez 22 lata, odkąd tu pracuję, lotnisko niezwykle się rozwinęło. Tu, gdzie teraz znajduje się budynek DHL, przed laty stał taki blaszak - to ówczesny terminal międzynarodowy. Pierwsi pasażerowie przechodzili pod okiem strażników z psami. Wyglądało to koszmarnie. Dzisiaj jesteśmy w zupełnie innym miejscu na lotniczej mapie świata. I to uważam za nasz największy sukces.

Z okien w Pana gabinecie widać ciągle startujące i lądujące samoloty. Widok ekscytujący, ale po pewnym czasie może się znudzić.

Ja poczułem inne zagrożenie. Kiedy przeprowadziłem się do tego gabinetu, zastałem biurko ustawione frontem do lotniska. Siedząc, mogłem obserwować nie tylko samoloty, ale też pracę na lotnisku. Jednak przez pierwszy tydzień zamiast siedzieć, stałem bez przerwy z telefonem przy uchu, obserwując pracujących ludzi. I wydzwaniałem, niemal ręcznie wszystkim sterując. Ale ja jestem wrażliwy na marnotrawstwo, na przykład na palenie światła w dzień czy na otwarcie ogrzewanego garażu w zimie. Nie mogłem więc nie reagować. Po tygodniu powiedziałem sobie, że ja przez to nie mogę skoncentrować się na własnej pracy. Koniec z taką kontrolą - pomyślałem i usiadłem plecami do okna. Tak jest lepiej.

Lubi Pan oglądać inne lotniska?

Staram się podejrzeć wtedy wszystko.

Czy jakieś lotnisko zrobiło na Panu wielkie wrażenie? Pomyślał Pan o nim z zazdrością?

Moi uniwersyteccy profesorowie wychowali mnie na ekonomistę, i to takiego z krwi i kości. Wiele osób zarzuca mi oszczędność. Ale ja uważam, że racjonalizowanie kosztów w każdym momencie to podstawa dobrego przedsiębiorstwa. Tak już mam i tak patrzę na każde lotnisko. Oczywiście oglądałem fantastyczne lotniska, jak choćby w Los Angeles, gdzie w strefie wolnocłowej na instalacjach ledowych, postawionych za grube miliony dolarów, ogląda się co chwilę fantastyczny show. Ale te instalacje to wabik. Bo wszystko jest otoczone sklepami. I jak skuszony człowiek przyjdzie popatrzeć, to przy okazji wejdzie do sklepu, nie mówiąc już o kawiarniach, z których na te instalacje jest najlepszy widok. Takie pomysły bardzo mi się podobają. Z kolei z Wiednia przywiozłem świetne rozwiązanie, które mamy w naszej strefie przylotów. Pewnie, że można marzyć o Dubaju na lotnisku w Gdańsku. Tylko po co? Lotniska amerykańskie budowane są z wysokiego C, jakby krzyczały -  przecież nas stać. Ja jednak muszę widzieć w tym wszystkim sens i ekonomię. Amerykanie za ten luksus na swoich lotniskach płacą wyższą ceną biletów. Ich na to stać. Nas jeszcze nie. Bizancjum nie jest dla nas.

Żeby nie było tak słodko, zapytam o porażki.

Na pewno były, ale nie potrafię wymienić tej szczególnej. Kiedy coś się zdarzy, to najpierw koncentrujemy się na naprawianiu, a nie na szukaniu winnych. Potem sprawdzamy, gdzie został popełniony błąd. Ale tylko dlatego, żeby go nie popełnić ponownie.

Na szczęście z gdańskim lotniskiem nie kojarzą się jakieś dramatyczne wydarzenia, nie licząc skandalu z OLT Express.

Można to uznać za porażkę. Ale ja patrzę na tę historię także z innej strony. Widzę 300 tysięcy zadowolonych pasażerów, którzy skorzystali z tego taniego projektu. Dla nas był to jednak poligon doświadczalny. Trafiliśmy na oszustów. A kiedy Marcin P. ogłosił upadłość, aresztowaliśmy samolot należący do jego linii. Nie słyszałem, żeby w Polsce zdarzyło się takie aresztowanie.

To nie był ten samolot, który ciągnęły wcześniej gdańskie władze?

To najlepszy przykład na to, jak można odwrócić kota ogonem. Jeśli ktoś jest przestępcą, powinien trafić do więzienia. Odpowiedzialne za to służby zaniedbały tę sprawę. A teraz wini się wszystkich tych, którzy znaleźli się w jego otoczeniu. Wini się tych, których on też oszukał. A wracając do tej słynnej imprezy z ciągnięciem samolotu. Uważam, że to najlepsza lotniskowa impreza marketingowa, nie tylko w Polsce. To miał być piękny finał kilku wielkich inwestycji, m.in. zakończenia budowy drogi kołowania i płyty postojowej. Zazwyczaj robi się to tak, jak za Gierka: wstążeczka, przecięcie, oklaski... Żadna atrakcja. Czy ktoś kiedykolwiek ciągnął samolot po płycie lotniska? Nikt. Wszystkie media to pokazywały i się tym zachwycały. Warto też podkreślić, że samolot ciągnęli wszyscy zaangażowani w proces inwestycyjny, tj. przedstawiciele wykonawców, inwestora, doradcy spółki, właściciele lotniska i do pomocy strongmani, razem 20 osób. I działo się to jesienią 2011 roku, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, kim naprawdę jest Marcin P., i nie było żadnych sygnałów ostrzegawczych.

Jakie momenty są najbardziej stresujące na lotnisku?

Te niezależne od nas. Pamiętam, jak nad Gdańskiem szalał orkan Ksawery. Z samolotu, który wystartował do Berlina, po kilku sekundach nadszedł komunikat mayday. Samolot stracił jeden silnik. Oczywiście można lecieć na jednym i wylądować, ale przy groźnym Ksawerym to trudne. Byłem w domu, kiedy o tym usłyszałem. Zerknąłem w komputer na podgląd lotniska. Nic nie było widać, tak śnieżyło. Wtedy przeżyłem najdłuższe pięć minut w życiu. Obróciłem się twarzą do lotniska i czekałem. Na szczęście samolot usiadł na tym jednym silniku i wszystko skończyło się dobrze. Innego razu samolot nie wyhamował kiedyś na drodze startowej. Pamiętam, że to był 13 i piątek, a za sterami samolotu siedziała pilot kobieta. Ale wszystko szczęśliwie się skończyło.

Pan też kiedyś leciał samolotem z jednym silnikiem.

To był lot samolot ATR i lecieliśmy do Warszawy. W pewnym momencie jeden silnik zgasł. Poczuliśmy szarpnięcie. Potworne uczucie. Lecisz i widzisz, że jedno śmigiełko przestaje się kręcić. Na pokładzie zrobiło się nerwowo. Z kabiny pilotów popłynął  komunikat, że z przyczyn technicznych wracamy na lotnisko w Gdańsku. Nie potrafiłem ocenić grozy sytuacji. Nie jestem pilotem. Pomyślałem tylko, co robić? Nikogo nie znam w tym samolocie, więc z kim mam się żegnać? Jesteśmy na wysokości kilku tysięcy metrów i praktycznie bez szans. Przynajmniej dokończę artykuł w gazecie i bogatszy o tę wiedzę z artykułu zakończę tę swoją przygodę - pomyślałem. Musiało to komicznie wyglądać. Rozemocjonowani, nerwowi pasażerowie i jeden gość skoncentrowany na czytaniu.

Ma Pan przywilej witania wielkich, którzy lądują na lotnisku w Gdańsku.

Mógłbym z niego korzystać. Ale nie korzystam. Bo wiem, że ci wielcy życzą sobie na lotnisku spokoju. Nie chcą być niepokojeni przez innych. Czasy witania i żegnania przy samolocie już minęły.

I nie ma pokusy?

Jest, ale wiem, że VIP-y płacą nam za komfort bycia anonimowym i musimy im anonimowość zapewnić. Jako szef powinienem dawać przykład. Bo inaczej mielibyśmy po kilkuset witających na lotnisku i nie panowalibyśmy nad tym. Ale podczas Euro 2012 miałem ten przywilej, że witałem drużyny narodowe piłkarzy. Byłem w tym łańcuchu powitalnym osób, które ściskały dłonie piłkarzy. I dotyk niektórych rąk do dziś pamiętam (śmieje się). Dla mnie to był wielki zaszczyt.

A przylot w 2007 roku Air Force One do Gdańska z prezydentem George’em W. Bushem to była operacja na światową skalę.

Już miesiąc wcześniej sztab Amerykanów, nie tylko z Secret Service, przygotowywał wszystko perfekcyjnie na naszym lotnisku. Sprawdzał drobiazgowo każdą rzecz. Nasi kierownicy bardzo ofiarnie Amerykanom pomagali. I wie pani, co było potem najciekawsze? Kilka tygodni po tej wizycie ci nasi kierownicy otrzymali osobiste podziękowania od amerykańskiego prezydenta. Każdy z osobna dostał zdjęcie z autografem prezydenta  Busha i listem imiennym w stylu: „Panie Grzegorzu, dziękuję za pomoc w przygotowaniu wizyty”. To był prosty trick marketingowy. Ale widziałem, jakie wrażenie zrobił na naszych pracownikach. I myślę, że gdyby George W. Bush miał jeszcze  kiedyś u nas wylądować, to oni byliby na jego rozkazy, a nie moje. Za to zdjęcie i podziękowanie poszliby za nim w bój.

Wyzwaniem był też przylot Ojca Świętego Jana Pawła II.

Do płyty przybijaliśmy wtedy czerwony dywan, żeby podmuch go przypadkiem nie podniósł. Samolot musiał zatrzymać się idealnie w przygotowanym miejscu. Zleciliśmy zrobienie tronu papieskiego, według wytycznych z Watykanu. I wszystko się wtedy udało, a nam na pamiątkę został  papieski fotel. Teraz stoi w naszej kaplicy w nowym terminalu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki