Na trzynaście referendów organizowanych w tej kadencji samorządowej na Pomorzu zaledwie jedno - w Kosakowie - było ważne. Skuteczność tego rodzaju inicjatyw jest znikoma nie tylko w województwie pomorskim. Aby referendum było ważne, musi wziąć w nim udział przynajmniej 30 proc. uprawnionych. Tymczasem większość takich inicjatyw kończy się fiaskiem. Dowodem są ostatnie referenda w sprawie rozwiązania straży miejskich w Czersku i Debrznie oraz w Trąbkach Wielkich, gdzie głosowano nad odwołaniem wójta. W tym ostatnim zagłosowało zaledwie kilka procent uprawnionych.
W ciągu dwóch ostatnich lat wyniki referendum na Pomorzu okazały się wiążące tylko raz. Podczas głosowania w gminie Kosakowo, gdzie mieszkańcy mogli się wypowiedzieć przeciwko rozbudowie podziemnych pojemników gazu, frekwencja wyniosła 33 proc. Dzięki referendum udało się wstrzymać inwestycję.
Dlaczego nie głosujemy?
- Nie angażujemy się w podobne inicjatywy, gdyż często jesteśmy przekonani, że nasz głos nie będzie mieć wpływu na ostateczne decyzje podejmowane przez władzę - mówi Jerzy Erenc, profesor socjologii Uniwersytetu Gdańskiego. - Samorząd często jest uznawany przez urząd i radnych, tymczasem samorząd to my wszyscy. Wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy. Z deficytem obywatelskości mamy do czynienia nie tylko w Polsce, ale również w wielu krajach Europy Wschodniej. Niestety, władze w Polsce, zarówno te państwowe, jak i lokalne, robią niewiele, aby poprawić tę sytuację.
Zdaniem profesora, są też inne, bardziej przyziemne powody takich zachowań. - W mniejszych środowiskach w naszym zaangażowaniu w życie polityczne mogą przeszkadzać zależności prywatne - dodaje profesor Erenc. - Osoby uczestniczące w referendach często odbierane są jako te sprzeciwiające się pewnemu porządkowi ustalonemu przez władze gminy, a wiele osób ma kogoś bliskiego związanego w jakiś sposób z urzędem czy instytucjami, które mu podlegają.
Demokracja kosztuje
Za zorganizowanie referendum trzeba zapłacić. Na Pomorzu najwięcej na ten temat mogą powiedzieć władze Słupska. Aż dwukrotnie w ciągu 12 miesięcy - w listopadzie 2012 roku oraz w październiku 2013 roku, organizowano tu referenda w sprawie odwołania ze stanowiska prezydenta miasta Macieja Kobylińskiego. Pierwsze głosowanie odbywało się z inicjatywy mieszkańców, drugie zwołano na wniosek Rady Miejskiej w Słupsku. Na zorganizowanie obu referendów wydano w sumie około 140 tys. zł.
Przeciwnicy referendów bardzo często wykorzystują argument, jakim są wydatki, które trzeba ponieść na ich zorganizowanie. - Przecież te pieniądze można by spożytkować inaczej. Każda gmina ma wiele ważniejszych potrzeb - przekonują.
Zwolennicy jednak ripostują, że referendum to swego rodzaju bat na władzę, która tak do końca nie może się czuć bezkarna.
- W skali całego kraju jest kłopot z referendami lokalnymi - przyznaje prof. Krzysztof Piekarski, politolog z Uniwersytetu Gdańskiego. - Nasze społeczeństwo raz-dwa razy na cztery lata, podczas wyborów samorządowych czy parlamentarnych, potrafi się zmobilizować. Poza tym ludzie krzyczą, że coś im się nie podoba, w większości jednak nie są aktywni. 10 procent podpisów uda się zebrać, z uzyskaniem 30 procent w dniu głosowania jest już duży kłopot. Można przyjąć, że w referendach, w których toczy się walka o odwołanie rady gminy czy też wójta, ludzie po dwóch latach sprawowania przez nich władzy wychodzą z założenia, że ich wymiana jest bez sensu, bo i tak będą wybory. Wcześniej natomiast chcą dać władzy czas na zorganizowanie się. Nie bez znaczenia jest również fakt, że samorząd to duży pracodawca, a zmiana władzy może oznaczać również zmiany w strukturze zatrudnienia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?