Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premiera "Faraona" w reżyserii Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże [RECENZJA]

Jarosław Zalesiński
"Faraon" w reżyserii Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże
"Faraon" w reżyserii Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże Karolina Misztal
Adam Nalepa swoimi spektaklami w Teatrze Wybrzeże towarzyszy nam od ośmiu już lat, od świetnej adaptacji "Blaszanego bębenka" Grassa w 2007 r. Każda z jego gdańskich premier była artystycznym sukcesem i lokalnym wydarzeniem. "Faraon", którego premiera odbyła się w piątek, 21.08.2015 r., sukcesem już nie jest. Ale to studium znużenia czy wyczerpania pozostaje ważne i ciekawe w kontekście całej artystycznej drogi, jaką Nalepa przeszedł w Gdańsku.

Jeśli porównać "Faraona" do "Blaszanego bębenka", różnica jest uderzająca. Wobec Grassa Nalepa był swobodny, łobuzerski wręcz, natomiast w "Faraonie", którego Nalepa zaadaptował do spółki z Jakubem Roszkowskim, jest niezwykle powściągliwy. Na tle swobody, z jaką dzisiaj traktuje się w teatrze teksty literackie, praca Nalepy i Roszkowskiego wydaje się aż spętana powagą lekturowego pierwowzoru. Powodem było zapewne nie onieśmielenie, tylko wiara, że język i dialogi Prusa obronią się na scenie same, a politycznego wątku nie trzeba niczym doprawiać. Niby tak, ale na scenie kończy się to spektaklem mało zadziornym, statycznym.

Nalepie jako reżyserowi na takim właśnie wrażeniu statyczności chyba zależało. Jego "Faraon" ma klimat medytacji. Widać to np. w tym, jak Nalepa powtarza, niczym w fudze, podobne sceny w różnych momentach spektaklu. Widać to w rytualnych, hieratycznych scenach na dworze faraona. Tylko że... owo wrażenie hieratyczności próbuje się osiągnąć dzięki monumentalnej scenografii Macieja Chojnackiego, zabudowującej scenę niby-żelaznymi ścianami, i to się jeszcze udaje. Dobrze udaje się to też dzięki niepokojącej muzyce Marcina Mirowskiego. Natomiast gdy Nalepa próbuje ten sam efekt osiągnąć dzięki ruchowi scenicznemu, otrzymuje niestety to, co Jerzy Kawalerowicz w swojej imitacji antycznego Rzymu w "Quo vadis". Kto pamięta tę chałupniczą imperialność, wie, o czym mowa.

Nalepa jest też wierny Prusowi w równoległym prowadzeniu miłosnych i politycznych wątków. Erotyka jest w tym spektaklu zastanawiająca. Stroje podobne do kostiumu Kamy (Katarzyna Kaźmierczak) zdarzało mi się widzieć, kiedy omijałem wystawy sex-shopów. Nikotris, matka Ramzesa (Anna Kociarz) ma nader głęboki dekolt na plecach sukni, a Sara (Katarzyna Bykowska), kochanka Ramzesa, zdaje się być ucieleśnieniem męskich marzeń o uległej niewolnicy. Kobiece bohaterki są tu zbiorem męskich fantazmatów, a każda ze scen erotycznych to obrazki bezwzględnej męskiej dominacji. Czemu tak? Nie wiem, czy nie zostało to podpatrzone w tegoczesnych inscenizacjach, w których po modzie na emancypacje mniejszości seksualnych przyszła moda na emancypację kobiecości. Byłoby to więc takim samym gotowym, podpatrzonym chwytem, jak ciurkający z jednej z niby-żelaznych ścian potoczek wody. Gdzieś się to już widziało... I dlatego wypada to nieprzekonująco.

Co innego intryga polityczna - ta potrafi wciągnąć. Dla Nalepy to ona jest tu najistotniejsza. Intryga, w której zderzają się racje młodego faraona oraz potężnej kasty kapłanów. I w której miała się odbijać współczesna Polska. Publiczność odbierała te aluzje na poziomie Janusza Palikota, chichocząc, kiedy kapłani bronili Ramzesowi dostępu do ich skarbca. Wiadomo, Świątynia Opatrzności Bożej, no i te wydatki na katechetów... Mam jednak przekonanie, że Nalepa o obecności religii w polskim życiu zbiorowym chce poprzez "Faraona" rozmawiać na głębszym poziomie.

Z czegoś się to wzięło, że Chór, który swoimi (mało dla mnie przekonującymi) wstawkami ubarwia akcję, w jednym z wejść wykonuje parafrazę kantyku Mojżesza z biblijnej Księgi Wyjścia. Sacrum jest dla Nalepy sprawą realną i poważną. Ramzes (w tej roli może nie charyzmatyczny, ale dobrze sobie radzący z pokazaniem niestabilnej osobowości młodego faraona Jakub Mróz) szczerze deklaruje w rozmowie z Pentuerem (Michał Kowalski), że nie chce niszczyć tego, co jest wnętrzem "kaganka wiary". On chce jedynie rozbić w tym kaganku skorupę kapłańskich instytucji. Po to, by w to miejsce ustanowić - no właśnie, co? Pod koniec spektaklu młody Ramzes zwraca się wprost do widowni i mówi jej (czyli nam), że to z ludzi chciał zbudować swoją świątynię. I że tu spotkał go bolesny zawód.

Ludzie bowiem, czyli my na widowni oraz chór na scenie, raz mówią jedno, raz drugie, raz przyłączają się do jednej, raz do drugiej strony. Nie ma w tym żadnej konsekwencji, bo nie ma żadnej żywej wiary. Wobec czego także wiary w ludzi nie ma już w młodym Ramzesie. Gdy w scenie "zaćmienia słońca" opada jedna z niby-żelaznych ścian, ze sceny, zasłanej niczym popiołem kawałeczkami czarnej wstążki, ten sztuczny popiół podmuchem zostaje nam ciśnięty w twarz. Bolesny symbol, który zrekompensował mi braki tego przedstawienia. Świadectwo wypalenia, niewiary, wątpliwości, z których nie narodził się co prawda mocny spektakl, ale w tej swojej słabości jest on, paradoksalnie, przejmujący. Przynajmniej w finale.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki