Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po siedmiu latach Andrzej Ceynowa, były rektor UG wygrał walkę o dobre imię

Dorota Abramowicz
Andrzej Ceynowa: Największy żal mam do Instytutu Pamięci Narodowej, którego pracownikom, już po publikacji artykułu we "Wprost", zlecono szukanie na mnie haków we wszystkich polskich archiwach
Andrzej Ceynowa: Największy żal mam do Instytutu Pamięci Narodowej, którego pracownikom, już po publikacji artykułu we "Wprost", zlecono szukanie na mnie haków we wszystkich polskich archiwach Grzegorz Mehring/Archiwum
W archiwach IPN zachowały się tylko sprawozdania porucznika K. Pierwsze pochodziły z 1988 r. "Dotychczasowa współpraca z TW układa się pomyślnie. Informacje przekazuje na piśmie w spotkaniach odbywanych w lokalu kontaktowym. (...) TW za przekazane informacje był dotychczas parokrotnie wynagradzany. Aktualnie Lek przygotowywany jest do realizacji zadań o charakterze ofensywnym."

Profesor Andrzej Ceynowa, były rektor Uniwersytetu Gdańskiego nigdy nie widział K. Dlatego nie dziwi się, że w raportach, pisanych ręką porucznika pojawiają się błędy. Na przykład K. pisze, że TW Lek zwierzył mu się, że jedzie do USA pod koniec lat 80., by robić doktorat. A Ceynowa miał tytuł doktorski już od 1978 r. Albo że otrzymał raport z rąk tajnego współpracownika w dniu, w którym Ceynowa przebywał na konferencji w Berlinie Zachodnim.

Kiedy w 2007 r. we "Wprost" ukazał się artykuł Doroty Kani, oskarżający na podstawie materiałów z IPN ówczesnego rektora Uniwersytetu Gdańskiego, że to on był TW ps. Lek, który na terenie Stanów Zjednoczonych szpiegował CIA na zlecenie polskich służb, rektor UG był przekonany, że nieporozumienie da się szybko wyjaśnić. Trzeba było jednak siedmiu lat i czterech procesów (w tym autolustracyjnego), by wyrokiem nakazującym wypłatę odszkodowania zniesławionemu profesorowi, zakończyć walkę o jego dobre imię z wynikiem 4:0.

Generał ujawnia praktyki

- Udowodniliśmy, że droga życiowa Andrzeja Ceynowy zaprzecza jego agenturalnej działalności - mówi mec. Roman Nowosielski, wspierający pro bono, wraz z mec. Maciejem Śledziem, profesora w kolejnych procesach. - Pytaliśmy, dlaczego w rzekomych raportach profesora, który był w latach 80. tłumaczem Lecha Wałęsy, nie ma ani słowa na temat inwigilowanego przez służby przywódcy Solidarności. Udowadnialiśmy, że zarzut szpiegowania pod koniec lat 80. CIA na terenie Stanów Zjednoczonych - nijak się ma do rzeczywistości. Bo CIA działa tylko poza obszarem Stanów Zjednoczonych.

Zdaniem mec. Nowosielskiego rozstrzygające były jednak zeznania gen. Henryka Jasika, b. szefa wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, wiceszefa wywiadu cywilnego PRL. Generał powiedział, że już w 1988 r. Polacy i Amerykanie zawarli tajny pakt o szpiegowskiej nieagresji.

Nic też nie wskazywało, by Ceynowa przeszedł specjalistyczne szkolenie szpiegowskie. Generał na końcu stwierdził, że w dokumentach stworzonych przez K. brakowało danych wyjściowych. A to świadczyło albo o braku umiejętności porucznika (równocześnie doświadczonego funkcjonariusza służb), albo o braku współpracy z Ceynową.

Gen. Jasik zeznał, że w latach 80. często pisano takie raporty, opierając się na nielegalnych podsłuchach i czytaniu korespondencji. Owa nagminna praktyka miała "przykryć" prawdziwe działania Służby Bezpieczeństwa.

W materiałach procesu autolustracyjnego nie ma zeznań najważniejszej osoby, która mogłaby jednoznacznie powiedzieć, jak rodziły się raporty TW Leka. Ich twórca, były porucznik K., zginął tragicznie w 1999 r. na drodze w pobliżu Kielna.

Niebezpieczne pytania

To zdarzyło się jeszcze w 2007 r., w pierwszych miesiącach po publikacji we "Wprost". Andrzej Ceynowa wspomina ten czas, jako jeden z najgorszych w życiu. Wozy transmisyjne i kamery pod uniwersytetem, telefony, oskarżenia, inwektywy w sieci. Piekło, w którym znalazł się on sam i jego bliscy. Niektórzy znajomi odwrócili się od niego, inni deklarowali pomoc. Jedna z takich osób pojawiła się pewnego dnia z informacjami o K.

- Usłyszałem, że człowiek, który sporządzał te raporty, zginął w tajemniczych okolicznościach - mówi prof. Ceynowa. - Miał wracać z polowania, położył na tylnym siedzeniu niezabezpieczoną broń, która nagle, pod wpływem jakiegoś wstrząsu, wypaliła mu w plecy. Sprawa została umorzona ze względu na zeznania jadącego w tym samym samochodzie świadka, nawiasem mówiąc, funkcjonariusza Urzędu Ochrony Państwa.

Taką samą wersję wydarzeń przedstawiła profesorowi jeszcze jedna osoba.
- Przyjąłem to jako kolejną informację, ale nie kwapiłem się do sprawdzania okoliczności śmierci tamtego człowieka - opowiada były rektor UG. - Miałem większe problemy, ponadto uznałem, że niebezpiecznie jest zadawać niepotrzebne pytania. Po co miałbym interesować się facetem, którego w ogóle nie znałem? Postanowiłem odpuścić.

W materiałach zgromadzonych przez IPN nie ma informacji o przyczynach śmierci porucznika. O pogłoskach na temat wypadku z bronią profesor Ceynowa opowiadał w kilku artykułach i wywiadach. Ostatni raz - w wywiadzie udzielonym przed tygodniem "Dziennikowi Bałtyckiemu".

Dobry kolega, myśliwy

- Znałem K., uważałem go za dobrego człowieka - zadzwonił w poniedziałek do redakcji pan, powiedzmy, Marian, myśliwy i rolnik. - Polowaliśmy razem, wiedziałem, gdzie pracuje, wcale się z tym nie krył. Nawet kiedyś sugerował, że mógłby mnie wciągnąć, ale odpowiedziałem, że odpadam, bo chodzę do kościoła. Stwierdził, że kościół w tej robocie nie przeszkadza i... już nie namawiał.

O szczegółach pracy K. nie mówił, ale zdarzało się, że wykorzystywał w zbożnych celach legitymację służbową.
- Pod koniec lat 80. milicjanci drogowi urządzili sobie zasadzki na rolników, jeżdżących lasami - opowiada Marian. - Gnębili ich mandatami, ci poskarżyli się K., a on im pomógł. Zdarzało się też, że jeżdżąc na polowania, nocowaliśmy w lokalach kontaktowych, do których K. miał klucze.

Po transformacji K. przeszedł pozytywnie weryfikację. Został funkcjonariuszem Urzędu Ochrony Państwa.
Marian, dla którego nadal był kolegą-myśliwym, uczestniczył w pogrzebie. Pamięta, że uroczystości żałobne zorganizowano "dobry tydzień" po wypadku.

- Nikt podczas pogrzebu nie wspominał o strzale w plecy - twierdzi Marian. - Mówiono, że przyczyną śmierci był wypadek samochodowy, do którego doszło w Kielnie. K. nie przypiął się pasami, uderzył skronią w słupek i zginął na miejscu. Od jego kuzyna, który zresztą też już nie żyje, usłyszałem, że na miejscu wypadku natychmiast pojawili się funkcjonariusze UOP, którzy odsunęli od sprawy policję. Weszli też do domu K. i zabezpieczyli jakieś dokumenty.

To już tyle lat...

Marian podaje nazwisko innego myśliwego, który miał pracować przez lata z K.
Myśliwy drugi, powiedzmy Bogdan, też nie chce, by podawać jego dane w gazecie.
- K., jeszcze jako porucznik, pracował w wydziale II Służby Bezpieczeństwa w Gdańsku, czyli w kontrwywiadzie - wyjaśnia pan Bogdan. - Był lubiany przez kolegów. Został pozytywnie zweryfikowany i dostał pracę w UOP. Znał dobrze język niemiecki. Nowe szefostwo bardzo go ceniło, chodziły plotki, że był typowany nawet na kierownicze stanowisko po odejściu Adama Hodysza.

Dzwonię do Zbigniewa Grzegorowskiego, od września 1993 r. do kwietnia 1996 r. pełnił funkcję zastępcy szefa gdańskiej delegatury UOP. Rozmowa jest bardzo krótka.

- Nic pani nie powiem, to już tyle lat... - stwierdza bardzo uprzejmie były szef UOP w Gdańsku. - Pamiętam tylko, że był to porządny człowiek, który zginął w wypadku. Przepraszam, to wszystko.

Było ich trzech

Pan Bogdan także nie słyszał o strzale w plecy, który miał zakończyć życie funkcjonariusza UOP. Nie wierzy, by jego dawny kolega, doświadczony myśliwy, zastępca okręgowego rzecznika dyscyplinarnego Okręgowej Rady Łowieckiej, zostawił na siedzeniu samochodu odbezpieczoną broń. Sztucer trzeba zabezpieczyć, schować do futerału - to podstawowa zasada. A kolega K. był zawsze bardzo ostrożnym człowiekiem.

- Usłyszałem, że to był wypadek samochodowy, chociaż... - myśliwy zastanawia się przez chwilę. - Hipoteza o strzale w plecy byłaby ciekawa w kontekście plotek o przewidywanym awansie K. Do wypadku doszło na prostym odcinku drogi, w miejscu nie wyglądającym na niebezpieczne. W samochodzie należącym do UOP jechały trzy osoby, sami funkcjonariusze. K. nie kierował, ale rzeczywiście nie był przypięty pasami. Nieoficjalnie słyszałem, że kierowca miał alkohol we krwi. Oficjalna wersja mówiła, że przyczyną zgonu K. były obrażenia spowodowane wypadkiem. Jeśli ma pani dużo czasu, można by było wystąpić o materiały sprawy do centralnego archiwum UOP.

Bogdan radzi skontaktować się z kolejnym myśliwym. To mł. insp. Bogusław Guziuk, emerytowany już komendant KPP w Wejherowie, który może pamiętać wypadek sprzed 15 lat.

- Rzeczywiście, pamiętam - mówi były szef wejherowskiej policji. - Byłem nawet na miejscu zaraz po wypadku, zanim teren zabezpieczyli funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa. - W samochodzie jechało trzech mężczyzn, jeden z nich zginął. Rzeczywiście, kierowca był pod wpływem alkoholu, ale nie wiem, jak to się dla niego skończyło. Trzeba by było poszukać w archiwach prokuratury. Czy przyczyną śmierci był wystrzał z broni? Wątpię, raczej obrażenie wewnętrzne.
W oficjalnym protokole z sekcji zwłok ofiary wypadku jako przyczynę śmierci podano pęknięcie aorty.

Częściowa ulga

Ćwierć wieku po sporządzeniu przez funkcjonariusza II wydziału SB notatek na temat TW Leka i po czterech wygranych procesach pytam prof. Andrzeja Ceynowę, czy czuje żal do K.
Zapada cisza.

- I tak, i nie - mówi po kilkunastu sekundach profesor. - Tak, bo odpowiada za sytuację, której musiałem poświęcić kilka lat życia. Nie, bo ten człowiek już nie żyje, a myślenie o zemście, odwecie w takiej sytuacji, byłoby czymś niegodnym. O wiele większy żal mam do Instytutu Pamięci Narodowej, państwowej instytucji, której pracownikom, już po publikacji artykułu we "Wprost", zlecono szukanie na mnie haków we wszystkich polskich archiwach. Zaangażowano setki ludzi, by zniszczyć jednego człowieka. I choć dziś czuję ulgę, że to już koniec, jest to ulga niepełna. Dobrze wiem, że żaden wyrok nie przekona tych, dla których "oskarżony" znaczy to samo, co "osądzony".

Marian-rolnik, myśliwy: - Kiedy opublikowano listę Wildsteina, znaleźliśmy na niej nazwisko dwóch kolegów. Jeden obraził się, że zadajemy takie pytania, a drugi powiedział, że to robota szwagra. Ten szwagier pracował w służbach i musiał mieć informatorów, za których dostawał zresztą pieniądze. To wpisał nie tylko jego, ale nawet swoją żonę. Takie to były czasy, proszę pani.

Imiona myśliwych - rozmówcówzostały zmienione

Cztery procesy
Po publikacjach we "Wprost" Andrzej Ceynowa wygrał cztery sprawy: proces nakazujący sprostowanie, autolustracyjny, karny o zniesławienie i cywilny, w którym sąd nakazał autorce artykułów, Dorocie Kani i b. naczelnemu "Wprost" Stanisławowi Janeckiemu zamieszczenie sprostowań i zapłatę 150 tys. zł zadośćuczynienia. Wyrok jest nieprawomocny, dziennikarka zapowiada apelację.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki