Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Cieśla - przekonał do polskiej kuchni Amerykanów

Krzysztof Michalski
Przemek Świderski/Polska Press
Doktor Paweł Cieśla to człowiek instytucja w Treflu Sopot. Przez wiele lat przeżył mnóstwo pięknych chwil. Także takich, które wpisują się w świąteczny klimat

W każdej drużynie sportowej na pierwszym planie są zawodnicy i trenerzy. To o nich się pisze i mówi. Ale każdy zespół ma również niezwykle ważne postaci, które pozostają w cieniu. Schowani gdzieś w tle nie zwracają na siebie uwagi, ale dokładają nawet nie cegiełki, ale potężne cegły do sukcesów. Taką osobą jest doktor Paweł Cieśla współpracujący m.in. z koszykarzami Trefla Sopot.

W jego przypadku stwierdzenie, że jest postacią zupełnie w cieniu nieco mija się z prawdą. Jego nazwisko nie jest anonimowe dla dobrze zorientowanych kibiców. Był znakomitym piłkarzem ręcznym, mającym na koncie tytuły mistrza Polski i grę w reprezentacji. Znalazł się w kadrze na igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 roku. Jednak wiedział, że sport to nie wszystko, i wagę przykładał również do edukacji. Ukończył słynną gdańską „Topolówkę” ze średnią 5,0 w czasach, gdy piątka była najwyższą oceną.

Sposób na córkę i syna

- Jak chcę załamać córkę i syna, to pokazuję im swoje świadectwo - śmieje się doktor Cieśla. Z tak dobrymi wynikami w nauce wiedział, że sport to dla niego za mało i musi wybrać dobre studia. Zdecydował się na akademię medyczną. Połączyć bardzo wymagające studia medyczne z karierą sportową? Wydaje się niemożliwe... On jednak sobie poradził. - Było bardzo ciężko - przyznaje. - Wtedy grało się dwa mecze, w sobotę i niedzielę. Gdy graliśmy na wyjeździe, to wyjeżdżaliśmy w piątek. Brałem ze sobą książki, uczyłem się i w poniedziałek rano wracałem na uczelnię - wspomina. Wykładowcy niezbyt chętnie zapatrywali się na jego sportowe ambicje.

- Raz przyznałem się profesorowi z fizyki, że niedługo wyjeżdżam na zgrupowanie przed młodzieżowymi mistrzostwami świata w Szwecji. Pan profesor ekstra mnie przepytał, chcąc udowodnić, że nie dam rady pogodzić jednego z drugim. Potem już kryłem się ze swoją karierą sportową. Próbowano mi to wybić z głowy, ale potem zostałem wybrany najlepszym sportowcem 50-lecia akademii. Doceniono mnie więc już po fakcie - zauważa.

Po zakończeniu kariery zawodniczej związał się ze sportem jako lekarz. Od początku studiów wiedział, że jego specjalizacją będzie ortopedia, najbardziej potrzebna w przypadku urazów sportowych. Opiekował się różnymi sportowcami z wiodących dyscyplin.

„Poskładał” McNaulla

Przy koszykarzach Trefla Sopot obecny jest od początku istnienia klubu, czyli od 1995 roku. Do dziś współpracuje, pomaga i operuje zawodników. Najbardziej w pamięć zapadła mu kontuzja Josepha McNaulla, swego czasu gwiazdy i kapitana Prokomu Trefla.

- McNaull zerwał więzadło mięśnia czworogłowego w przyczepie rzepki. To bardzo ciężka kontuzja, niektórzy po niej nie wracają już do sportu. Operacja była skomplikowana, ale udało mi się go „poskładać”, wrócił w określonym terminie do gry i spisywał się bardzo dobrze. Mam z tego ogromną satysfakcję - opowiada.

Wśród jego przygód z sopockimi koszykarzami jest jedna, od której minęło już wiele lat, ale która wciąż wydaje się wyjątkowa. Trefl był jednym z pierwszych polskich klubów, które sprowadziły zawodników amerykańskich. Już w pierwszym sezonie (1995/96) jego barwy reprezentował Chad Faulkner, a w następnych rozgrywkach dołączył do niego Stephen Campbell.

- Byli z dwóch różnych światów. Chad to był taki dzielnicowy „zakapior”, małomówny, ukończył może osiem klas w szkole. Steve miał skończony uniwersytet, był bardzo ułożony i kontaktowy. Natomiast z Chadem kontakt był utrudniony.

Doktor Cieśla postanowił ułatwić aklimatyzację przybyszom zza oceanu. Zaczął wraz z żoną organizować niedzielne obiady, w trakcie których Amerykanie spotykali się z rodziną Cieślów. - Mój syn miał wtedy 16 lat i dzięki tym obiadom bardzo mocno szlifował język angielski, dużo mu to dało - wspomina ortopeda. - Początkowo dość nieufnie podchodzili do polskich potraw, ale potem już sami pytali, kiedy będą gołąbki, pierogi czy bigos. Z czasem do mojej żony zaczęli mówić „mamusia”. Była bardzo sympatyczna atmosfera.

Któregoś razu amerykański duet spędził nawet u Cieślów święta Bożego Narodzenia. - Zaprosiliśmy ich i zjedliśmy wspólnie wigilijną kolację. Steve został nawet u nas na noc. Miał wtedy anginę ropną, brał antybiotyki, bardzo źle się czuł i dlatego przenocował u nas. Bardzo się z nami zaprzyjaźnili, przez wiele lat dostawaliśmy od nich kartki na święta, pozdrawiali „mamusię” i wspominali obiady. Jak odchodzili z Trefla, to przyszli się pożegnać i podziękować. Chad może nie do końca potrafił pokazać swoją wdzięczność. Miał jednak bardzo dobry charakter. Operowałem mu kolano i potem pisał mi, że amerykańscy lekarze byli bardzo zadowoleni z tej operacji. Steve długo przysyłał nam kartki świąteczne. Któregoś razu napisał do nas nawet z Tokio, gdzie potem grał - mówi doktor.

Jego relacje ze sportowcami potrafią przyjąć formę wykraczającą poza zwykłe kontakty na linii lekarz-pacjent. - Niektórzy przychodzą do mnie po zakończeniu kariery, gdy mają jakieś problemy ze zdrowiem. Przysyłają do mnie rodziny, tak więc te nasze relacje się utrzymują i przechodzą nawet na kolejne pokolenie. Pozostają takie drobne przyjaźnie - kończy doktor Cieśla.

Chociaż Faulkner i Campbell nie przysyłają mu już kartek świątecznych, to ta historia dowodzi, że w czasie świąt ludzie pamiętają o tych, którzy chociaż przez chwilę byli im bliscy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki