Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miastko i okolice sprzed 30 i 50 lat. Na zdjęciach i w opowieści Konrada Remelskiego autora książki „Miastko. Okiem terenowego reportera”

Gabriela Pewińska
Gabriela Pewińska
Zdjęcia z książki Konrada Remelskiego „Miastko. Okiem terenowego reportera”
Zdjęcia z książki Konrada Remelskiego „Miastko. Okiem terenowego reportera”
Życie wielu ludzi, o których kiedyś pisałem, bardzo się zmieniło. Dostatniej żyją już w tych swoich podmiasteckich Bydgoszczach i Holandiach - mówi Konrad Remelski, autor książki „Miastko. Okiem terenowego reportera”.

Wszystko zaczęło się od skórzanej kurtki?
(śmiech) Marzyłem o takiej. W tym celu, a były lata 70., po raz pierwszy pojechałem do Miastka, do sklepu firmowego Fabryki Rękawiczek i Odzieży Skórzanej. Wyruszyłem ze Słupska, gdzie wtedy mieszkałem, pociągiem, potem z dworca, blisko trzy kilometry szedłem do fabryki, a wszystko po to, by zobaczyć, jak sprzedawca bezradnie rozkłada ręce i mówi: „Kurtki wyszły”. Obiecałem sobie, że więcej do Miastka nie przyjadę...

Po latach nie tylko zamieszkałeś tutaj, ale i wydałeś o Miastku książkę. Dlaczego wróciłeś do swoich reportaży sprzed trzech dekad?
Wszystko przez pandemię. Gdyby jej nie było, pewnie zajmowałbym się zupełnie czymś innym. Ale kiedy pozamykali nas w domach, nagle okazało się, że ja, świeżo upieczony stypendysta ZUS mam bardzo dużo czasu. Ogarnęła mnie nostalgia. Wróciły wspomnienia. Na przykład to, jak przez wiele lat byłem dziennikarzem „Głosu Pomorza”.

Przytargałem z piwnicy, pełen prasowych wycinków, duży karton. To były moje teksty sprzed lat. Kiedyś zacząłem je palić, na szczęście w porę się opamiętałem. To, co nie spłonęło, postanowiłem uporządkować i przepisać. Samo to przepisywanie sprawiło mi sporą przyjemność. Przeżywałem tamte opisane przed laty chwile na nowo.

Przypomniałem sobie kulisy powstania tych historii, reakcje ludzi, których opisałem, i tych, którzy te artykuły w gazecie czytali. Zwróciłem się do gdyńskiego Wydawnictwa Region Jarosława Ellwarta, które życzliwie zareagowało na te moje dawne „kawałki”. Wydanie książki wspomogły też władze samorządowe Miastka.

Lata 90. To były zupełnie inne czasy...
Dziś młodzi ludzie, którzy sięgnęliby po tę książkę, mogliby mieć problem ze zrozumieniem wielu opisanych tu sytuacji. Nawet skróty typu PGR czy GS to dziś dla wielu abstrakcja. Kuroniówka, kartki na mięso, na cukier? PZPR, ZSL, WZGS - o co tu chodzi? - spytaliby.

5. Przy wjeździe nad jezioro w Świeszynie od lat straszy zawalony obiekt turystyczny. To teren prywatny, ale „wizytówka” oddziałuje na wszystkich.

Zobacz nietrafione inwestycje i nieprzemyślane decyzje. TOP ...

Książka to reportaże o gminie Miastko, ale właściwie dotyczą przemian w całej Polsce tamtych lat.
Dla mnie najważniejsi są bohaterowie tych tekstów. Większość z nich już nie żyje. Ale ich historie to, myślę, materiał do badań nad dziejami regionu, może nawet kraju. Właśnie zakończyłem pracę nad kolejnym wyborem, tym razem dotyczącym Przechlewa. To była moja i współpracującego ze mną fotoreportera Jana Maziejuka ulubiona gmina. Tam zawsze coś się działo. Ale podobnie było w Miastku. Po transformacji ustrojowej upadły pegeery, a to była tragedia dla mieszkańców tego regionu. To wtedy miały tu miejsce duże manifestacje, protesty ludzi, którzy nagle stracili pracę, zostali bez środków do życia, tutaj też powstał komitet obrony praw bezrobotnych. Jako reporter towarzyszyłem im w tej walce, jeździłem z nimi do ministra Boniego, na protesty.

Walczyliśmy też o powiat. Bezskutecznie. Pamiętam sytuację z jednego z wyjazdów do Warszawy, byliśmy po rozmowach z jakimiś ważnymi ludźmi w ministerstwie, koledzy dziennikarze z Bytowa, którzy też przyjechali zobaczyć, jak to dzielnie walczymy o swoje, powiedzieli: „Miastko powiatem? Nie tym, to innym latem”.

Nie sprawdziło się do dziś.
Bardzo nas tamte słowa zabolały. Ale może to inne lato jeszcze kiedyś nastanie? Póki co Miastko należy do powiatu bytowskiego.

Ale w latach 90. Miastko, mogłoby się wydawać, to był środek Polski.
Czas przemian ustrojowych to dla mnie, reportera okres najważniejszy. Kiedy książka się ukazała, przeczytał ją jeden z młodych dziennikarzy. Wyznał, jak bardzo zazdrości, że dane mi było kiedyś robić prawdziwe reportaże. Ubolewał, że jego robota to głównie pisanie informacji. Nie byłem „dziennikarzem od reportaży”, robiłem sieczkę informacyjną do gazety, tak jak i dziś to się robi. A reportaż to była przyjemność, święto, luksus. O 5 rano przyjeżdżał ze Słupska pan Jan Maziejuk i wyruszaliśmy, czasem w nieznane, zrealizować jeden temat, a wracaliśmy z dziesiątkami kolejnych... Ciekawostka, wtedy jeszcze nie mieliśmy telefonów komórkowych. To, wbrew pozorom, było wspaniałe, bo żaden szef nie mógł nas znaleźć i zawrócić z drogi, bo trzeba było zrobić coś pilniejszego do gazety. Wtedy jechało się w teren na cały dzień. A czasem, by zrobić jeden materiał, trzeba było do jednej miejscowości pojechać nawet kilka razy. Pamiętam, gdy przyjeżdżaliśmy do małych wiosek popegeerowskich, pan Janek wyciągał wielką torbę, w której miał sprzęt fotograficzny. Ludzie zbiegali się i zewsząd rozlegały się pełne uznania słowa: O! Telewizja przyjechała! To było nawet miłe, nie powiem. Z kolei kiedyś zatrzymano nas na nieczynnym lotnisku w Pieniężnicy. Strażnik raportował przełożonemu: - Tego Maziejuka to znam - tu wskazał na mnie - a tego drugiego na oczy nie widziałem... (śmiech)

Bohaterowie twoich reportaży to zwykli niezwykli ludzie. Na przykład chłopiec, który przyciąga metalowe przedmioty...
Kiedy wychodził z domu oblepiony widelcami i łyżeczkami od stóp do głów, zazdrościło mu całe podwórko... Pisałem też o uczniu, który miał dar mówienia i czytania wspak. Wtedy zapamiętałem na zawsze, że moje imię i nazwisko to według niego Ikslemer Darnok. Napisałem też o lokalnych twórcach ludowych - pani rzeźbiącej w drewnie ptaki i ptaszki, panu, który rzeźbił ołtarze w kuchni, czy o babci, która wykonywała ramki, szkatułki i inne przedmioty ze słomy. Dziś takich twórców ze świecą szukać...

Zdjęcia z książki Konrada Remelskiego „Miastko. Okiem terenowego reportera”
Zdjęcia z książki Konrada Remelskiego „Miastko. Okiem terenowego reportera”

W jednym z artykułów piszesz o tym, jak to do Miastka zawitał pustelnik.
Z panem Jankiem przypadkowo spotkaliśmy go w ratuszu, gdzie przyszedł załatwić sobie... miejsce na pustelnię. Miło się przywitał, po czym powiedział, że będzie rozmawiał z nami dopiero wtedy, gdy uklękniemy razem z nim i odmówimy Ojcze nasz. Czego się nie robi dla reportażu... (śmiech) Do dzisiaj niektórzy pamiętają ten widok, miejskiego dziennikarza i towarzyszącego mu fotoreportera modlących się na schodach ratusza. Potem pomyślałem sobie, dobrze, że pustelnik nie wyciągnął różańca, bo nasze klęczenie w urzędzie trwałoby znacznie dłużej...

Podobnie przetestował cię przybyły do Słosinka pod Miastkiem uzdrowiciel Iwan.
To chyba nazywa się reportaż uczestniczący... Ukrainiec cudotwórca na kilka miesięcy osiadł we wsi, u rodziny i hipnotyzował mieszkańców okolicy. Ze mną nie bardzo mu poszło... Pamiętam, jak mówił, że zamierza walczyć z szatanem w Słupsku i Warszawie. Straszył, że ma adresy...

Ale moim ulubionym tekstem jest ten o Izabeli i Leonardzie Zalewskich ze Słupska. Poznali się, będąc młodymi ludźmi. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Problem był jeden. Pan Zalewski miał żonę. Jako oficer honorowo nie porzucił rodziny, oboje postanowili o sobie zapomnieć. Ale miłość w ich sercach nie wygasła, spotkali się po 50 latach. Pan Leonard był już wdowcem. Przyjechał z Warszawy, gdzie mieszkał, do Słupska i zapukał do drzwi swojej ukochanej. Pobrali się. Przeżyli ze sobą dziesięć lat. Wciąż wzrusza mnie ta historia.

Nie wszystkie reportaże trafiły do książki.
Choćby ten zatytułowany „Malinowo 1998”. Opowiada o malutkiej miejscowości pod Człuchowem i rodzinie próbującej wiązać koniec z końcem w przedwojennym, zdewastowanym pałacu. Żyli w strasznych warunkach. W okropnej biedzie. Nawet wodę do picia nosili z pobliskiego bajora. Chcę znów tam pojechać... Wciąż słyszę, jak ojciec tej rodziny mówi: Widzi pan, jak tu pięknie? Ta nazwa... Malinowo... Tylko, k...wa, malin tu nie ma!

Niezwykły jest reportaż o maleńkiej osadzie Warszawa.
Leży w gminie Lipnica na Kaszubach. Podobnie jak... Holandia i Bydgoszcz. Jan Maziejuk pamiętał, jak przed laty na jakimś gminnym zebraniu jedna z dziewcząt zapomniała wziąć ze sobą potrzebne dokumenty. - Wsiądę na rower, skoczę do Warszawy i zaraz tu będę - rzuciła zgromadzonym. Wszyscy oniemieli, tym bardziej że warszawianka była z powrotem już po kwadransie. W Warszawie byliśmy gośćmi 80-letniej Anity Chodalskiej, która opowiedziała nam, jak to w 1960 roku jej mąż postawił tu dom, chlew i stodołę, po czym rzekł: „Tu będzie nasza Warszawa”. I tak zostało.

Nie włączyłem do książki tekstu o miejscowości Klasztor na Kaszubach, gdzie mieszkało siedem starych panien. Ani o Katarzynkach, gdzie katarzynek nie podano nam do kawy... (śmiech) W Pieniężnicy pytaliśmy, czy ludzie są bogaci, oczywiście, bieda tam aż piszczała... Nie lepiej było w Holandii. Jeden z mieszkańców narzekał: „Tu w Holandii nawet zając nie wyżyje, na podwieczorek musi kicać do Rekowa”...

Tej biedy sporo jest w twoich tekstach. W jednym z nich pada zdanie: „Bieda od Nowaków nigdy się nie odczepiła”.
Bohaterowie tej historii mieli wobec nędzy, z jaką przyszło im się zmagać, dużo pokory, nie buntowali się, tłumaczyli sobie: „Życie takie”... Losy dzieci czy wnuków moich bohaterów przez lata bardzo się zmieniły. Pouciekali stąd. Do Norwegii, Wielkiej Brytanii, Szwecji. Bieda, taką mam nadzieję, już się chyba odczepiła od nich na dobre...

Okazujesz swoim bohaterom wiele serca.
W moich reportażach stosowałem lekarską zasadę „Primum non nocere”. Uważałem, że lepiej komuś pomóc niż dowalić. Nie robiliśmy materiałów tendencyjnych. Dziś, szczególnie w tabloidach, jest odwrotnie. Krew, pot i łzy są na porządku dziennym. A w moich tekstach jest nostalgicznie, czasem zabawnie. Wiele tych historii to nieopisane sytuacje zakulisowe, choćby ta dotycząca wyborów „Miss Wsi Pomorza” w podmiasteckiej Łodzierzy. W teście wyboru pytaliśmy kandydatki do tytułu Miss o to, czy gnój to a/ obornik, b/ kompost czy c/ mały wiejski chłopiec. Rezolutna panna od razu wybrała odpowiedź c... Widownia miała ubaw, a dziewczyna dziwiła się, z czego tak się śmieją.

W ostatnim zamieszczonym w książce tekście opisujesz jeden dzień w Miastku sprzed 50 lat.
Uruchamiam wehikuł czasu i hyc, w lata siedemdziesiąte. To było wtedy, jak przyznają moi rozmówcy, zupełnie inne życie. Potwierdzali to też absolwenci miasteckiego, nieistniejącego już liceum, jest wśród nich moskiewska korespondentka telewizyjnej „Panoramy” Iwona Parchimowicz czy aktorka Ewa Gawryluk. Przygotowując reportaż z jubileuszu tej szkoły, czytałem wpisy do dawnych kronik licealnych. Zaintrygowała mnie notatka o tym, jak to w latach 60. pewnej uczennicy obniżono sprawowanie za „stukanie do okna woźnego” albo donos mówiący o tym, że „najsłabsza uczennica klasy XI ciągle koresponduje. Ostatnio otrzymała pięć listów!”...

Moim ulubionym tekstem zbioru jest ten opowiadający o tym, jak to 60 lat temu filmowcy, z reżyserem Janem Rybkowskim na czele, przyjechali do Słosinka kręcić „Album polski”.

W filmie zagrała prawie cała wieś. Dzieciaki biegały za Franciszkiem Pieczką, wołając: Gustlik, Gustlik, a Andrzej Seweryn oglądał lądowanie Amerykanów na Księżycu w telewizorze u mieszkającej naprzeciw dworca Ligii Głowackiej. Statystowanie bardziej się opłacało niż zbiór kontraktowanej pszenicy.

Historie sprzed lat dopełniają informacje, co dziś dzieje się z twoimi bohaterami.
Chłopak, który mówił wspak, nie utracił daru, choć na nic mu się on w życiu nie przydał. Mieszka w Gdańsku, ma trzydzieści lat, jest informatykiem, z dobrze prosperującą firmą. Fryzjerka Maria Deńczyk, która przed laty przygotowała - według niektórych - obrazoburczy fryzjerski show, ma własne studio fryzur w Gdyni. Młodzi naukowcy ze stacji przyrodniczej SGGW pod Koczałą szefują dziś Katedrze Ochrony Lasu w Warszawie, a Ewa Hinca, szefowa protestów bezrobotnych sprzed prawie trzydziestu lat, nadal zajmuje się osobami potrzebującymi - pokrzywdzonymi przez los.

Wiele tekstów poświęciłeś przybywającym w te okolice cudzoziemcom.
Najważniejsza dla mnie to hrabina z krwi i kości, pani Ehrengard von Massow. Była najwspanialszą, niepisaną ambasadorką Niemiec w Polsce. Po wielu latach wróciła na te ziemie, przed wojną była ich właścicielką. W Wołczy Wielkiej wybudowała mały, drewniany domek, zasymilowała się z mieszkańcami, założyła hodowlę bydła. Była tu bardzo szczęśliwa. Wróciła do ojczyzny dopiero po osiemdziesiątce, by dożyć późnej starości w niemieckim domu seniora. Przypomniał mi się teraz jeden z moich pierwszych reportaży, gdy z autobusową firmą przewozową wyjechałem do Berlina z zamiarem napisania o ludziach, którzy z walizami towaru wyruszali handlować na niemieckich bazarach. Tak się wtedy robiło międzynarodowe interesy w Europie. My wyjeżdżaliśmy na Zachód, a do Miastka handlować przybywali Rosjanie, Ukraińcy, Bułgarzy...

Tu przeczytasz

Przyjechała tu też pewna Szwedka...
To był przypadek. W budynku ZUS zatrzymali nas Szwedzi, prosząc o pomoc w odnalezieniu biologicznego ojca Ewy Gustafsson, którą przed laty oddano do domu dziecka w Lęborku, a potem została adoptowana przez szwedzką rodzinę. Tatę dziewczyny udało nam się odnaleźć. Bardzo nas wzruszył widok, gdy rzucili się sobie w ramiona po tylu latach rozłąki. Kilka lat później zadzwoniła do mnie dziennikarka z telewizji szwedzkiej, z programu typu „Przebacz mi” zajmującego się poszukiwaniem i łączeniem rodzin. Chciała, żebym pomógł im odnaleźć matkę Ewy. Mieliśmy się spotkać w programie na żywo, w Sztokholmie. Odnalazłem jej rodzeństwo, ale niestety matka już nie żyła. Ewa przeżyła to tak bardzo, że nie chciała już wziąć udziału w żadnym programie. Szkoda, ale praca nad poszukiwaniem tej osoby i współpraca z TV Sweden była dla mnie życiową przygodą.

Do wszystkich z opisanych wiele lat temu miejscowości pojechałeś , by sprawdzić, co się tam dziś dzieje?
Nie do wszystkich, bo mamy czas pandemii, ale kontaktowałem się z wójtami, by spytać o losy moich bohaterów. Pani Anita z Warszawy zmarła wiele lat temu, ale małą osadę najeżdżają dziś turyści, by fotografować się w tej głuszy przy tabliczce z napisem miejscowości. Oczywiście, życie wielu ludzi, o których pisałem, bardzo się zmieniło. Dostatniej żyją w tych swoich podmiasteckich Bydgoszczach i Holandiach...

W przedmowie do książki dawny redaktor naczelny „Głosu Pomorza” Krzysztof Nałęcz o reportażu „Na wsi wesele” napisał: „Wiejskie wesele jest u Konrada o wiele prawdziwsze niż to w uchodzącym za kultowy filmie Wojciecha Smarzowskiego. Prawdziwsze, bo nie efekciarskie, karykaturalne, ale autentyczne, życiowe”...
(śmiech) Wiejskie wesele to na Kaszubach impreza na ponad setkę gości. W tej kwestii nic nie zmieniło się przez lata. Pod nóż szły byk i dwa świniaki, do tego kury, kaczki, indyki i co tam jeszcze fruwało po podwórku plus 25 kilo świeżych pstrągów i prawie tyle ryb wędzonych. Na stuosobowym weselu zwykle jest sto blach ciasta i sto butelek wódki. Jak dziś, w pandemii na Kaszubach te wesela robią, jak oni sobie z tym radzą, trudno sobie wyobrazić. Mówiono wtedy, że zrobić wesele na mniej niż 150 osób to wstyd, a co dopiero dla dwudziestki gości...

I dziś ruszyłbyś w teren?
Mam dużo czasu, mógłbym. Życie dziś tak przyspieszyło, że wielu dziennikarzy nie może sobie pozwolić na tworzenie porządnej opowieści.

Kiedyś reportaż był dla dziennikarza nagrodą po zajmowaniu się tak zwaną bieżączką. Nie napisać reportażu do magazynu świątecznego? Niemożliwe! To była kwestia dziennikarskiego honoru. Już na miesiąc przed świętami jechało się w teren, żeby coś ciekawego opublikować w prezencie czytelnikom pod choinkę. A dziś? A wsio taki żal - jak śpiewał Bułat Okudżawa...

Konrad Remelski, "Miastko. Okiem terenowego reportera", Wyd. Region, Gdynia 2020

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki