18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kulisy zatrzymania "Skorpiona", seryjnego mordercy z Pomorza [ROZMOWA]

Tomasz Modzelewski
W Muzeum Kryminalistyki, które zostanie otwarte na Uniwersytecie Gdańskim, "Skorpionowi" poświęcona będzie jedna gablota. Są w niej odręczne notatki mordercy, narzędzia zbrodni, odciski jego butów
W Muzeum Kryminalistyki, które zostanie otwarte na Uniwersytecie Gdańskim, "Skorpionowi" poświęcona będzie jedna gablota. Są w niej odręczne notatki mordercy, narzędzia zbrodni, odciski jego butów 06 Photo Credit/Source all caps ranged right 5.5pt
Pierwszy wywiad z Mieczysławem Andrzejem Kościukiem, emerytowanym funkcjonariuszem, który osobiście zatrzymał "Skorpiona", największego seryjnego mordercę z Pomorza. Rozmawia Tomasz Modzelewski.

Dwadzieścia dziewięć lat temu zatrzymał Pan "Skorpiona". Od tamtej chwili ani razu nie udzielił Pan wywiadu. Dlaczego pozostał Pan w cieniu?
Nigdy nie zapominałem o tym, że służyłem w instytucji zhierarchizowanej. Poza tym to kierownictwo grupy było upoważnione do udzielania wywiadów i tak też było. Informacje były na bieżąco przekazywane do prasy. Ja byłem przedstawiany jako policjant z Pruszcza Gdańskiego. O kogo chodzi, orientowali się ci, którzy mnie znali.

Ale to Pan go zatrzymywał i w nagrodę dostał zegarek...

Mam go do dzisiaj. Gdy po zatrzymaniu zaprosił nas do siebie komendant wojewódzki, zastanawiałem się, o co może chodzić? Poszliśmy tam. Komendant wręczył nam po kopercie. W środku była nagroda pieniężna. Żeby uciąć wszelkie spekulacje powiem, że nie była to duża kwota. Wystarczyło akurat na kolację i powrót taksówką do domu.

Czemu z komendy w Pruszczu Gdańskim właśnie Pan został wydelegowany do zespołu, który miał złapać "Skorpiona"?

Moim przełożonym był oficer, który już nieco mnie znał i uznał, że mam predyspozycje do pracy w takim zespole, mimo niewielkiego doświadczenia. Tak więc zostałem wytypowany do grupy powołanej przez komendanta wojewódzkiego milicji. Zespół został stworzony z ludzi, którzy znali teren, jednocześnie mieli dużą wiedzę albo już pracowali nad sprawami wcześniejszych napadów. Początkowo postępowania były prowadzone jednostkowo, potem ktoś pomyślał, przeanalizował wszystko i stwierdził, że trzeba stworzyć specjalną grupę.

Od początku wchodził Pan w jej skład?
Byłem od chwili jej powołania. Spotkaliśmy się w komendzie wojewódzkiej milicji. Tam nastąpiło zapoznanie się i ukierunkowanie zadań dla poszczególnych osób, a więc kto kim będzie, kto czym się zajmie. Rozpoczynając pracę w zespole trzeba się dostosować. Są różni ludzie, charaktery, stanowiska, wymogi - jak wszędzie. Dla mnie, młodego milicjanta, była to nowość. Jedni uznali to za wyróżnienie, inni nie wierzyli w sukces, w to, że uda się wykryć i znaleźć tego przestępcę. Mieliśmy w zasadzie dwóch niepisanych szefów grupy, którzy trochę między sobą rywalizowali - przedstawiciel pionu śledczego i pionu kryminalnego. To byli ludzie, którzy kierowali grupą. Jednocześnie nadzór nad wszystkim miał zastępca komendanta wojewódzkiego milicji. No i tak to wszystko się zaczęło; praca w terenie, zadania, analizy itd. Pierwsze, co zrobiliśmy, to przeanalizowaliśmy materiały zebrane do tej pory, drugie - przyjrzeliśmy się prowadzonym inwigilacjom, teczkom pozakładanym na osoby, które miały coś wspólnego z przestępczością. W ten sposób zostały wytypowane niektóre osoby. Sam pracowałem nad kilkoma wątkami, jak np. śladami butów, które znaleźliśmy czy młotkiem z nazwą jednego z zakładów naprawczych.

PITAWAL POMORSKI - tu przeczytasz o najgłośniejszych zbrodniach i przestępstwach, popełnionych na Pomorzu

Z powodu pracy w tych Zakładach Naprawczych "Skorpion" dość wcześnie przewijał się w materiałach?
Osobiście jeździłem do tej firmy. Tak się przypadkowo stało, że osoba, która robiła listę pracowników, jego właśnie pominęła. Całe zakłady zostały sprawdzone, ale "Skorpiona" nikt nie zweryfikował, bo nie było go na liście. Za drugim razem, gdy mieliśmy więcej materiałów dowodowych i sprawdzaliśmy tę firmę, okazało się, że on tam jednak jest. Z młotkami miał bardzo dużo wspólnego, bo pracował w dziale, który zajmował się m.in. regenerowaniem, rozwożeniem i przewożeniem sprzętu. I do tego pobrał z magazynu akurat takie buty, jakich ślady zostały znalezione. Długo nad tymi butami pracowaliśmy. Ustalenie, jaka fabryka je wyprodukowała, nie było wcale proste. Chwilę trwało zanim dowiedzieliśmy się, że to ten zakład m.in. je zakupił. Wszystko zaczęło pasować i pomału powstawał cały portret sprawcy, brakowało tylko nazwiska i adresu.

Gdyby więc osoba, która przygotowywała pierwszą listę, zrobiła to dokładniej, "Skorpion" mógłby wpaść wcześniej?
Przy każdej sprawie, wokół której się chodzi, wystarczy czasami troszkę zboczyć w innym kierunku i sprawa może być rozwiązania. Dopiero później człowiek się zastanawia; "jak blisko byłem, a nie zrobiłem czegoś". Ale gdy się nie zna pewnych szczegółów, to sprawa jest trudna do wykrycia. Z boku łatwo się to ocenia. Gdyby wszystkie sprawy były takie proste to policja nie głowiłaby się nad np. przestępczością zorganizowaną. W sprawie "Skorpiona" postanowiliśmy zapytać biegłych fachowców z różnych dziedzin nauki o jakieś charakterystyczne cechy. O coś, co mogło te sprawy łączyć, okres działania, pora dnia, roku i różne czynniki, które miały wpływ na to, że raz działał, a raz nie. To wszystko zostało pozbierane, ale w tym przypadku ten czas był różny.
Dowiedzieliśmy się potem, że "Skorpion" działał na określonym terenie, bo tam mieszkał. A dlaczego przez jakiś okres nie napadał na kobiety? Fachowcy, którzy zajmują się tym naukowo, nie byli w stanie do końca odpowiedzieć na to pytanie. Potem okazało się, że w tym czasie odbywał karę więzienia. Mimo to zastanawialiśmy się, jak udowodnić, że siedząc w zakładzie karnym dokonał zabójstwa. Bo to była wypisz wymaluj jego robota. Nie do udowodnienia, a jednak.

Dostał przepustkę?

Kiedyś nie dostawało się tylu przepustek co dzisiaj. Plotka głosi, że niektórzy prawdopodobnie potrafili wychodzić bez przepustek. Przekrój skazanych w więzieniu był tak duży, że można było znaleźć specjalistów w każdej dziedzinie. Przy takim przekroju zawodów można było wykorzystać czyjeś umiejętności i na dzień albo na noc go wypuścić. Dziś jest nie do pomyślenia, żeby kogoś z zakładu wywieźć bez udokumentowania tego faktu.

Więc za napad, do którego doszło w czasie, gdy siedział, "Skorpion" nie został skazany?

Nie mógł być za to skazany, choć przestępstwo według nas nosiło wszelkie symptomy jego działania.

Z perspektywy czasu jeszcze bardziej to widać?
Zainteresowanie pewnymi częściami ciała, technika, sposób działania takiej osoby jest zawsze podobna. Jeden dusi, drugi gwałci, trzeci ucieka się do jeszcze innych sposobów. "Skorpion" też miał swoje cechy charakterystyczne. My, jeżdżąc na miejsca zdarzeń, musieliśmy je wyodrębnić i poddać analizie. Widzieliśmy ofiary, które nie przeżyły, pozostałe pogotowie zabierało do szpitala. Samo obejrzenie miejsca w niektórych przypadkach było nawet dla nas dramatycznym przeżyciem.

I co Pan myślał o człowieku, który coś takiego robił?

Oprócz tego, że jest się milicjantem, a potem policjantem, człowiek jest tylko człowiekiem… więc różne myśli przychodziły. Także takie potoczne, że nie wiem, co bym zrobił, gdybym go dostał w swoje ręce, jak to się mówi. Ale już po zatrzymaniu człowiek zachowuje się trochę inaczej. Po stworzeniu grupy nikt nie wiedział, komu los pozwoli zatrzymać tego człowieka.

Jego pierwsze słowa w chwili zatrzymania?
"Dzień dobry" - pamiętam to jak dzisiaj. Dla pewnej zmyłki pojechał też milicjant z miejscowego posterunku, który prowadził postępowanie w sprawie kradzieży parnika. Żeby "Skorpion" nie zorientował się, że chodzi o inną sprawę. Ten milicjant wiedział, że ma z nim porozmawiać, przeprowadzić niejako działania dezorientujące. Chodziło o utrzymanie pełnego spokoju w czasie zatrzymania. "Skorpion" był akurat na podwórku. I ten milicjant zaniemówił. Więc to ja podjąłem rozmowę. Całkiem spokojnie podszedł do tego. Ale myślę - podwórko duże, lepiej wejść z nim do domu. Tylko jak go sprowokować? "Nie znam pana, pozwoli pan dowód" - powiedziałem. Zareagował na tę prośbę. Wszedł do domu, my za nim, żona jeszcze spała. Kajdanki miałem przygotowane. W momencie, gdy podawał mi dowód założyłem je na jedną i zaraz na drugą rękę. Trzymając ten dowód zadrżał.

Wiedział już, o co naprawdę chodzi?
Zapytałem go później dokładnie o to samo. Powiedział, że w pierwszej chwili nie. Ale przyznał, że po dotarciu na posterunek zorientował się, że o coś innego chodzi. Nie pasował mu sposób zatrzymania. W pierwszej chwili był tym wszystkim zaskoczony. A to było, jak na tamte czasy, profesjonalne zatrzymanie. Obecnie by to nie przeszło, żeby jakiś Kościuk pojechał zatrzymywać takiego przestępcę. Dzisiaj byłyby psy, policjanci w kominiarkach, odpowiednio uzbrojeni, a nie jak wtedy - pojechałem po cywilnemu, nieoznakowanym radiowozem. Grupa zgodziła się. Dziś to byłoby nie do przeskoczenia. Wprawdzie nie bałem się, ale byłem przejęty tym wszystkim, bo coś takiego zdarza się rzadko. Noc przed zatrzymaniem nie mogłem spać, później to już nie było o czym mówić - wszyscy wiedzą, jak to jest. Tutaj jest taki układ, że nie możesz nic powiedzieć, ale niech się coś stanie. Żona wyczuła mój niepokój. Zapytała. Powiedziałem, że mam bardzo trudne zadanie. Od tej pory już i ona nie mogła zasnąć. Wcześniej pojechaliśmy do Góry, żeby zobaczyć "Skorpiona". Spotkaliśmy go pod sklepem, przejechaliśmy bez zatrzymania dalej. Każdy na siebie spojrzał - to będzie chyba on. Wiedzieliśmy o nim wszystko, nie znaliśmy tylko nazwiska i adresu. Ale wszystko poszło jak trzeba, zgodnie z planem.

A potem wizyta na komisariacie i pierwsze przesłuchanie…
Byliśmy przekonani na 50 procent, że to jest on. Ale według dokumentów. Zresztą nigdy nie daje się 100 proc. Po przewiezieniu go do Starej Kiszewy zadzwoniłem do Gdańska, zameldowałem, że zadanie nr 1 wykonane. W tym czasie padły polecenia co dalej robić, przyjechali milicjanci z Gdańska. Zajęli się rozmową wstępną, żeby go przygotować. I w tym samym dniu przyznał się do pierwszej swojej ofiary, na którą napadł w Skarszewach. Przerzucił ją przez murowany płot tak wysoki, że sam się dziwiłem, jak on to zrobił. Pamiętam, że po przeciwnej stronie były jakieś bloki. Rozpytywaliśmy ludzi na tę okoliczność - niektórzy pamiętali, że jakiś kot jęczał, a to była ta dziewczyna. Każda z tych kobiet była atakowana, dostawała jakimś przedmiotem, przeważnie młotkiem, w głowę. Nie wszystkie zmarły, kilka przeżyło. No i "Skorpion" przyznał się do pierwszej. Wtedy potwierdził się nasz typ. Zanim wróciliśmy do Gdańska znaleźliśmy młotek ze śladami krwi, jakieś inne przedmioty, bo Skorpion potrafił np. zdjąć z palca ofiary pierścionek.

Jeden z nich dał nawet swojej żonie.
Coś takiego było. Potrafił też zjeść znalezioną kanapkę. Ale najpierw przyznał się do tej pierwszej. Później, starał się wycofać, opowiadał różne rzeczy, nawet to, że zeznawał pod przymusem. Zapewniam, że nikt go palcem nie dotknął, wszystko odbywało się zgodnie z literą prawa.
Pan go też przesłuchiwał?
Nie. Rozpytywałem Skorpiona na różne okoliczności, rozmawiałem o kradzionym parniku, ale nie miałem zezwolenia, żeby cokolwiek mu powiedzieć. Miałem swoje zadanie do wykonania. Nie zrobiłem tego, bo istniało niebezpieczeństwo zniweczenia całej wcześniej przeprowadzonej pracy operacyjnej. Temat skradzionych świń mógł mu dać coś do myślenia. Mieliśmy pewne ustalenia w tym przypadku. Gdy jechał do domu również kradzionym samochodem, to jeszcze zaatakował dziewczynę, wrzucił ją do auta, zawiózł do lasu. To było gdzieś na trasie do Starogardu. Kobieta przeżyła. Utkwiło mi jak ktoś z pionu kryminalnego wrócił ze szpitala i opowiedział o wizycie rodziny. Dziewczyna miała potłuczoną głowę, a ojciec nie pytał jak zdrowie, tylko gdzie jest kożuch. Coś takiego, taka reakcja rodzica utkwi w pamięci na długo. Ten milicjant opowiedział mi o sytuacji z kożuchem. Są różne sytuacje w takiej pracy, kiedy człowiek jest często zaskoczony zachowaniem innych ludzi.

Spotkał Pan którąś z ofiar, które przeżyły napad?

Nigdy się o to nie starałem. Nie czułem takiej potrzeby. Poza tym powrót do takich spraw przy obcej osobie to nie jest temat do opowiadania.

A takiego człowieka jak "Skorpion"?
Spotykałem różnych ludzi, którzy w różny sposób wchodzili w konflikt z prawem, ale tak skrajnego przypadku już na szczęście nigdy nie było.

Co się stało po zabraniu "Skorpiona" z komisariatu w Starej Kiszewie?
Nie tak od razu został zabrany. Wstępne czynności zostały wykonane na miejscu. Trzeba było go rozpytać, udokumentować zatrzymanie. Wykonywaliśmy też zadania w różnych miejscach, gdzie przebywał. Chcieliśmy znaleźć jakieś przedmioty mogące pochodzić z przestępstw. Początkowo nie był nigdzie przewożony, żeby można było kolejne ustalenia weryfikować. Trwały przeszukania. Mnóstwo funkcjonariuszy nad tym pracowało, na miejscu był także zastępca komendanta wojewódzkiego, który osobiście chciał to nadzorować.

Więc zorganizowane zostały wizje lokalne?
Byłem swego rodzaju jego opiekunem. Moim zadaniem było dbanie, żeby mu się nic nie stało i jednocześnie żeby nie uciekł.

Widać było po nim jakiekolwiek emocje ludzkie?
To były suche opowieści.

Tak, po prostu beznamiętnie o tym mówił?

Nie przeżywał tego, ale zastanawiał się, co nam powiedzieć. Ukrywał pewne rzeczy, co wyszło w trakcie sprawdzania informacji. Te wizje to tak naprawdę były eksperymenty prowadzone przez prokuratora. Były momenty, że "Skorpion" zastanawiał się, co ma powiedzieć, czasami chciał coś ukryć, być może kogoś.

PITAWAL POMORSKI - tu przeczytasz o najgłośniejszych zbrodniach i przestępstwach, popełnionych na Pomorzu

Kim był "Skorpion"

Śmierć przez powieszenie - taki wyrok na Pawle Tuchlinie wydał sąd w 1985 roku. Kim był "Skorpion"? Pochodził z Góry, gdzie jego ojciec był sołtysem. W latach 60. Paweł Tuchlin pracował przy budowie podziemnego tunelu prowadzącego na dworzec PKP w Gdańsku Głównym, a później m.in. w Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych, przy budowie Rafinerii Gdańskiej. To była jednak tylko jedna strona Pawła Tuchlina.

"Skorpion" był skazywany za kradzieże, prawo jazdy utracił za kierowanie samochodem pod wpływem alkoholu. Po raz pierwszy napadł na kobietę w październikowy wieczór 1975 roku. 21-latce zadał dziewięć ciosów, jak się później okazało, młotkiem. Narzędzie mordu w podświadomości "Skorpiona" mogło pozostać z lat dziecięcych - zdarzało się bowiem, że jego ojciec awanturował się z matką, a raz uderzył kobietę właśnie młotkiem.

Pierwszą śmiertelną ofiarą Tuchlina była pracująca w Gdańsku pielęgniarka, kolejną mieszkanka Zakoniczyna. Kolejna została znaleziona w Skowarczu... Potem były następne.

Gdy "Skorpion" trafił przed oblicze sądu odczytanie aktu oskarżenia zajęło prokuratorowi kilka godzin - Tuchlinowi postawiono ponad 40 zarzutów. Sąd skazał go na karę śmierci.

- Jest to kara eliminacyjna, której społeczeństwo ma prawo w tym przypadku się domagać - mówił sędzia. - Podstawowym celem kary jest jej oddziaływanie wychowawcze. Istnieją jednak sytuacje, gdy w imię dobra społeczeństwa należy zrezygnować z niektórych zasad.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki