Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Katarzyna Nosowska: Nie dzielę świata na kobiety i mężczyzn (WYWIAD, VIDEO)

Marcin Mindykowski
Katarzyna Nosowska na kolejnej płycie chce zerwać z wizerunkiem "wiecznie zdołowanej" wokalistki
Katarzyna Nosowska na kolejnej płycie chce zerwać z wizerunkiem "wiecznie zdołowanej" wokalistki Grzegorz Mehring
Stosuję w życiu zasadę, że nie ma czegoś takiego jak kobieta i mężczyzna. Tak naprawdę istotne jest to, że jesteśmy po prostu ludźmi. I mimo oczywistych różnic fizycznych mężczyźni i kobiety przepięknie się uzupełniają - mówi dyrektor artystyczna Męskiego Grania Kasia Nosowska w rozmowie z Marcinem Mindykowskim.

Kobieta na czele Męskiego Grania - to brzmi jak prowokacja.
Szczerze mówiąc, sama nie wpadłabym na tak szalony pomysł. Obserwowałam poprzednie dwie edycje Męskiego Grania i wydawało mi się, że nie ma sensu zmieniać formuły, która się sprawdziła i która została ciepło przyjęta przez publiczność. I pomysł, żeby taką woltę wykonać, nie zrodził się w mojej głowie. Ale później musiałam podjąć decyzję, czy wezmę w tej "prowokacji" udział. Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że jestem już na tyle - delikatnie rzecz ujmując - dojrzałą osobą, że jeśli porywać się na szalone wyzwania, to kiedy, jak nie teraz? To też świetna okazja, żeby zaprezentować ciekawe zjawiska na naszej scenie i spróbować obalić mit, że w polskiej muzyce niewiele się dziś dzieje.

ZOBACZ KONIECZNIE:

Ideą Męskiego Grania są spotkania artystów z różnych światów, gatunków. To Panią pociąga?
Zdecydowanie tak. Już na pierwszych dwóch koncertach doświadczyłam takich niezwykłych spotkań. Myślę, że gdyby nie Męskie Granie, nigdy nie miałabym okazji stanąć na scenie z panem Tomaszem Stańką, Leszkiem Możdżerem czy Izą Kowalewską z Muzykoterapii. Po tylu latach grania czuję się tu bardziej jak nastolatka, która doświadcza spotkania z idolem, niż jak wokalistka. Myślę, że obalony został jeszcze jeden mit - że w środowisku muzycznym przyjaźnie czy zażyłe kontakty nie mają racji bytu, bo ludzie ciągle sobie czegoś zazdroszczą albo traktują się wyłącznie w kategoriach konkurencji. Tymczasem komitywa, którą daje się zaobserwować za sceną, w kuluarach, jest ożywcza i tchnęła we mnie ogromną nadzieję.

Ale fakt, że na stanowisku dyrektora artystycznego imprezy z definicji męskiej mężczyzna - Wojciech Waglewski - utrzymał się tylko dwa lata, nie najlepiej świadczy chyba o kondycji naszej płci.
Nie wyolbrzymiałabym tego faktu. Myślę, że proponując mi funkcję dyrektora artystycznego, organizatorzy dobrze trafili, bo prywatnie staram się za wszelką cenę unikać tego typu dzielenia świata. Stosuję w życiu zasadę, że nie ma czegoś takiego jak kobieta i mężczyzna. I nie należy tego głęboko analizować, bo to wprowadza tylko niepotrzebny ferment i niepokój w naszych relacjach. Tak naprawdę istotne jest to, że jesteśmy po prostu ludźmi. I mimo oczywistych różnic fizycznych mężczyźni i kobiety przepięknie się uzupełniają.

Podobno już też nie do końca, bo wyemancypowane i ekspansywne kobiety spychają mężczyzn do narożnika, przejmując ich cechy i role społeczne...
Akurat kobiety, które pojawią się w tej odsłonie Męskiego Grania, nie są stereotypowymi kobietami - uległymi łaniami, pozostającymi pod wpływem dominujących mężczyzn. To frontmanki, pełnokrwiste artystki, które otaczają się facetami, ale - nie ukrywam - muszą posiadać wiele cech, które przeważnie przypisuje się mężczyznom. Bo słabej, delikatnej istocie trudno jest, funkcjonując w otoczeniu silnie męskiego pierwiastka, przetrwać i jeszcze tworzyć sztukę. Ale wydaje mi się, że prawdziwy, dobrze czujący się ze sobą mężczyzna też nie ma nic przeciwko temu, żeby dostrzegać, a potem pielęgnować w sobie te cechy, które są z kolei przypisywane - moim zdaniem niesłusznie - tylko kobietom. Czyli wrażliwość, delikatność, zdolność współodczuwania...
Przyjęło się jednak, że świat rocka przynależy raczej do mężczyzn. Jak to wygląda z perspektywy kobiety, która od 20 lat stoi na czele rockowego Heya?
Hey jest zespołem, w którym nie obserwuje się typowych dla rock'n'rolla zachowań. Nie szalejemy do obłędu po koncertach, nie wpływamy destrukcyjnie na lokale, w których przychodzi nam nocować, a chłopcy nie traktują przedmiotowo naszych słuchaczek. Może jesteśmy nietypowym zespołem, a może wszystko, co ludzie myślą na temat rock'n'rollowego świata, jest mitem? My po prostu kochamy muzykę, gramy koncerty. Nie lubię tego słowa, ale to także nasza praca. A ponieważ robimy to już od 20 lat, świadomie narzucamy sobie pewną higienę. Przez te 20 lat zdążyliśmy jednak pozbawić się masek, które przeważnie zakłada się w tego typu relacjach. I myślę, że przebywając blisko mężczyzn, wiem więcej na temat tego, jacy oni są, kiedy nie stroszą piórek, kiedy nie stają się samcami, którzy walczą o pozycję albo o kobietę. I to dla mnie bardzo cenna wiedza.

Przydaje się ona teraz dyrektor Nosowskiej w "zawiadywaniu" mężczyznami?

Słowo "dyrektor" mnie onieśmiela. Walczę teraz ze swoimi słabościami, bo jestem osobą bardzo nieśmiałą, a muszę dzwonić do artystów, zapraszać ich, pytać, czy zechcieliby wejść we współpracę. Ale nie jestem typem dyrektora - raczej matki. Na koncertach jestem zawsze od początku, sprawdzam, czy wszystko wszystkim odpowiada, czy dziewczyny mogą się przebrać bez asysty męskich spojrzeń... Zależy mi na tym, żeby ci ludzie czuli się zadowoleni i "zaopiekowani".

Sfeminizowała Pani nieco grono artystów, zapraszając m.in. Julię Marcell. To podanie ręki młodszej koleżance?
Nie traktuję tego w ten sposób. Mimo że mam dużo dłuższy staż, nigdy nie miałam poczucia, że jestem osobą, która trzyma jakąś wartę, straż. Chciałabym po prostu jak najwięcej wyśpiewać, zanim - mówiąc brzydko - zawinę się z tego świata. I tyle. To jest mój sposób na życie, na komunikowanie się ze światem, na oswajanie własnych lęków. Ale jestem też słuchaczem, kocham muzykę i traktuję te dziewczyny jako artystki. I to, co one robią, mnie, jako słuchacza, wzrusza. W jakimś sensie jestem więc fanką.

Jest Pani zadowolona z tegorocznej stawki artystów?
Za każdym razem, kiedy spotykałam się z przychylną odpowiedzią, a ludzie nie gardzili mną, bo jestem "Kasią z Heya", czułam się wygrana. Ale największym problemem było dla mnie to, że - z powodów czasowych - nie mogłam zaprosić wszystkich, których chciałam.

Artystów występujących na Męskim Graniu określa się mianem niezależnych. Co dla Pani oznacza niezależność?
Dla mnie jest ona najistotniejsza w momencie, kiedy projekt powstaje. Bo mam świadomość, że jakaś część publiczności oczekiwałaby ode mnie czegoś konkretnego - bardziej wesołego czy smutnego. I mogłabym podjąć próbę schlebiania tym potrzebom, ale wiem, że to by się dobrze nie skończyło. Dlatego tworząc projekt, muszę być całkowicie i bezkompromisowo niezależna. Potem pojawia się jednak inne myślenie - marzę o tym, żeby komuś to się spodobało. A ryzyko jest duże, bo w tym, co robimy, nie działamy bezpiecznie. Bardzo często porywamy się na wycieczki, które mogą nie leżeć w kręgu zainteresowań naszej publiczności. To jest ryzykowne i te lęki, obawy przed wydaniem płyty są realne. Ale składam publiczności w ofierze to, że - choć projekt może się okazać niedoskonały - na etapie tworzenia wkładamy w niego 100 proc. naszego zaangażowania, emocji i pasji.

Fani Heya już się chyba przyzwyczaili, że mogą się po was wszystkiego spodziewać...
Była jednak taka fala buntu, sprzeciwu. Zresztą do dziś zdarzają się osoby, które uznają tylko stary Hey i pytają, co my wyprawiamy - i mają do tego prawo. Myślę jednak, że duża grupa fanów rzeczywiście zaakceptowała tę naszą propozycję, że oto otwieramy drzwi na oścież, szczerze zapraszamy do stołu i stawiamy wszystko, co mamy w spiżarni. Ale być może wystrój wnętrza nie będzie przypominał tego z ostatniej wizyty. I jeśli komuś taka forma spotkania odpowiada, jesteśmy zachwyceni. Nie zamierzamy jednak zmuszać ludzi do tego, żeby podążali za nami za wszelką cenę.
Co wiemy o nowej płycie Heya, która ma wyjść jesienią?
Jest już w 90 proc. nagrana. I wszyscy w zespole, jak dzieci, mamy aż malinowe "poliki" z emocji! Trudno mi jednak opisać tę płytę. Ten materiał na pewno w jakimś sensie korzysta z poszerzenia marginesu, jaki zagwarantował nam ostatni album "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!", ale to nie jest jego kontynuacja. Myślę, że jest ciekawie, także pod względem tekstowym. Przestałam pruć sobie wnętrzności. Odrzuciłam ten przekaz po mojej ostatniej solowej płycie "8", która głęboko opowiadała o ciemnej stronie ludzkiej egzystencji. Teraz chciałabym powiedzieć o tym, że myślę również bardzo ciepło na temat wszechrzeczy.

Ale zmierzch "wiecznie zdołowanej" Nosowskiej zapowiadało już kilka tekstów z płyty "8" - wręcz afirmatywnych...
Też tak uważam, ale nikt tego nie zauważył. To była zapowiedź tego, co w sobie noszę, tylko być może wtedy jeszcze nie miałam odwagi tego wyrazić. Tak jakby były jeszcze resztki rzeczy, które muszę w sobie pozałatwiać, żeby móc przystąpić do tego cieszenia się, dostrzegania otaczającego mnie cudownego stworzenia.

Wcześniej Pani o tym nie pisała w obawie przed posądzeniem o banał, naiwność?
Tak. I być może dlatego tak często mamy wrażenie, że teksty, które można usłyszeć w radiu, są niedoskonałe, banalne. Ludzie chcą pisać o tym, co jest pozytywne. Tyle że to jest terytorium zarezerwowane dla absolutnie wybitnych. Marzę o tym, żeby napisać kiedyś piekielnie zgrabny i trafiający bezpośrednio do serca odbiorcy tekst, który by przekazał to, co w sobie na ten temat noszę.

Leitmotivem wciąż będą blaski i cienie miłości?
Pojawi się jeden tekst, który będzie prawdziwym, ciepłym wyznaniem. W taki sposób jeszcze o miłości chyba nie pisałam, ale wydaje mi się, że biorąc pod uwagę moją osobistą sytuację, mogę zdobyć się na takie wyznanie, pełne nadziei, która być może nie jest ze mną specjalnie kojarzona (śmiech). Ale w tych nowych tekstach raczej wychodzę poza siebie i rozpatruję ogół stworzenia. To, że pomimo podtrzymywanych często na siłę różnic jesteśmy częścią absolutnie perfekcyjnej jedności i całości.

Niedawno Hey zagrał trasę z materiałem z pierwszych trzech płyt z lat 90. Wracając do tego materiału po latach, zazdrościła Pani sobie tamtej świeżości czy raczej uznała te utwory za dziecinne?
Raczej to drugie. Ale byliśmy wtedy bardzo naiwni i młodzi. Tak musiało być, to jest prawda o nas. Może byliśmy nieporadni - ale pełni werwy, takiej dzikości, charakterystycznej dla wielu debiutantów. I ja szanuję wszystkie te etapy, bo wiem, że one składają się na to, gdzie jesteśmy teraz. A to miejsce, w którym obecnie się znajdujemy, też nie jest dla mnie ostatecznym spełnieniem marzeń. Ale to dobra wyjściowa do tego, żeby dalej zmagać się z materią.

Początek lat 90. to także czas wielkiej Heymanii: rekordowe nakłady płyt, maskotki rzucane na scenę i limuzyna, którą woziła was wytwórnia...

Nie wierzę jednak, że wytwórnia miała aż taką moc, żeby nakazać młodym ludziom, nastolatkom, masowo zainteresować się jakimś produktem. Bo można go pięknie opakować, ale jeżeli w środku znajduje się coś nieczystego, niejadalnego, to słuchacz nie jest głupi - co często próbuje mu się wmówić - i to widzi. Widocznie w tamtym momencie pojawiła się po prostu jakaś luka - był potrzebny zespół grający taką, a nie inną muzykę, z dziewczyną na wokalu. I my się wtedy w tę niszę wpasowaliśmy. Ale w tych limuzynach i hollywoodzkich zapędach wytwórni się nie odnajdywaliśmy. Myślę, że ludzie też widzieli, że w tej limuzynie byliśmy jak dzieci ze Szczecina, które mają za sobą po 20 lat normalnego, zwyczajnego, a w moim wypadku nawet przeciętnego życia - i nie pasowaliśmy do tego. Na szczęście nigdy od tego nie oszaleliśmy. Mieliśmy paskudny kontrakt, więc pieniądze nas nie zepsuły. A na tę całą sławę byliśmy zbyt nieśmiali, zbyt nieporadni, by się tym zachłysnąć. Mieliśmy na tyle dobrą konstytucję wewnętrzną, że to w żaden sposób nie wpłynęło na nas jako ludzi. Dziś jesteśmy mądrzejsi, bardziej doświadczeni, ale jednak tacy sami jak dawniej.
Nie miałyby Pani dziś wielopokoleniowej publiczności, gdyby nie płyta z tekstami Agnieszki Osieckiej...
Na pewno. To była przełomowa płyta. I myślę, że ona otworzyła na mnie, na nas zupełnie nieoczekiwaną grupę słuchaczy, którzy akceptując naszą interpretację tych wspaniałych utworów, postanowili przyjrzeć się głębiej mnie samej. I potem na innych koncertach pojawiały się np. panie w wieku mojej mamy, które dzięki "Osieckiej" dostrzegły, że ja w ogóle funkcjonuję na scenie - i postanowiły mi zaufać. Poza tym nagle wytworzyło się przedziwne i cudowne porozumienie między tym starszym pokoleniem a młodzieżą, która wcześniej na nas przychodziła. W niektórych domach doszło pewnie do sympatycznej rozmowy na temat, który łączy.

Mówiła też Pani, że praca nad tekstami Osieckiej podniosła poprzeczkę Pani autorskim wypowiedziom...
Ja od lat bardzo bym chciała pisać świetnie. Nawet nie chodzi mi o warsztat, tylko o to, żeby znajdować perfekcyjne mariaże słów - po to, żeby one jak najpełniej oddawały emocje, które funkcjonują w ciele i umyśle człowieka; żeby je wyłuskać z tego zamkniętego świata pojedynczego istnienia. Ale zauważyłam też, że wpadam w pułapkę, bo mam już rozwiniętego autokrytyka, który sprawia, że zaczynam wariować od tego poszukiwania perfekcyjnych słów. I teraz postanowiłam sobie odpuścić. Po prostu chcę pisać, nadal próbować się komunikować, nawet licząc się z tym, że to może nie będą najdoskonalsze słowa na świecie. Doszłam do wniosku, że nieznośna, nie do wytrzymania byłaby książka, która składałaby się z samych zdań będących złotymi myślami. Że musi się pojawić jakiś brud, jakaś niedoskonałość, jakiś konflikt. Dziś chcę dojrzewać stopniowo, w swoim tempie, i nie próbować za wszelką cenę doskakiwać do mistrzów.

Liczy się Pani z tym, że świetna passa Pani i Heya może się odwrócić?
Trzeba się liczyć z tym, że nie może być wiecznie cudownie, bo to jest wbrew zasadom, na jakich opiera się świat. Tyle że my mamy za sobą momenty chłodu - kiedy odwoływaliśmy koncerty, kiedy bywało na nich mało ludzi... My to już wszystko przerabialiśmy - po tym ogromnym boomie przyszły gorsze momenty i one trwały ładnych parę lat. I przetrwaliśmy to.

Zaczęliśmy od mężczyzn i na nich skończmy. Od dawna stale współpracuje Pani z multiinstrumentalistą Marcinem Macukem i realizatorem Marcinem Borsem. Muzycznie to dziś najważniejsi mężczyźni w Pani życiu?
Dodałabym jeszcze Pawła Krawczyka, który od wielu lat jest mózgiem Heya. Tak, to są trzy bardzo istotne spotkania. I zawsze podkreślam, że mam wielkie szczęście. Sama w sobie jestem jak tofu, które właściwie nie smakuje, i dopiero kiedy znajdzie się w niesamowitym towarzystwie wyrazistych przypraw i aromatów, nabiera jakiegoś znaczenia dla kubków smakowych.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki