18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdański Eksperyment Edukacyjny: Gry planszowe w szkołach?

Irena Łaszyn
Tadeusz Polański
Tadeusz Polański G.Mehring
Uważa, że gry planszowe są lepsze od komputerowych, bo rozwijają dzieciaki intelektualnie i uczą logicznego myślenia. Dlatego chciałby je wprowadzić do szkół. O Tadeuszu Henryku Polańskim, który wymyślił Gdański Eksperyment Edukacyjny, znalazł sprzymierzeńców, ale wciąż szuka sponsorów do sfinansowania projektu - pisze Irena Łaszyn.

Niektórzy pukają się w czoło i mówią, że to zawracanie Wisły kijem. Co to w ogóle za pomysł, żeby w dobie komputerów i programów multimedialnych proponować dzieciom archaiczne gry planszowe na kawałku tektury? Kogo to skusi?

- Przecież właśnie o to chodzi, żeby oderwać dzieci od komputerów! - upiera się Tadeusz Henryk Polański, emerytowany nauczyciel z Gdańska. - A poza tym, gra z żywym człowiekiem jest o wiele bardziej pasjonująca, żadne urządzenie tych relacji nie zastąpi.

Komputera pan Tadeusz zbytnio nie poważa. Twierdzi, że to słaby przeciwnik. Owszem, zdarza mu się czasem rozegrać parę rundek na ekranie. Zwykle wybiera Otella, bo tę grę najbardziej lubi. Ale co to za gra, gdy brakuje emocji, bo człowiek i tak wygrywa? Człowiek, czyli Tadeusz Henryk Polański. On zawsze zapędza komputer w kozi róg.

- Pewnie mam słaby program - zauważa skromnie. - Wcale nie twierdzę, że jestem taki dobry. Ale też i nie najgorszy.

Niektóre plansze i piony do gier sam zrobił, za pomocą tektury lub sklejki i kolorowej folii. Inne - pod jego dyktando wykonali rzemieślnicy. Wzorował się na książce "Podróże w krainie gier" Lecha Pijanowskiego, ojca Wojciecha, znanego m. in. z programu "Koło fortuny".
- A dlaczego pan sam te gry robił?

- Bo w sklepach ich nie było. Musiałem kombinować. Na przykład pierwowzorem pionu do Otella były dwa sklejone ze sobą wypukłe elementy z… okrągłych tarczy telefonu na korbkę.

Zmieniał zajęcia, studia i... nazwiska

Jakie jeszcze gry lubi? Na przykład Wari, która jest jedną z najstarszych, pochodzi z Afryki. To taki duży drewniany kloc z wyżłobieniami. Do tego żetony, a więc muszelki, kamyki lub… słodkie groszki. W grze biorą udział dwie osoby. Każda dysponuje sześcioma mniejszymi dołkami i jednym większym.
- Ale tej gry pan nie zrobił?

- Skąd! To prezent od ludzi z Groteki, czyli Centrum Gier i Rozrywki w Warszawie, którzy przyjechali kiedyś do Rudego Kota, legendarnego klubu muzycznego przy ul. Garncarskiej. Wiedzieli, że jestem wariat na punkcie gier, to mi to Wari podarowali. Ja w Rudym Kocie przez dziesięć lat byłem kierownikiem, do 1986 roku. Tam też było Centrum Gier Groteka.
- A potem został pan nauczycielem?

- Najpierw zostałem kierownikiem reklamy w Teatrze Muzycznym w Gdyni, dopiero potem zrobiłem uprawnienia pedagogiczne. Bo ja kończyłem Politechnikę Gdańską, Wydział Budownictwa. A potem uczyłem matematyki i ZPT, nawet byłem wicedyrektorem szkoły. Ale ze szkoły odszedłem jako… stażysta, bo na tej politechnice miałem wprawdzie absolutorium, ale nie zrobiłem dyplomu.
Teraz jest na emeryturze, mógłby spocząć na laurach, ale nie spoczywa. Ktoś, kto w dzieciństwie miał ADHD, nawet w dojrzałych latach w miejscu nie usiedzi. On prawdopodobnie miał, choć wtedy nikt tego pojęcia nie znał.

- Wszędzie było mnie pełno - nie ukrywa. - Studiowałem na paru kierunkach, zmieniałem zawody i zajęcia. My kiedyś mieliśmy łatwiej. Czasy były mniej drapieżne. Praca czekała, każdy kto chciał, to miał zatrudnienie, tylko niebieskie ptaki szwendały się po ulicach. A teraz młody człowiek kończy studia i nikt go nie chce. Marnuje się.

Pan Tadeusz nie tylko zajęcia zmieniał. Zmieniał też… nazwiska. Polański, to czwarte z kolei.
- Najpierw nazywałem się Hoffman, to nazwisko panieńskie mojej matki - tłumaczy. - Potem, aż do matury, byłem Rakoczy, bo to nazwisko ojca, który mnie zabrał z sierocińca, gdy skończyłem sześć lat. Gdy chciałem jednak wyrobić dowód osobisty, okazało się, że Rakoczy nie istnieje, bo ja w papierach zostałem zarejestrowany jako Latawiec. To było nieporozumienie. Tak się nazywał bowiem pierwszy mąż matki, który zmarł dwa lata przed moim urodzeniem. Wyobraża sobie pani, jak potraktowano mnie w Wojskowej Akademii Technicznej, na której początkowo studiowałem, gdy podałem swoją datę urodzenia i datę śmierci tego Latawca, który tylko teoretycznie był moim ojcem? Dodam jeszcze, że matkę poznałem dopiero jako osiemnastolatek. Miałem skomplikowane życie. Nazwisko Polański przyjąłem w 1970 roku. I już przy nim zostałem.

Z imionami też sprawa nie jest klarowna. W dowodzie osobistym - Henryk. Dla przyjaciół i bliskich - Tadeusz. Zwykle więc podaje dwa.

Na stoliku rozkłada gry. Ma Tripion i Abalone. Zapewnia, że potrafi objaśnić reguły w minutę. Każdy potrafi w to grać. No, prawie każdy.

Sięga do torby, wyciąga "Rebusomanię", swego autorstwa. To rebusy literowe, rozwijające twórcze myślenie i orientację w przestrzeni.

- Rebusy to obrazki - mówi. - A ja tu zastosowałem, zamiast obrazków, litery. Wykorzystałem przyimki. W linii pionowej i poziomej. Proszę spojrzeć, w pionowej - one tworzą mur, są więc trzy możliwości: Za, po i przed. W poziomej - na, nad i pod. Gdy na literze s jest ek, wychodzi nasek, czyli coś bez sensu. Ale gdy s umieścimy pod literami ek, wychodzi spodek. I już jest sens. A tu - litery ba są na literze n. Jakie jest rozwiązanie? To proste: Banan!

Rozkręca się, usiłuje wciągnąć do zabawy. Tak jak wcześniej wciągał dzieci ze szkolnej świetlicy, w której przez jakiś czas pracował. Wymyślał te rebusy, dzieciom się podobały, zwrócił się więc do Wydawnictwa Pedagogicznego OPERON, żeby je wydali. I wyszły drukiem…

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dżungla do szkoły

Nie ukrywa, że na punkcie gier ma bzika. Jedni chodzą po górach, inni na piwo, a on rozgrywa bitwy za pomocą plastikowych pionków i usiłuje wciągnąć do tej zabawy innych. Nie wszyscy się dają. Ale latem, podczas Jarmarku św. Dominika, przy stolikach, na których rozkłada swoje gry, zawsze jest tłum. Starsi patrzą na te plansze z rozczuleniem, a dzieciaki z zaciekawieniem. Niektórzy próbują szczęścia.

Gdy tak obserwował młodych ludzi nad planszami, utwierdzał się w przekonaniu, że gry logiczne i strategiczne powinny żyć nie tylko podczas wakacji. One powinny trafić do szkół, na równi z książką i zeszytem! Mają bowiem wpływ na rozwój intelektualny dziecka, uczą logicznego myślenia i rozwiązywania problemów, nie tylko na planszy. Zaproponował Gdański Eksperyment Edukacyjny, z myślą o uczniach klas I-III, bo to - jak podkreśla - najbardziej intensywny okres naboru różnych umiejętności. Eksperyment trwałby rok, potem można zbadać, jakie są efekty. Zaczął szukać sojuszników.

Jakie gry chciałby wprowadzić do szkół? Na pewno Otella, Wari, Dżunglę, Mosty, Kręgle szachowe, Latrunculi, Chisolo, Tico.

Początkowo wszyscy się zapalili. Nawet Lech Wałęsa inicjatywie przyklasnął. A dyrektorzy trzech gdańskich podstawówek powiedzieli, że chętnie takie zajęcia u siebie wprowadzą, jeśli zgodzą się władze oświatowe. Pan Tadeusz wystosował pismo do Wydziału Edukacji Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Zastępca dyrektora Jerzy Jasiński odniósł się do sprawy nad wyraz pozytywnie, poinformował, że wydział zachęcił dyrektorów i nauczycieli szkół, aby w opracowywanych autorskich programach znalazły się elementy gier logicznych, ale w ostatnim zdaniu nie pozostawił złudzeń: "Wydział Edukacji nie posiada środków na opracowanie programu". To było w lutym 2010 roku. Do dzisiaj nic się nie zmieniło.

Szkopuł w tym, że to pan Tadeusz musiałby te gry do szkół dostarczyć. A wcześniej - wyprodukować. Policzył: Trzy szkoły, piętnaście rodzajów dwuosobowych gier, każda w 12-15 egzemplarzach, żeby każde dziecko mogło w zabawie uczestniczyć. Każda gra to średnio 100 zł, bo wiadomo, że jedna będzie droższa, druga tańsza. To oznacza, że nawet gdyby to on sam część pracy wykonał, zbijając koszty, a tylko część (np. wyżłobione kloce do Wari czy kulki) zrobili rzemieślnicy, to i tak wyniosłoby to jakieś 30 tys. zł. Bo tych nauczycieli, którzy opracowaliby szkolne programy z grami, należałoby przynajmniej symbolicznie wynagrodzić. Pan Tadeusz, oczywiście, przyuczyłby ich za darmo. Ale trudno wymagać, żeby zapracowany nauczyciel brał sobie na głowę dodatkowe obowiązki.
- Problem polega na tym, że ja tych pieniędzy nie mam - rozkłada ręce. - Dlatego od dwóch lat usiłuję zainteresować tym pomysłem dziennikarzy i ewentualnych dobroczyńców. Na razie, bez odzewu. Nie mam siły przebicia, nie wiem, gdzie uderzać.

Podkreśla, że to nie o niego chodzi, o jego pasję. Chodzi o dzieci, o ich rozwój, o samo dobro. Dlatego, dopóki mu starczy sił, będzie problem drążyć. A w przyszłości - kto wie? - może powstanie w Gdańsku Salonik Gier Intelektualnych? Już pisał w tej sprawie do prezydenta Pawła Adamowicza. I co? I nic. Nie chce się naprzykrzać. Poczeka.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki