18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Chyra: Wezmę tę pięćdziesiątkę na klatę, bo to tylko liczba [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Andrzej Chyra
Andrzej Chyra Archiwum PP
Ostatnio, w związku z 50-tką, zaproponowano mi nawet wydanie książki. Ale ja na razie naprawdę nie wiem, o czym mógłbym napisać - mówi aktor Andrzej Chyra w rozmowie z Ryszardą Wojciechowską.

Pięćdziesiątkę trzeba będzie wziąć na klatę - żartował Pan w rozmowie ze mną przed trzema laty. No i stało się. W tym roku, w sierpniu, stuknie ta pięćdziesiątka. To będzie trudny moment?
Ani trudny, ani ważny. Żadne znaki na ziemi nie wskazują na to, żeby miało się zdarzyć coś wyjątkowego w związku z moimi okrągłymi urodzinami. Biorę je na klatę, bo to tylko liczba. Z liczbą można się uporać.

Ale jakieś małe podsumowanie, spojrzenie wstecz.

Ostatnio w związku z tą pięćdziesiątką zaproponowano mi nawet wydanie książki, którą musiałbym oczywiście najpierw napisać. To było dla mnie tak zaskakujące...

Dlaczego? Dzisiaj wszyscy piszą. Gorsi wydają książki.
Nie mam czegoś takiego w planach. Przynajmniej teraz. Na razie nie wiem, o czym mógłbym napisać. Czym miałbym ludziom zawracać głowę. Pewnie mógłbym coś o swoim życiu skrobnąć. Ale ja nie mam nic do opowiedzenia na tyle ważnego, żeby można to było zamknąć w książce. Mam wrażenie, że znajduję się w ciągu zmian. I komentowanie tego nie interesuje mnie, tak jak opowiadanie o swojej prywatności. Ja i tak udzielam wielu wywiadów, chociaż staram się je łączyć tylko ze sprawami, nad którymi pracuję. Rozumiem, że taki wywiad jest koniecznością, nazwijmy marketingową. I wiem, że czasem bywa artyście pomocny, ale najczęściej jest szkodliwy.

To znaczy?
Pomocny, kiedy pozwoli nam coś mocniej zaakcentować, na coś zwrócić uwagę. Ale też może być szkodliwy, bo burzy sferę naszej intymności, tajemnicy.

I naprawdę nie ma Pan nic do napisania?
Nie wiem, może gdybym chciał napisać książkę kucharską...

A o muzyce?

Nie. Ja jestem połączeniem pasjonata z dyletantem na wielu płaszczyznach. Może mógłbym coś napisać o aktorstwie, ale to byłoby zaledwie kilka stron. Nie czuję w sobie materiału na książkę.

Może byłoby lepiej, gdyby to Pan coś o sobie napisał. Wtedy inni przestaliby pisać, często nie najlepiej. Zamknęliby się.
Nawet gdybym coś wydał na swój temat, to i tak nie skończy się pisanie o mnie. To jak amen w pacierzu. Próżny trud. Im bardziej wdawałbym się w prostowanie różnych teorii na swój temat czy wydarzeń z mojego życia, tym byłoby gorzej. One czasami są tak absurdalne, że się zastanawiam... czy może ja tego wszystkiego o czym wypisują, po prostu, nie pamiętam? Dzwonię więc do znajomych i pytam - jak było? Czy może tak jak piszą w tabloidach? I słyszę potwierdzenie, że mnie już w tym miejscu nie było o 22, a co dopiero o 3 nad ranem. A z kolei próba budowania wizerunku człowieka nobliwego też mnie nie interesuje. Co będę udawał świętoszka, skoro za chwilę ktoś mi coś wyciągnie?

Niektórzy piszą dla pieniędzy.

Dla pieniędzy - rozumiem. Dla przyjemności sprzedawania siebie albo własnej pasji - też. Niektórzy koledzy mają fantastyczną skłonność do opowiadania różnych historyjek, anegdot. Na przykład Piotrek Gąsowski pracuje teraz nad taką książką. Co prawda, jak to u niego, już niemal napisana w całości gdzieś mu "wyparowała" i pisze od nowa. Ale wiem, że pisanie to jego droga, jego energia.

Ale pięćdziesiątka też mogłaby skłaniać do zebrania anegdot.
Mogłaby. Ale u mnie raczej bliżej setki.

Szkoda, bo mogłaby się w niej znaleźć anegdota o tym, jak wielki aktor Tadeusz Łomnicki powiedział, że ma Pan twarz jak kozia d...
Tak rzeczywiście powiedział. Ale w jego ustach był to komplement. On, po prostu, powiedział coś wyjątkowego o mojej twarzy. Miłego, ale jednocześnie niebanalnego.

Płaci Pan cenę za popularność?
Płacę, ale to koszta wpisane w zawód. Czasami bywa nieprzyjemnie, a czasami bardzo przyjemnie.

Pan był przez pewien czas chłopcem do bicia w tabloidach. To chyba nie było przyjemnie. Teraz są już inni.
Chłopcy do bicia są stale i zmieniają się. Czasami bardziej pretendowałem do tej roli, czasami mniej. Ale to... spływa. Oczywiście, pewne rzeczy przyklejają się do człowieka, nie ma jednak tragedii...

I, jak Pan mówi, trzeba to wziąć na klatę.

Po prostu.

Ktoś napisał, że Chyra osiągnął już wszystko i może teraz robić, co chce. Tak jest?
Nie da się robić tego, co się chce. Zwłaszcza, kiedy się jest aktorem. Można mieć co najwyżej większe szanse wyboru. Ale czas płynie i wszyscy się jakoś zużywamy, nie tylko w sobie, ale też w oczach innych. Ktoś, podsumowując życie aktora, powie, że zdobył właśnie trzecią nagrodę i wydaje się, że jest już gotowy. Ale tak nie jest. Bo w tym zawodzie za każdym razem startuje się od nowa.

Są fale w życiu człowieka.
Oczywiście. Fala wznosząca jest przyjemna, ale nieuchronnie opada. I mamy nadzieję, że potem człowiek znowu się odbije. Jestem świadomy tego falowania, więc jak ktoś mówi, że osiągnąłem wszystko, to przyjmuję to jako wyraz - nazwijmy to - uznania osiągnięć.

A Pan na jakiej jest obecnie fali?
Na ciekawej, mieszanej. Pojawiają mi się różne inne rzeczy, nie tylko granie. Mam też kilka ciekawych propozycji filmowych, które mogą być wyzwaniami. Może się też rozwinie ścieżka gdańska...

Znowu reżyseria opery w Gdańsku?
W bliskich rejonach, ale za wcześnie, żeby o tym mówić.

Na ostatnim gdyńskim festiwalu, trzymając w ręce trzeciego Lwa dla najlepszego aktora, wspominał Pan o swoich propozycjach filmowych. Już się zaczęła praca na jakimś planie?
Na pewno wkrótce rozpocznę zdjęcia w Lublinie do filmu "Carte Blanche" [inspirowanego prawdziwą historią niewidomego nauczyciela, który ukrywał to, że nie widzi, ponieważ bał się utraty pracy - dop. aut.]. Tak więc Lublin, kolejne miasto do odkrycia. Potem mam nadzieję wystartować z filmem Jurka Skolimowskiego, ale o dalszych propozycjach nie chcę mówić. Są jeszcze zbyt mgliste.

Aktor i reżyser
Andrzej Chyra urodził się 27 sierpnia 1964 roku w Gryfowie Śląskim. Jest aktorem i reżyserem. Ostatnio zagrał głośną rolę księdza w filmie "W imię".

W 1987 roku ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną, a w 1994 roku, na tej samej uczelni, Wydział Reżyserii. Na ekranie zadebiutował w filmie "Kolejność uczuć" Radosława Piwowarskiego. Rok później wyreżyserował na scenie warszawskiego teatru Stara Prochownia sztukę "Z dziejów alkoholizmu w Polsce". Popularność zdobył dzięki rolom w takich filmach jak "Dług" czy też "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Swoją rolą brutalnego Gerarda w filmie Krzysztofa Krauzego zaskoczył zarówno publiczność, jak i krytyków.

W styczniu 2013 r. zadebiutował jako reżyser operowy, reżyserując w Operze Bałtyckiej "Graczy" Szostakowicza-Meyera.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki