Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zygmunt Błażek - grafficiarz Solidarności

Barbara Szczepuła
Zygmunt  Błażek
Zygmunt Błażek zdjęcia z archiwum / Zygmunt Błażek/ze zbiorów ECS
Przez dziurę w płocie przekradliśmy się z Leszkiem Kaczyńskim do lasu i wycięliśmy brzozę - opowiada Zygmunt Błażek. Historię człowieka, dzięki któremu przemówiły trójmiejskie mury w "karnawale Solidarności", obywatele NRD dowiedzieli się o wolnościowych aspiracjach Polaków, a w kaplicy szpitala w Wejherowie pojawił się brzozowy krzyż z koroną cierniową - opisuje Barbara Szczepuła.

Błażek siedzi w obozie internowania w Strzebielinku i łyżką wierci dziurę w ścianie celi numer 33. Czuje się jak hrabia Monte Christo w więzieniu w twierdzy d'If, drąży wolniutko, bez hałasu, aż nagle ktoś łapie za tę łyżkę i mówi: - Tu Lis.
- Bogdan? - pyta.
- Nie, Zbyszek.

No i już mają łączność z sąsiednią celą, dowiadują się, że oprócz solidaruchów z Trójmiasta, do obozu przywieziono ludzi z "krajówki", ze Słupska i z Elbląga. Zygmunt zachęca kolegów, by się przebili dalej, do następnej celi, zbadali, kto tam siedzi, a oni - widać nie czytali Aleksandra Dumasa - ciężką ławą walą w ścianę, wyrąbują ogromny otwór, hałas, krzyki na korytarzu, przybiegają klawisze, awantura na sto fajerek…

Siedzi więc Błażek w 15-osobowej celi, ale nie próżnuje, nie gra z kolegami w karty, z miejsca zabiera się do roboty. Najpierw spisuje internowanych, kogo tu nie ma, Tadeusz Mazowiecki, Krzysztof Wyszkowski, Grzegorz Gauden, Andrzej Drzycimski, Adam Kinaszewski, Jacek Merkel, Andrzej Gwiazda, Janusz Onyszkiewicz, Karol Modzelewski, Jan Rulewski, Lech Kaczyński, Aram Rybicki, Jan Strzelecki, Seweryn Jaworski, Henryk Wujec… Spisuje wszystkie nazwiska z grypsów, które docierają przez tę dziurę przy kaloryferze. Kartkę wkleja w ściankę kartonowego pudełka, które z brudną bielizną dostanie rodzina.

Maluje plakaty (w tle pomnik Ofiar Grudnia i napis: "Oby nigdy do nas nie strzelano" albo "Wrona nas nie pokona"), które wywiesza na kracie za oknem, potem wycina żyletką kawałek brudnego linoleum z podłogi i robi matryce. Znaczek okolicznościowy ze Strzebielinka udał mu się nadzwyczajnie, podoba się kolegom, nawet niektórzy strażnicy proszą go o odbitkę, potem robi drugi znaczek, trzeci i następne.

Za oknem sypie śnieg, Zygmunt pije kawę zbożową, cholera, chyba coś do niej dosypują, bo głowa staje się ciężka i spać się chce… Drzemiąc, myśli o tych kilkunastu minionych miesiącach, które były najpiękniejszym okresem w jego życiu. "Parszywa dwunastka" - tak milicjanci przezwali ekipę Błażka, a chłopcy podchwycili tę nazwę i uznali za swoją, bo wszyscy przecież widzieli film z Lee Marvinem.

Zygmunt, pracownik Unimoru, technik elektronik z wykształcenia, umiał pięknie pisać, bo zahaczył o liceum plastyczne, w którym właśnie liternictwo było jego ulubionym przedmiotem. Pisał więc na murach: "Telewizja kłamie", "Wolność politycznym", "Precz z cenzurą", "Głodny stoczniowiec nie będzie pracował" i inne. On pisał, młodsi koledzy wypełniali farbą kontury, a wokół zbierał się tłum.

Czuł się jak na scenie, aplauz publiczności dodawał mu zapału, grał przecież w tym przedstawieniu główną rolę.
- To pan tak bez szablonu pięknie pisze? - zachwycali się przechodnie, podziwiając wielkie litery. Pracowali zawsze w dzień, bo świadkowie chronili ich przed zatrzymaniem lub pobiciem przez "nieznanych sprawców". Zwykle też było wesoło, bo Błażek ma poczucie humoru i nie daje sobie w kaszę dmuchać.

***
Miał legitymację NSZZ Solidarność i upoważnienie samego przewodniczącego Wałęsy, bo oddelegowano go z Unimoru do pracy w Zarządzie Regionu. Ekipa przyjeżdżała żółtym dostawczym mercedesem, chłopcy w podkoszulkach z napisem EA (Element Antysocjalistyczny) wyciągali kubły z farbą, pędzle i ruszali do roboty jak do tańca. Wolność oszałamiała, zachwycała, dawała siłę.

Zjawiali się tajniacy albo mundurowi i zaczynali swoją gadkę: - Dowód osobisty! - a Błażek śmiał się im w nos (co za satysfakcja!) i wyciągał legitymację z numerem 000030 wystawioną przez NSZZ Solidarność. - To nie jest dowód osobisty - oburzał się milicjant. - Jestem w pracy - uśmiechał się Błażek - więc legitymuję się dokumentem służbowym. - Pójdźcie do Zarządu Regionu i zapytajcie, czy tam pracuję - radził im jeszcze, wracając do malowania liter.

Wiedział przecież, że milicjanci nic im nie zrobią, póki wokół tłum stoi. Dla tych mężczyzn wracających z pracy i kobiet zmęczonych staniem w kolejkach była to rozrywka, rodzaj meczu, w którym funkcjonariusze i tajniacy byli raczej na straconych pozycjach, ale tak do końca nikt nie mógł przecież przewidzieć jak daleko się posuną.

- Ten nasz żółty mercedes musiał ich kłuć w oczy - wspomina Błażek. - Podczas pierwszego zjazdu Solidarności, "nieznani sprawcy" zbili przednią szybę. Ktoś rzucił kawałek betonu zawinięty w pieluchę. Poszedł wtedy do Janusza Onyszkiewicza, rzecznika prasowego Solidarności i poprosił, by informację o tym podać w hali Olivia. - W efekcie - uśmiecha się do siebie - inni "nieznani sprawcy" z Niemiec przysłali nowiutką szybę do mercedesa!

***
Mur był ohydny, ale atrakcyjny, bo długi i wysoki, stał przy skrzyżowaniu ulicy Grunwaldzkiej i Kościuszki we Wrzeszczu, tam gdzie dziś pyszni się Galeria Bałtycka. Wielu ludzi mijało to miejsce, z okien tramwajów i autobusów można było z łatwością odczytać hasła. Oj, jak ludzie się cieszyli z tego dowalania komunie! Szczególnie zachwycał ich Błażkowy "dziadek".

Stworzył go pewnego dnia przy kolacji. Żona coś mało przygotowała do jedzenia, więc tak rytualnie sobie ponarzekał, a Jadzia nagle mówi, popijając herbatę: - To nic, Zygmuś, mamy za to socjalizm! Tak mu się to spodobało, że przestał jeść i zaczął rysować. Wyszedł mu ludzik w podartych portkach z węzełkiem na kiju, tym właśnie hasłem podpisany. "Dziadek" - tak nazwali go przechodnie.

"Parszywa dwunastka" malowała hasła na płotach dzień w dzień. W nocy niewidzialna ręka zamalowywała litery, więc rano pisali znowu, co mieli do napisania, bawili się w kotka i myszkę. Niby syzyfowa praca, ale było to o tyle korzystne, że z czasem chropowata powierzchnia muru (funkcjonariusze, ułatwiając sobie pracę, zalewali napisy farbą) stawała się gładziutka i pisało się na niej jak na tablicy w szkole. Poza tym co dzień można było nowe, bardziej aktualne hasło napisać.

Na ulicach nie było wtedy reklam, bo co można reklamować w gospodarce niedoborów, więc te hasła były ożywcze, jak łyk świeżego powietrza, jak promień światła w szarym i smutnym peerelowskim dniu. Miasto żyło! Gdy pisał: "Durnie z bezpieki zamalowują nasze hasła, bo boją się prawdy i własnego cienia" - ludzie klaskali!

Elementy antysocjalistyczne krzyczały do funkcjonariuszy: - My z upoważnienia Lecha Wałęsy, a panowie? Ale milicjanci nie mieli tak znanego nazwiska, którym mogliby rzucić i przelicytować Wałęsę, bo to był wtedy as pik, nie do przebicia, więc bez wiary w siebie odpowiadali: - Z upoważnienia władz. Ale nie było pewne, kto tak naprawdę rządzi, bo władza Solidarności trochę się bała. Do czasu. Jak się okazało, do 13 grudnia.

Kiedyś malowali napis "Precz z cenzurą" na murze oporowym przy stacji Gdańsk Główny i oczywiście zjawili się milicjanci.
- Macie pozwolenie na chodzenie po torach? - pyta chytrze jeden z nich.
- A pan ma? - śmieje się Błażek.
- Ja jestem tu służbowo.
- Ja też - Błażek miga mu przed oczami tą swoją legitymacją. Gdy funkcjonariusze za bardzo się czepiali, mówił poważnie do któregoś z kolegów: - Proszę zawiadomić centralę, że mamy kłopoty! I to działało.

Patrzy na przejeżdżający pociąg towarowy i nagle jak błyskawica przelatuje mu przez głowę myśl całkiem nowa. - Kończymy - woła do chłopaków i na stronie wyłuszcza im swój plan. - Widzicie tę cysternę? Jedzie na Śląsk. Będziemy malować hasła na cysternach, na wagonach towarowych, niech ludzie w całej Polsce czytają. Już podsadzają Zygmunta, już stoi im na ramionach i pisze: "Telewizja kłamie, Telewizja kłamie, Tele…".

Zaraz zgłaszają się ludzie z kolejarskiej Solidarności i proszą, by opisali pociągi do Krakowa, do Warszawy, do Szczecina, a nawet do Berlina! Zaraza zaczyna rozlewać się po świecie.

Pospieszny do Berlina oblepili plakatami, plakaty przykleili też do szyb. Poprosili pasażerów, by przed granicą z NRD opuścili szyby, co powodowało, że plakaty przestawały być widoczne. Udało się znakomicie, wopiści i celnicy skrobali żyletkami plakaty przyklejone do ścian wagonów, nie widząc tych na szybach. Gdy pociąg ruszył, pasażerowie zamknęli okna i w Berlinie oczom enerdowców ukazały się plakaty z Białym Orłem w koronie. Potem obmalowali wagony z polskimi meblami do ZSRR, ale czy napisy zniszczono przed granicą, tego Zygmunt nie wie.

***
Otwierają się drzwi celi, klawisz woła: - Błażek!
Prowadzi go do pokoju wychowawczego, tam za biurkiem siedzi esbek z Gdańska. Dowie się później, że to opiekun Unimoru. Przyjechał, żeby - jak mówi - pomóc.

- Wiem, że pan lubi pisać na murach i płotach - zaczyna. - Mogę sprawić, że nadal będzie się mógł pan poświęcać swojej pasji. Wystarczy, że podpisze pan ten dokument, wraca pan do Gdańska i pisze na płotach, ile wlezie, no, przełyka ślinę, ich treść będzie teraz nieco inna. Teksty my panu dostarczymy. Żona się ucieszy, synek pewnie tęskni za tatusiem…

Błażka aż trzęsie.
- Niech pan teraz mnie dobrze posłucha - podnosi się z krzesła. - Mój ojciec był nauczycielem. Podczas okupacji Niemcy usiłowali skłonić go do podpisania Volkslisty. Nie zgodził się, uciekł, musiał się ukrywać, choć miał dwoje małych dzieci. Złapano go wreszcie i zginął. Prawdopodobnie w Szpęgawsku. On się nie ugiął, a pan myśli, że ja podpiszę lojalkę i pójdę na współpracę?!

***
- Cholera, jak zimno! - Mróz tęgi, a cele ledwo ogrzewane. Błażek naciąga kurtkę i patrzy na ścianę przy swoim łóżku. Cała pokryta szronem. Ktoś opowiada: - Wiecie, jak najszybciej skruszyć lód na Wiśle? Wystarczy napisać na nim czerwoną farbą "Solidarność" i zatelefonować po ZOMO… Żarty żartami, a tu kręgosłup wysiada, ręka drętwieje, odzywa się choroba wrzodowa…
Ląduje w szpitalu w Wejherowie.

Ciepło tu i czysto, więc internowani w Strzebielinku, starają się choć trochę tu poleżeć. Lekarze są przychylnie nastawieni do solidaruchów, choć jeden powtarza z upodobaniem: - Takich nie należy leczyć tylko rozstrzelać! Ale to wyjątek.

***
Kto konkretnie wymyślił, żeby zrobić krzyż i postawić go w szpitalnej kaplicy? Nie pamięta. Może Lech Kaczyński? Znał Leszka jeszcze z WZZ, w mieszkaniu pani Ani Walentynowicz słuchał jego wykładów z prawa pracy. Lubił go, więc ucieszył się ze spotkania w szpitalu. Nieraz gadali o tym, co było i co będzie, gdy już komuna padnie. Bo w to, że padnie, nie wątpili.

Któregoś dnia skombinowali piłę i siekierę, pożyczyli ją od szpitalnego palacza, który okazał się miłym człowiekiem, przecięli siatkę ogrodzenia i przedostali się do lasu. Oprócz Lecha Kaczyńskiego był jeszcze chyba Andrzej Rzeczycki, zwany Złotówą, sławny kierowca Wałęsy, może jeszcze ktoś - dziś już nie pamięta.

- Znaleźliśmy w lesie odpowiednią brzozę - ciągnie Błażek.
- Brzozę?
- Tak, brzozę - Zygmunt Błażek na chwilę milknie. - No, teraz kojarzę…

Więc wycięli jedną brzozę na dłuższą belkę krzyża, miała mniej więcej dwa metry i drugą, krótszą. Oczyścili z gałązek, zbili gwoździami i postawili w szpitalnej kaplicy. Posprzeczali się przy okazji o cierniową koronę. Zygmunt Błażek chciał, by do krzyża umocować koronę, którą splótł z drutu kolczastego. Lech Kaczyński był przeciwny. Błażek się uparł i tę koronę cierniową na krzyżu zawiesił.

Księdzu Jankowskiemu, gdy przyjechał do szpitala w odwiedziny, bardzo się ten krzyż spodobał. Zawiózł go potem Andrzej Rzeczycki jakimś żukiem do kościoła świętej Brygidy. Stał naprzeciw wejścia do bazyliki. Zygmunt Błażek, uczestnicząc w mszach za ojczyznę, zawsze do tego krzyża podchodził i chwilę się modlił.

Któregoś dnia zniknął. Okazało się, że został przeniesiony do magazynu. Zygmuntowi zrobiło się przykro, ksiądz Jankowski obiecał, że każe go z powrotem wnieść do kościoła, ale pewnie zapomniał.

Prezydent Lech Kaczyński zginął 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie lotniczej w Smoleńsku.
Ksiądz Henryk Jankowski zmarł 12 lipca, niemal dokładnie trzy miesiące po katastrofie.
Zygmunt Błażek więcej już nikogo nie pytał o brzozowy krzyż internowanych ze Strzebielinka i nigdy już go nie widział.

Telefonuję do księdza kanonika Ludwika Kowalskiego, proboszcza parafii świętej Brygidy. Nic nie wie na temat krzyża, ale zaprasza Zygmunta Błażka do siebie, będą razem szukać w magazynach.

Idziemy więc do "Brygidy" przetrząsnąć magazyny. Starannie lustrujemy zakurzone poddasze kościoła. Bez skutku. Zygmunt Błażek traci humor, ja też, bo ucieka mi piękna pointa. Wąskimi schodami schodzimy do kościoła.
- Jest! Stoi oparty o ścianę w pobliżu ołtarza.
- Ministranci noszą go podczas drogi krzyżowej - wyjaśnia ksiądz.
- Niestety - konstatuje po namyśle ze smutkiem Błażek. - To nie nasz krzyż. Podobny, ale nie ten sam.

List ze Strzebielinka
Wystawę "OCENZUROWANO. List ze Strzebielinka" zorganizowało Europejskie Centrum Solidarności. Prezentowane są na niej fotografie, zapiski i poczta obozowa internowanych w Strzebielinku opozycjonistów. Fotografie wykonane przez internowanych Lecha Różańskiego i Andrzeja Madraka z Torunia oraz Zbigniewa Ankiersztajna, który ich odwiedzał.

Natomiast Zygmunt Błażek, opozycjonista uwięziony za kolportaż prasy niezależnej i związkowej oraz plakatowanie i malowanie haseł opozycyjnych na murach jest inicjatorem prezentowanej na wystawie poczty obozowej, pomysłodawcą oraz wykonawcą wielu stempli i znaczków. I autorem pamiętnika.

Miejsce prezentacji - Wystawa "Drogi do Wolności", Gdańsk, ul. Wały Piastowskie 24. Czynna do końca marca br. od wtorku do niedzieli, w godzinach 10-17.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki