Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żuławy, czyli prowincja jest the best

Barbara Szczepuła
Archiwum Muzeum Żuławskiego
O umierającej Weronice Miłoszowej, sianokosach u Schopenhauerów, domach podcieniowych mennonitów i tajemniczych kluczach opowiada pisarz Andrzej Kasperek

Miejsce jest piękne. Długi drewniany dom na odludziu przytulony do wiślanego wału. Świeci słońce, siadamy przy stole pod kwitnącymi lipami. Andrzej Kasperek zaczyna opowiadać o matce Czesława Miłosza, która zmarła tutaj 22 listopada 1945 roku.
Żuławy zwiedzamy z tym właśnie pisarzem, mieszkającym w Nowym Dworze. Jest autorem dwóch tomów opowiadań*, w których odkrywa tę nieopisaną wcześniej, płaską jak stół, poprzecinaną kanałami krainę. Kasperek razem z profesor Małgorzatą Czermińską zredagował też pracę "Miłosz na Żuławach", nic więc dziwnego, że z tego miejsca, konkretnie z Drewnicy, zaczynamy objazd Żuław zorganizowany przez Nadbałtyckie Centrum Kultury w ramach Festiwalu Literackiego "Czytanie Pomorza".

Rodzice Czesława Miłosza przybyli do Drewnicy późnym latem roku 1945. Czasownik "przybyli" nie oddaje oczywiście dramatu ludzi wypędzonych ze swoich siedzib na Kresach i zmuszonych do osiedlania się w obcych miejscach. Widzimy więc oczami wyobraźni jesień 1945 roku, wiatr hula po polach i łopocze okiennicami, coraz szybciej zapada zmierzch. "O jakże huczy w te jesienne noce/Morze u ujścia Wisły. Grzmot napełnia/płaską nizinę pod rzędami wierzb/ i wiatr północny czesze suche trawy,/Dyszy w burzanach i sypie się szkło/z rozbitych okien martwego kościoła" - napisze po latach Czesław. Na razie jego rodzice z młodszym synem Andrzejem, babcią Kunatową i służącą Józią, która przyjechała z nimi z Wilna, siedzą w tym mennonickim domu i starają się jakoś przeżyć. Śpią w cudzych łóżkach, jedzą przy cudzym stole, obok stoją nierozpakowana skrzynia z książkami i dokumentami oraz kufer ze srebrami rodowymi i bielizną. Na piętrze leży w gorączce stara Niemka. Weronika Miłoszowa gotuje domownikom cienką zupę, karmi chorą i przykłada kompresy na jej rozpalone czoło. Inżynier Aleksander Miłosz zakłada małą firmę, zaczyna budować przystań dla promów przez Wisłę, ale pieniędzy z tego tyle co nic.

Okolica jest pusta, osadnicy dopiero zaczynają zajmować opuszczone domy i gospodarstwa, mówią "poniemieckie", choć w gruncie rzeczy w wielu przypadkach są to domy mennonitów, ale kto wtedy na Wileńszczyźnie, na Wołyniu, czy w Kieleckiem słyszał o mennonitach? Niemcy i tyle! Polacy dziwią się, że do obory wchodzi się wprost z kuchni. Że też nie przeszkadzał im smród! - chichoczą, podkreślając swoją cywilizacyjną wyższość. Niesłusznie, bo w oborze było tak czysto, że czuło się tylko zapach świeżego mleka. Sprzątano ją dwa razy dziennie. Kasperek podkreśla, że u menonitów troska o czystość miała w sobie rys metafizyczny.

Niemka wkrótce umiera. Weronika zaczyna chorować, pewnie zaraziła się od niej tyfusem. Aby wprowadzić nas w odpowiedni nastrój, aktor Andrzej Żak czyta fragmenty powiadania "Zamyka się furtka Czarnego Ogrodu".

Wyobrażamy sobie Czesława, który ponaglany listami, zjawia się któregoś jesiennego dnia wraz z narzeczoną. Z Gdańska płyną statkiem: "jedzie się w tę deltę, tak jak podróżnik jedzie w głąb Afryki". Chce przedstawić rodzicom Jankę. Matce nie bardzo narzeczona się podoba, bo jest rozwódką, ale akceptuje wybór syna. Podobno też namawia go do wyjazdu z Polski.
Czesław Miłosz opisuje Żuławy: "Oczy pełne są brązowego koloru. Brązowe są wały wiślane porosłe rdzawą, zwiędłą trawą. Brązowe z lekkim odcieniem zieleni są długie rzędy wierzb. Brązowe są łany burzanu pieniącego się na nieskoszonych łąkach i polach. (…) Niewątpliwie widzieliśmy to już kiedyś. Ależ to nic innego jak Flandria, uwieczniona na obrazach Piotra Breughla, Flandria albo Holandia, jeżeli kto woli".

Gdy Weronika Miłosz umiera, Czesław pisze: "Jej troska i jej modlitwy nie będą już oddalać ode mnie niebezpieczeństw, jak to czyniły podczas długich lat okupacji. Nie będzie już tej obecności, stwarzającej więzi poprzez czas i poprzez obszary ziemi. Zostało tylko gorzkie poczucie, że dzieci nigdy nie umieją kochać rodziców tak, jak kochać powinny." Z kolei w "Rodzinnej Europie" czyni uwagę, że matka właściwie nie chciała dłużej żyć. "Skończył się jej świat, nie miała siły ani ochoty zaczynać wszystkiego od nowa".

Pochowano ją na cmentarzu w Żuławkach. Czesław, który jest już w służbie dyplomatycznej w Londynie, nie przyjeżdża na pogrzeb. Rok później rodzina przeniesie się do Sopotu. Firma ojca nie przynosi zysków, a Andrzej nie daje sobie rady z gospodarstwem. Katastrofalna plaga myszy przywołuje widmo głodu.

Dopiero w 1975 roku Andrzej Miłosz organizuje przeniesienie szczątków matki na sopocki cmentarz.

Cofamy się w czasie, bo Andrzej Żak czyta opowiadanie "Sianokosy u Schopenhauerów". Na początku XVIII wieku dziad filozofa dzierżawił duży majątek w okolicach Sztutowa. W 1716 roku we dworze Schopenhauerów noc spędzili car Piotr Wielki z carycą Katarzyną. Imperator podróżował do Gdańska, gdzie ślub z niemieckim księciem brała jego ukochana bratanica. Pobyt carskiej pary opisała Joanna Schopenhauer, matka Artura. W jej wspomnieniach żuławska wieś jawi się niczym Eden: wygodny dwór, piękny las, konie pasące się na rozległych łąkach. Zamożne chłopskie zagrody i sady. Rybacy niosący kosze pełne ryb. Zimą przejażdżki saniami po pokrytej lodem Wiśle.

W tym momencie do idyllicznego opisu wkrada się dysonans, zgrzyt żelaza po szkle. Dojeżdżamy do miejsca, w którym w latach 1939-1945 działał Konzentrationslager Stutthof. Historyk, doktor Marcin Owsiński mówi: - Wyobraźcie sobie te 110 tysięcy ludzi, którzy weszli tą bramą! Ponad 65 tysięcy z nich zginęło! Stoimy w ciszy, w ostrym słońcu przed budynkiem krematorium i nagle słyszymy szczekanie psa! Dreszcz przechodzi po krzyżu, choć to nie wilczur esesmana, a radosny kundelek wracający z letnikami z plaży. Doktor Owsiński pokazuje nam komiks opowiadający dzieje jednego z więźniów, Felicjana Łady z Gdyni. Wymogi czasu są takie, że formę trzeba dostosować do gustów młodych ludzi, by się w ogóle zainteresowali obozową tematyką. Komiks to jest to, co do nich przemawia, co rozumieją.

Pisałam kilka razy o więźniach i więźniarkach KL Stutthof. Reportaż o panu Ładzie znalazł się w mojej książce "Rajski ogród". Patrząc na krematorium, przypominam sobie, że - jak mi opowiadał - trupy wsuwano do pieca na blaszanych noszach. Nogami do przodu. Zdarzało się, że człowiek uznany za zmarłego ożywał, próbował łapać za drzwiczki i bronić się przed wepchnięciem w ogień. Felicjan przebywał w obozie razem z ojcem, który zmarł z wycieńczenia w 1943 roku. Synowi udało się uciec z Marszu Śmierci. Myślę też o Józefie Tusku, którego dzieje opisałam w książce "Dziadek z Wehrmachtu". Był jednym z tych 110 tysięcy osób, które przeszły przez bramę KL Stutthof. Potem przewieziono go do obozu w Neuengamme, wreszcie wcielono, podobnie jak innych Kaszubów, do Wehrmachtu. Przypominam sobie też dwie młodziutkie więźniarki, o których niedawno pisałam w "Rejsach": 14-letnią Jadzię Połom z Czerska i harcerkę Jankę Paradowską z Lipna. Jadzię aresztowano razem z ojcem, ciężarną siostrą Halinką i jej mężem, z 17-letnią siostrą Józią oraz dwoma braćmi. Syn Haliny przeżyje dzięki Rosjance, która także urodziła w tym strasznym miejscu dziecko i szczęśliwie miała dużo pokarmu. Ojca zamorduje blokowy o polskim nazwisku Kozłowski, tratując mu klatkę piersiową.

W wielkim, pięknym domu podcieniowym Marka Opitza w Cyganku czeka na nas poczęstunek: zupa cebulowa i ślepa zupa rybna. Ślepa - znaczy bez ryb. Dostajemy też po kieliszeczku mennonickiej jałowcówki, zwanej machandlem, wraz z instrukcją, jak należy ją pić. Okazuje się, że konsumpcję zaczynać trzeba od zjedzenia zanurzonej w alkoholu wędzonej śliwki, która nadaje trunkowi odpowiedni smak. Opitz, znany fotografik, autor pięknych albumów o Żuławach, organizuje tu kulturalne i kulinarne eventy, m.in. warsztaty serowarskie! Przed laty Żuławy serami stały, osiedlali się tu Szwajcarzy, którzy z tłustego mleka wypasionych na zielonych łąkach czarno-białych krów produkowali różne rodzaje serów, a ich tylżycki był podobno najlepszy na świecie. Opitz organizuje więc szkolenia, by tradycja odżyła.

Pogryzając pyszny ser, słuchamy opowieści Leszka Sarnowskiego, swego czasu dziennikarza TVP Gdańsk i współpracownika trójmiejskich gazet, w tym "Dziennika Bałtyckiego", który obecnie wydaje "Prowincję" - kwartalnik społeczno-kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław. Ukazał się właśnie numer dwudziesty. Periodyk zajmuje się historią regionu, zamieszcza wspomnienia i pamiętniki osadników, ale także tych, którzy opuścili te ziemie w 1945 roku. Publikuje też stare zdjęcia. Z tekstami historycznymi sąsiadują teksty młodych prozaików i poetów. Czy istnieje tożsamość żuławska? Czy rozumiemy już tę ziemię? - zastanawiają się Sarnowski i Kasperek oraz inni autorzy "Prowincji". W każdym razie tego, że żyją na prowincji, się nie wstydzą, ciekawe życie toczy się też z dala od metropolii, trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać. - Jesteśmy już stąd - mówi Kasperek, który prawie całe życie spędził na Żuławach. - To jest nasze miejsce na ziemi.

Przy okazji odbywa się promocja książki "Kulinaria żuławskie". Artur Wasielewski latami zbierał stare receptury regionalnych dań, a Marek Opitz ozdobił je tak pięknymi zdjęciami potraw, że aż ślinka cieknie. Fotografie przywodzą na myśl obrazy holenderskich mistrzów, co nie dziwi, bo na Żuławach wszystko przecież z Holendrami się kojarzy.

No więc jak to z tymi mennonitami było? Poznajemy ich dzieje w Żuławskim Parku Historycznym w Nowym Dworze. Na honorowym miejscu widać oczywiście zdjęcia i płyty Anny German, najsłynniejszej polskiej mennonitki. Ale do rzeczy. Mennonici stanowili jeden z nurtów anabaptyzmu. Jego założycielem był Menno Simmons. Prześladowani w Holandii, w poszukiwaniu spokojnego miejsca na ziemi mennonici trafili na Żuławy. Byli ludźmi pracowitymi i spokojnymi, w codziennym trudzie zmieniali podmokłą deltę Wisły w uprawne i urodzajne pola. Stawiali wiatraki, sypali wały, wyrywając wodzie kolejne połacie żyznej, mulistej depresji, budowali sieć kanałów, stawiali swoje kościoły i domy. Z czasem ich holenderski coraz bardziej upodabniał się do niemczyzny, ale uparcie trzymali się swojej religii.

W 1945 roku musieli wraz z Niemcami uciekać przed Armią Czerwoną, zostawiając czyściutkie domy, obsiane pola, soczyste łąki, krowy rasy holenderskiej i swoje cmentarze.

Kathe Korella i jej mały syn Heinrich nie byli mennonitami, ale niemieckimi protestantami. Rodzina miała kamienicę przy Markstrasse w centrum Tiegenhof, czyli Nowego Dworu. Na parterze mieściły się piekarnia i cukiernia, bo rodzinnym fachem było piekarstwo. Dziadek Heinricha przywędrował tu po wojnie francusko-pruskiej. Dorobił się, sprzedając na peronie w Szymankowie świeżutkie bułki i rogaliki pasażerom pociągów, które kursowały między Królewcem i Gdańskiem. Bywało, że po kilka koszy dziennie.

W 1945 roku piekarnię prowadziła Frau Korella. Gdy Armia Czerwona zbliżała się do miasta, musiała na polecenie władz opuścić dom. Spakowała do walizki najpotrzebniejsze rzeczy, do drugiej ubranka syna. Każdy mógł wziąć tylko tyle, ile zdołał unieść. Przekręciła klucze w drzwiach szaf, bieliźniarek, serwantek, zamknęła drzwi prowadzące do cukierni, do piwnicy, w której trzymała wina, zamknęła szafkę, gdzie przechowywała reglamentowane papierosy, zaryglowała starannie drzwi od schowka na węgiel. Na końcu zamknęła drzwi wejściowe i pęk kluczy włożyła do torebki. Spojrzała jeszcze raz na dom, podniosła walizkę i z Heinrichem, który niósł drugą, ruszyli wraz z tłumem mieszkańców miasta w nieznane. Było przeszło 20 stopni mrozu.

Na Gustloffa wprowadził ich przyjaciel pani Korelli, który był tam kucharzem. Gdy statek zaczął tonąć, matka i syn cudem dostali się do łodzi ratunkowej. Frau Korella nie wypuściła z rąk torebki, w której były klucze oraz zeszyt ze spisanymi przez dziadka przepisami na ciastka.

Heinrich z czasem został cukiernikiem i także piekł eklerki i strudle, tyle że już w zupełnie innym mieście.
Po latach przyjechał do Nowego Dworu. Przywiózł ze sobą klucze. Choć kamienica ocalała, żadnych drzwi nie próbował nimi otwierać. Podarował je nowodworskiemu Muzeum Żuławskiemu, a zainspirowany tą historią Andrzej Kasperek napisał opowiadanie "Są klucze, ale nie ma drzwi".


*Cytaty w tekście pochodzą z książek Andrzeja Kasperka "Back in the DDR" i "Koronczarka" oraz z pracy "Miłosz na Żuławach", zredagowanej przez A. Kasperka i prof. Małgorzatę Czermińską.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki