Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Został tylko medal i pasy

Waldemar Gabis
Pierwszy raz po wojnie "Mazurka Dąbrowskiego" grano na igrzyskach olimpijskich dla zawodnika, który wcześniej walczył w mundurze Wehrmachtu.

Polska potraktowała mistrza po macoszemu, więc w końcu osiadł w RFN. O Zygmuncie Chychle pisze Waldemar Gabis.

Najpierw pokonał wojnę, potem rywali w ringu, w końcu komunistyczną władzę. Chciał żyć uczciwie i być porządnym człowiekiem. I to mu się udało - mówi Zygmunt Chychła jr. o swoim ojcu, pięściarzu z Gdańska, jednym z najlepszych - może nawet najlepszym polskim bokserze w historii.
Bohater - to nie ja.

Zygmunt Chychła był skazany na boks. Jego ojciec, woźny w Senackiej Szkole z polskim jako językiem wykładowym, był zapalonym kibicem. Na dziewiąte urodziny sprezentował synowi prawdziwe rękawice bokserskie. Pierwszy pojedynek przyszły mistrz olimpijski odbył na strychu domu, w którym mieszkał. Rywalem był o pół głowy wyższy kolega z sąsiedztwa.

- Wygrałem, a pojedynek stał na wysokim poziomie, rozgrywany był przecież w domu na trzecim piętrze - śmiał się Chychła, wspominając swoje pięściarskie początki.

Lekarze nie powiedzieli mu, że ma gruźlicę. Miał przecież dalej trenować i zdobyć dla Polski złoto.

Później były pierwsze treningi w Gedanii, polskim klubie w Wolnym Mieście Gdańsku. Nie trwały długo, bo przerwał je wybuch drugiej wojny światowej. Ta zmieniła wszystko.

Chychłowie, polscy gdańszczanie, gdy nie chcieli podpisać volkslisty, zostali uznani za bezpaństwowców, a ojca rodziny pozbawiono pracy. W 1942 roku musieli przyjąć tzw. III grupę narodowościową, dwa lata później 18-letniego Zygmunta wcielono do Wehrmachtu. Udało mu się jednak uciec, po długich dniach tułaczki trafił do II Korpusu generała Andersa we Włoszech. Do Gdańska wrócił w 1946 roku.

Całą siłą woli

- Zawsze mile wspominał życie z obozów sportowych, wspólne, oderwane od szarej rzeczywistości, życie z kolegami i panem Feliksem Stammem [legendarny trener polskich bokserów - przyp. red.], któremu udało się stworzyć państwo w państwie - przypomina syn późniejszego mistrza olimpijskiego.

Zanim jednak Zygmunt Chychła stanął na najwyższym olimpijskim stopniu podium jako pierwszy Polak po II wojnie światowej, pilnie trenował w salce Gedanii. Już w 1947 roku zadebiutował na mistrzostwach Europy w Dublinie, ale bez sukcesu. Podobnie było rok później na igrzyskach olimpijskich w Londynie, skąd w pamięci pozostał ring ustawiony na specjalnej platformie nad pływalnią. W 1949 roku podczas meczu o drużynowe mistrzostwo Polski między MKS Grochów a Gedanią, który rozgrywany był w strugach deszczu na kortach tenisowych w Warszawie, pokonał króla nokautu, legendarnego wówczas Antoniego Kolczyńskiego.
W 1951 roku "Zyga" po raz pierwszy został mistrzem Europy. Po jego triumfie w polskiej prasie można było przeczytać wypowiedź złotego medalisty: "Pragnąłem całą siłą woli zdobyć zaszczytny tytuł dla naszej Ludowej Ojczyzny. Pragnąłem zwycięstwem dowieść, że rozwijamy się, rośniemy, że jesteśmy lepsi, silniejsi, odważniejsi od sportowców państw kapitalistycznych...". To nie były jego słowa.

- Ojciec zadowolony nie był, ale co miał zrobić? Napisać do gazety i poprosić o zamieszczenie sprostowania? Jemu zależało na sporcie, chciał walczyć, zdobywać medale. Nic więcej - tłumaczy Zygmunt Chychła jr.

- Po powrocie do Warszawy dowiedziałem się, że ten materiał był gotowy już przed rozpoczęciem turnieju i zostałby przypisany każdemu polskiemu pięściarzowi, który znalazłby się na najwyższym podium - mówił nieżyjący już dziennikarz sportowy i znawca boksu Jerzy Zmarzlik, który był wtedy na mistrzostwach w Mediolanie.

Z kolei gdański dziennikarz Jerzy Gebert wspomina, jak usiłował przeprowadzić z mistrzem wywiad dla Polskiego Radia. - Mówił fatalnie po polsku. To było takie połączenie kaszubszczyzny z naleciałościami niemieckimi. Wywiad został odrzucony, musiałem go robić jeszcze raz. W sumie z Zygmuntem przy tej rozmowie męczyliśmy się ze 13 godzin. Dosłownie uczyłem go mówić po polsku. W końcu się udało i zmontowany materiał poszedł w eter.

Komu zależy na zdrowiu

W 1952 roku igrzyska olimpijskie odbywały się w Helsinkach. Zygmunt Chychła w stolicy Finlandii był polskim kandydatem do medalu. Miał piekielnie wymagających rywali, m.in. uważanego za najlepszego amatora na świecie, obok Węgra Laslo Pappa, reprezentanta Czechosłowacji Juliusa Tormę i silnie bijącego Siergieja Szczerbakowa z ZSRR. Obu nasz bokser pokonał - Tormę w ćwierćfinale, Szczerbakowa w finale. Potem były już tylko łzy szczęścia, złoty medal na szyi, "Mazurek Dąbrowskiego" i powrót do domu na pokładzie "Batorego".

- Czułem się jak gwiazdor filmowy - wspominał. - Musiałem rozdawać setki autografów i pozować do dziesiątek zdjęć. Kilkanaście tygodni później zaczęły się problemy ze zdrowiem. Był osłabiony, apatyczny, ciągle zmęczony. Trenował jednak dalej, zbliżały się przecież kolejne mistrzostwa Europy, tym razem w Warszawie.

O tym, jak jest w rzeczywistości, wiedzieli lekarze sportowi, którzy naszego mistrza badali. Był chory na gruźlicę. Nikt jednak nic nie mówił, bo Zygmunt Chychła miał zdobyć w 1953 roku kolejne złoto. I zdobył, choć słaniał się na nogach. Szczególnie ciężko było w decydującym pojedynku, w którym zmierzył się ponownie ze Szczerbakowem.

- Niektórzy utrzymywali, że walkę przegrałem. Moim zdaniem, zwyciężyłem zasłużenie. Kondycja rzeczywiście mnie zawiodła, ale górowałem nad rywalem pod względem technicznym - mówił Polak po walce.
Niedługo potem zakończył karierę. Choroba zasiała w organizmie prawdziwe spustoszenie.
- Ojciec zaczął się leczyć, ale nie było znikąd pomocy, a na leczenie były potrzebne pieniądze. No i te rzeczy, które nadawały się do spieniężenia, zostały sprzedane - przypomina syn pięściarza. - Ojciec nie czuł jednak do nikogo żalu. On po prostu uważał, że tak jest i już.

Nieco inaczej pamięta to Jerzy Gebert. - Kiedyś przyszedł na mecz do Hali Stoczni na boso, manifestując w ten sposób swoją sytuację materialną i to, że nikt mu nie chciał pomóc.

Nie jestem uciekinierem

Nie zdecydował się podpisać zawodowego kontraktu, choć na każdym zagranicznym turnieju dostawał takie propozycje. On jednak chciał wszystko robić legalnie. Także później, kiedy uznał, że PRL to nie jest kraj dla niego.

- W 1956 roku ojciec był na wycieczce w Niemczech. Aby móc zostać legalnie, musiał wrócić do kraju i złożyć odpowiednie podanie. Oczywiście wrócił, złożył podanie i czekał. Takie podania składał zresztą przez kolejne kilkanaście lat. Zgodę dostał dopiero w 1972 r. - wspomina syn.

Przez ten czas rodzina Chychłów nie miała lekko w Gdańsku. Zygmunt był represjonowany, zwalniany z pracy (m.in. trenerskiej), zarobkował dorywczo: rozwoził ryby do kuchni gdańskich hoteli, był porządkowym na hipodromie, dźwigał worki w porcie, sprzątał statki. Sprzedał też większość swoich trofeów. Te najważniejsze - pasy mistrzów Europy i medal olimpijski - zachowały się.

- Zostały u mnie, bo paradoksalnie nie posiadały żadnej wartości materialnej. Nie były po prostu ze złota - tłumaczył. - Spotkałem się z Chychłą tuż przed jego wyjazdem do Niemiec - mówi Jerzy Gebert. - Próbowałem wyperswadować mu ten pomysł, ale on już był zdecydowany. Był rozżalony, że tak długo nie dostawał paszportu.

W Niemczech pracował na kolei, ostatnie lata spędził w hamburskim Domu Seniora. Nie jest prawdą, że odciął się od Polski. - Gdy jeszcze był zdrowy, to bywał z mamą w Gdańsku regularnie co dwa, trzy lata. Odwiedzał stare kąty, groby rodziców, spacerował po plaży - przypomina syn mistrza olimpijskiego. - Miał zawsze wielki sentyment do kraju, do Gdańska. I do nikogo nigdy nie czuł urazy.

W 2003 roku Rada Miasta Gdańska przyznała Zygmuntowi Chychle honorowe obywatelstwo. Do tej pory jest jedynym gdańskim sportowcem uhonorowanym w ten sposób. Zygmunt Chychła zmarł 22 września 2009 roku w Hamburgu. Miał 83 lata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki