Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zofia Czerwińska mieszkała w gdańskiej Oliwie, w willi z floksami [archiwalne zdjęcia]

Gabriela Pewińska
Tadeusz Link/Dział teatralny/MNG
To w Trójmieście przeżyłam najpiękniejsze lato swojego życia - wyznała mi przed laty Zofia Czerwińska. Popularna aktorka, która pierwsze ważne role zagrała na deskach Teatru Wybrzeże, zmarła w minioną środę. Wróćmy do jej wspomnień.

Zofia Czerwińska

Jak poznałam swoją największą miłość? Zacznijmy od tego, że w Trójmieście przeżyłam najpiękniejsze lato swojego życia. A byłam wtedy, ukończywszy szkolę teatralną w Krakowie, pierwszy rok aktorką Teatru Wybrzeże. I to właśnie tutaj zakochałam się owego lata. I to z wzajemnością.

A było to tak: miejscem spotkań całego Wybrzeża był Spatif w Sopocie, tu gromadziła się cała trójmiejska, i nie tylko, bohema. Tu po prostu wypadało być, toteż bywałam. Tak więc tego szczególnego lata zbliżałam się do Spatifu, nie wiedząc, że zbliżam się do swojego przeznaczenia. A miałam na sobie sukienkę koloru groszkowego, szalenie rozkloszowaną, na wielkiej szumiącej halce, to był szczyt mody tego lata, więc trudno, żebym tego na sobie nie miała. Na nogach - szpileczki, do tego wszystkiego rękawiczki i kapelusz. Kapelusz i rękawiczki to był komplet - biały w czerwone groszki.

Do Spatifu, gdzie właśnie zmierzałam, przychodziły niezwykle kolorowe osobistości. Jedną z nich, był pan Ortym - animator sztuki estradowej, prywatny impresario, lubiana i poważana postać. Zbierały się zawsze wokół jego stolika gwiazdy ówczesnej estrady: Sempoliński, Brusikiewicz, Bielicka, Zimińska.

Jego największą słabością był ogromny, piękny pies, bernardyn. Ten bernardyn towarzyszył mu zawsze w Spatifie, siedząc pod stołem, naprzeciwko wejścia. Obaj czynili honory domu. Tak też było tego dnia, gdy zbliżałam się do lokalu.

Jedyną rzeczą, której się szalenie krępowałam był... mój kapelusz. Dość duża ekstrawagancja.

Ale po drodze - i pamiętam to jak dziś - spotkałam Zbyszka Cybulskiego, z którym byłam razem w szkole teatralnej i w teatrze, przyjaźniliśmy się. Spojrzał na mnie i krzyknął: Wyglądasz jak Europejka! Wierzyłam Zbyszkowi, więc zaakceptowałam swoje groszkowe nakrycie głowy. Weszłam do Spatifu, z impetem otwierając drzwi, żeby pokazać się towarzystwu w całej krasie. W tym momencie ten ogromny bernardyn podniósł się (razem ze stolikiem!) i z ogromnym bulgotem i wrzaskiem ruszył w moją stronę! W tej samej chwili wstał z miejsca siedzący obok wysoki, przystojny mężczyzna, który właśnie kierował się do bufetu. Ale w połowie drogi, potknąwszy się o ten stolik, przewrócił się i padł na bernardyna! Zza bufetu odezwał się głos: Kto odbierze flaczki?

Słowa te, co prawda, nie były skierowane do pana Ortyma, ale w tym całym zamieszaniu, to właśnie on podniósł się, złapał psa za obrożę i powiedział: Bardzo cię Zosiu przepraszam, ale mój pies jeszcze nigdy nie widział kobiety w tak pięknym kapeluszu. Po chwili odezwał się też leżący na podłodze mężczyzna: Proszę mi wybaczyć, ale skoro już leżę u pani stóp, pozwoli pani, że się przedstawię...

Z tego spotkania zrodziła się potem miłość...

Jak mieszkaliśmy w willi z floksami

Po wyzwoleniu tatuś został oddelegowany na Wybrzeże, aby zorganizować Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej, do dzisiaj zresztą istniejący w Gdyni. Poza tym był lekarzem portowym Gdańska i Gdyni i pływał na Batorym. Zamieszkaliśmy w Gdańsku-Oliwie na Droszyńskiego 3, w pięknej, poniemieckiej, kwaterunkowej willi z ogrodem. W tym ogrodzie rosły floksy, białe, różowe i fioletowe. Pachniało w całej okolicy! Mieszkaliśmy tam do 1953 roku. Potem rodzice przenieśli się na Bema w Gdyni. Mieszkanie było małe, ponure, ale cóż, przenieść się musieli, bo na naszą willę miał wielką chrapkę jakiś partyjny adwokat.

Jak wyprowadziłam szkołę na wagary

Przez podstawówkę, gimnazjum i liceum przeszłam bezkolizyjnie, mam na myśli naukę oczywiście. Bezkolizyjnie, nie licząc matematyki. Do końca szkoły nie rozwiązałam samodzielnie nawet równania drugiego stopnia, a maturę zdałam dzięki kolegom, którym pisałam wypracowania z polskiego, podczas gdy oni właśnie byli dobrzy z matematyki. Wtedy mówiono o mnie, że jestem jakiś matematyczny kretyn, dziś nazywa się to dyskalkulia, czyli niemożność połączenia faktów matematycznych. Poza tym rozrabiałam okropnie, miałam zaniżone stopnie ze sprawowania, nawet na maturze! W tamtym czasie pierwszy raz usłyszałam od tatusia „zawiodłem się na Tobie, córeczko”. I dopiero było mi wstyd. Ale cóż... Nie było dnia, żebym czegoś nie wykręciła. Zawsze miałam jakąś przywódczą rolę. Dwa miesiące przed maturą potrafiłam wyprowadzić na wagary całą szkołę. A na wagary chodziło się wtedy na górki za kościołem. Bardzo niewinne to były wagary. Żaden alkohol, nic z tych rzeczy, po prostu „Zosia kazała”, to wszyscy poszli.

Mimo to dobrze wspominam szkołę, a było to Liceum Ogólnokształcące numer 5 w Gdańsku-Oliwie przy ul. Polanki. Na 60-lecie szkoły wygłosiłam tam nawet specjalne przemówienie.

Jak grałam ze Zbyszkiem Cybulskim

W gdańskim teatrze byłam przez trzy sezony (1958-1961). Kiedy dyrektorem teatru Wybrzeże był Zygmunt Hübner, wystawialiśmy zupełnie niebywały repertuar. Grałam w „Jonaszu i błaźnie” Broszkiewicza z Tadeuszem Wojtychem, który został zaangażowany z Bim - Bomu, będąc zupełnym amatorem, a niebawem stał się całym nosem, całą gębą aktorem tej sceny. Sztuka cieszyła się ogromnym powodzeniem. Zdobywaliśmy nią nagrody w całej Polsce. W naszym repertuarze był też „Kapelusz pełen deszczu”, z genialnymi kreacjami Zbyszka Cybulskiego, Mirosławy Dubrawskiej czy Zdzisława Maklakiewicza. Zbyszkowi Cybulskiemu towarzyszyłam w „Pierwszym dniu wolności” jako Luzzi, dublując Teresę Kaczyńską. Z tym przedstawieniem to właśnie nasz, nie warszawski, teatr pojechał na Festiwal Teatru Narodów do Paryża. Myślę, że Francuzi woleli nas, choćby z powodu sławy Cybulskiego, który wtedy chodził w aureoli „Popiołu i diamentu”.

Lubiliśmy się wszyscy bardzo w tym naszym teatrze. Na koniec sezonu organizowaliśmy uroczystość pod hasłem „Zakończenie roku szkolnego”. Wymyślił to stary kawalarz Zdzisiek Maklakiewicz. I to on rozdawał nam jedyne w swoim rodzaju cenzurki. Nie mogę niestety mojego „świadectwa pokazać”, bo dyscypliny są... niecenzuralne, powiem tylko, że miałam „bardzo dobry” z ćwiczenia przy drążku...

Jak to w łaźni Zofia Czerwińska spotkała pewną dziennikarkę

- Przyjaźniłyśmy się z Zosią ponad pół wieku! - mówi Krystyna Łubieńska - aktorka. - Pamiętam dobrze jej wspaniałych, bardzo kochających się rodziców. Zwłaszcza mamę, niezwykle elegancką damę, która nosiła zjawiskowe kapelusze. Wraz z przyjaciółkami spotykała się w słynnej kawiarni na Świętojańskiej w Gdyni. To był taki wyjątkowy, kapeluszowy czas, gdy kobiety były jak kwiaty... Poczucie humoru Zosia miała zawsze wyjątkowe. Umiała niebywale opowiadać, kiedyś zaproponowałam jej, że będę chodziła za nią z kajecikiem i ołóweczkiem, by spisywać jej wszystkie bon moty. „Zosiu, mówiłam, kiedy to wydam, będziemy tak bogate, że przed naszymi domami błyskawicznie staną mercedesy!”. Pamiętam też inną historię. Zosia lubiła ją opowiadać. Kiedyś w sopockiej łaźni spotkały się: Zosia oraz pewna słynna, trójmiejska dziennikarka, która wyraźnie nie ceniła Zosi. Zosia była jeszcze wtedy przed operacją plastyczną nosa (do czego się przyznawała na swojej stronie internetowej!). Tak więc obie w tej łaźni. Dziennikarka, naga, myjąc się tu i ówdzie pyta (z pogardą!), myjącą się tu i ówdzie Zosię:

- A w czym pani teraz gra?

- W „Kordianie” - Zosia na to.

- A co pani tam gra??? - prychnęła zadziwiona żurnalistka.

- Papugę i Strach!

- Aaaa... Papugę... - ucieszyła się redaktorka. - No chyba że tak...

Zobacz także:
Rozmowa Ryszardy Wojciechowskiej z Zofią Czerwińską podczas filmowego festiwalu w Gdyni w 2017 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki