Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zmarł prof. Andrzej Zbierski. "I jak jest w tym niebie, panie profesorze?"

Marek Adamkowicz
archiwum DB
Prof. Andrzej Zbierski był wybitnym archeologiem i jak mało kto potrafił objaśniać świat. Teraz go żegnamy - pisze Marek Adamkowicz

No i co tam chciałbyś wiedzieć, panie kolego kochany? - pytanie to już na zawsze kojarzyć mi się będzie z prof. Andrzejem Zbierskim, z jego gotowością do słuchania i dzielenia się wiedzą. Wystarczyło zagadnąć o wojnę, harcerstwo, wykopaliska albo o Bądkowskiego, a profesor momentalnie się rozpalał. Ożywały wspomnienia.

Dla Jerzego Litwina, następcy prof. Zbierskiego na stanowisku dyrektora Centralnego Muzeum Morskiego, nie jest to zaskoczenie.

- Mówimy o człowieku niezwykle otwartym, który każdego wysłuchał, dla każdego znalazł ciepłe słowo - podkreśla. - Potrafił stworzyć w pracy rodzinną atmosferę, pozwalał ludziom na kreatywność. Mogli się wykazać.

W zamian profesor mógł liczyć na wyrazy sympatii, nie zawsze zresztą wyrażonej otwarcie. No bo jak takiemu człowiekowi wyznać, że mówi się o nim per "Louis de Funes". Podobna ekspresywność gestów, równie miłe skojarzenia. Andrzeja Zbierskiego po prostu trudno było nie lubić. I tylko znając jego młodzieńcze losy, można się było dziwić, skąd u niego tyle energii.

Ojciec, czyli bohater

Zapytałem któregoś razu profesora o ojca, Dominika, kolejną wielką postać z rodu Zbierskich - legionistę od Piłsudskiego, a w międzywojniu senatora i dyrektora gimnazjum w Częstochowie. Profesor się zamyślił, nie odpowiedział od razu.

- Mojego ojca rozstrzelali Niemcy - powiedział i znowu zamilkł na chwilę.

Było to w 1940 roku. Hitlerowcy przeprowadzali akcję AB. Za tymi dwiema literkami kryje się Ausserordentliche Befriedungsaktion (Nadzwyczajna Akcja Pacyfikacyjna) i tysiące rozstrzelanych przedstawicieli polskiej inteligencji. Wśród nich Dominik Zbierski, który uosabiał wszystko, co Niemcy chcieli zniszczyć. Po aresztowaniu przeczuwał, że zginie, wysłał gryps do rodziny. W nim wskazówki dla syna na całe życie i zapewnienie, że Polska jeszcze nie zginęła. Podobno zanim dosięgły go kule, zdążył wykrzyczeć: "Niech żyje Polska!".

- Ile pan miał wtedy lat? - dociekałem, żeby potwierdzić grozę tamtej chwili.

- Czternaście - odparł profesor.

Było dla niego oczywiste, że teraz on będzie walczył o wolną ojczyznę. Jako harcerz ślubował przecież: "Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu". Wstąpił do Szarych Szeregów. Zrywał niemieckie flagi, malował hasła na murach, dorastał w cieniu śmierci. Aż do wyzwolenia. Chociaż po aresztowaniach, grabieżach, zabójstwach, jakie nastąpiły po wejściu Sowietów, czy można mówić o wyzwoleniu...?

Szkoła przetrwania

W każdym razie próbował normalnie żyć: wstąpił na Politechnikę Łódzką. Nie trwało długo, jak został aresztowany. Miesiące aresztu, śledztwo, tortury. Do niczego się nie przyznał, nikogo nie wydał, a przecież mogło być różnie. W latach 1945-1946 działał jako łącznik I Komendy Konspiracyjnego Wojska Polskiego, najsilniejszej organizacji podziemia antykomunistycznego w centralnej Polsce. Dowódcą był kpt. Stanisław Sojczyński ps. "Warszyc", zgładzony przez komunistów w 1947 roku.

Wspomnienie "Warszyca" poruszało czułą strunę w duszy profesora. Wyglądało to tak, że wraca do młodości, znowu czuje się dziarsko jak chłopak z "Czasu honoru", któremu do szczęścia brakuje tylko mauzera albo parabellum. To nic, że tyle wycierpiał. Przetrwał, a to najważniejsze. Kiedy wyszedł na wolność, mógł zacząć wszystko od nowa - na Uniwersytecie Łódzkim. Tym razem zapisał się na historię i archeologię. Oba kierunki ukończył. Zmiana politechniki na uniwersytet nie była przypadkowa.

- To były czasy, gdy wszystko zakłamywano - przypominał profesor. - Wszystko można zakłamać, tylko nie archeologię. Na wykopalisku każda warstwa to najszczersza prawda!

Przekonał się o tym, prowadząc badania. Od 1950 do 1954 roku był asystentem, a później adiunktem w Kierownictwie Badań nad Początkami Państwa Polskiego. W 1955 roku przyjechał do Gdańska, który wtedy był jeszcze w ruinie. Historyczne serce miasta raziło pustką, co miało jedną, acz istotną zaletę - można było dotrzeć do pierwocin miasta, do słowiańskiego grodu.

Potrzeba autorytetów

Konrad Jażdżewski - jego nazwisko prof. Zbierski zawsze wymawiał z największą atencją, nawet wtedy gdy sam miał już imponujący dorobek badawczy.

- Mój mistrz - tak o nim mówił, wskazując, że autorytety ciągle są potrzebne.

Jażdżewski był jednym z odkrywców Gdańska wczesnośredniowiecznego. To on skierował Andrzeja Zbierskiego nad Motławę, powierzając mu kierownictwo stacji archeologicznej. Tak rozpoczął się długi ciąg odkryć profesora. Opowiadając o nich, rozbudzał wyobraźnię.

- Wyobrażasz sobie, panie kolego kochany, łodzie płynące dzisiejszą ulicą Szeroką aż do Motławy? Tak właśnie było! Znalazłem ślady! - mówił podekscytowany.

Fascynowało go książęce grodzisko, ale nade wszystko port - okno na świat. Nieprzypadkowo tematem rozprawy doktorskiej uczynił właśnie port gdański na tle miasta od X do XIII w. Dzięki m.in. tej archeologicznej i historycznej pasji znalazł wspólny język z Lechem Bądkowskim - pisarzem, twórcą pomorskiej myśli samorządowej, rzecznikiem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Sierpniu '80. Z wyników badań profesora Bądkowski czerpał garściami, pisząc "Odwróconą kotwicę", opowieść o Pomorzu z czasów Sambora, Świętopełka, Mestwina. Andrzej Zbierski był jedną z tych osób, które po śmierci pisarza starały się podtrzymywać o nim pamięć. Wspomnieć tu należy chociażby wystawę "Lech Bądkowski. Twarzą do przyszłości", którą przygotował w 20. rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych.

Heweliusz u św. Katarzyny

Symbolem archeologicznych sukcesów profesora pozostanie z pewnością odnalezienie grobu Jana Heweliusza. Natrafił na niego, prowadząc od 1985 roku interdyscyplinarny program badawczy w kościele św. Katarzyny. Pod płytą nagrobną z czarnego marmuru znajdowały się szczątki astronoma oraz jego najbliższych - drugiej żony, Elżbiety Koppmann, córki Julianny Renaty Hindrickson i wnuczki Joanny Elżbiety Hindrickson. To znalezisko, którego znaczenie bynajmniej nie sprowadza się do kości i artefaktów. Zwłaszcza w Gdańsku, w którym Jan Heweliusz doczekał się tytułu Gdańszczanina Tysiąclecia w plebiscycie czasopisma "30 dni".

- Kiedy spojrzymy na Heweliusza jako na jednego z wybitniejszych uczonych swoich czasów, obywatela świata, to trzeba przyznać, że trochę było nam wstyd, że nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie go pochowano - wspomina Marian Kwapiński z Muzeum Archeologicznego. - Poza tym trzeba sobie przypomnieć, w jak upiornym stanie znajdował się wówczas kościół Świętej Katarzyny. Badania profesora Zbierskiego, a zwłaszcza odkrycie grobu Heweliusza, były ważnym impulsem do odbudowy świątyni.

Marian Kwapiński zauważa, że podejmując się badań w tak zrujnowanym kościele, prof. Zbierski wykazał się nadzwyczajną energią. Można powiedzieć, harcerską.

Chrześcijanin - znaczy Europejczyk

W miarę upływu lat to odwoływanie się do właśnie harcerskich ideałów stawało się coraz bardziej "niedzisiejsze". Pojęcia takie jak honor, wierność czy dobro ogółu dezawuowały się i tylko profesor nie zamierzał zbaczać z kursu obranego w młodości. Dla niego to wszystko było czymś tak naturalnym jak oddychanie. Nigdy też się nie krył ze swoją religijnością. Przeżywał ją głęboko, co było widać podczas pamiętnej mszy św. na gdańskiej Zaspie, gdy papieżowi Janowi Pawłowi II wręczał oprawioną w skórę "Historię Gdańska", ale też przy okazji obchodów Millenium Gdańska. Profesor był wtedy dyrektorem CMM.

- Bardzo zależało mu, aby wyeksponować chrześcijański wymiar rocznicy tysiąclecia miasta - mówi Jerzy Litwin. - Chciał pokazać znaczenie misji świętego Wojciecha w kontekście ogólnoeuropejskim.

Z tamtego czasu pochodzi replika świętowojciechowej łodzi, której inicjatorem budowy był Andrzej Zbierski. Służyła ona zresztą nie tylko przy okazji milenijnych obchodów. Jerzy Hoffman wykorzystał ją przy kręceniu "Ogniem i mieczem", przy którym prof. Zbierski był konsultantem.

Ze stanowiska dyrektora muzeum odszedł w 2001 roku, ale nie zrezygnował z udziału w życiu publicznym. Sumował wyniki badań, udzielał się w organizacjach harcerskich i kombatanckich. Dwa lata temu otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Gdańska. W reprezentacyjnym Dworze Artusa hołd złożyło mu miasto.

Ostatnimi czasy widać było, że ze zdrowiem profesora nie jest, niestety, najlepiej.

- Chory jestem, panie kolego kochany, ale słucham, niech pan pyta - przyznawał przez telefon, z trudem zbierając siły na kolejną opowieść. Wydawać się mogło, że jak zawsze pokona trudności, był przecież człowiekiem, którego nie sposób złamać. Dlatego tak trudno teraz uwierzyć, że nic już nie powie, nie doradzi ani nie pokrzepi. Nie zdradzisz choćby, jak jest w tym niebie, profesorze kochany?

Ostatnia droga

Msza żałobna w intencji śp. prof. Andrzeja Zbierskiego odprawiona zostanie w piątek, 11 października, o godz. 11, w kościele św. Katarzyny w Gdańsku. Pogrzeb odbędzie się o godz. 13 na cmentarzu Srebrzysko.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zmarł prof. Andrzej Zbierski. "I jak jest w tym niebie, panie profesorze?" - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki