Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żeby Budzię obudzić. Historia wielkiej tragedii i wielkiej miłości

Irena Łaszyn
Gdańsk, 21 listopada 2012 r. Budzimira Wojtalewicz-Winke (z prawej) z siostrą Jadwigą Michałkiewicz. Twierdzi, że to dla niej się  z tej śpiączki obudziła
Gdańsk, 21 listopada 2012 r. Budzimira Wojtalewicz-Winke (z prawej) z siostrą Jadwigą Michałkiewicz. Twierdzi, że to dla niej się z tej śpiączki obudziła fot. Przemek Świderski
Po tym wypadku zapadła w śpiączkę. Dziś mówi, że życie zawdzięcza niemieckim lekarzom i swojej siostrze Jadzi, która przez dziesięć miesięcy nie opuszczała szpitala, trzymała ją za rękę i śpiewała piosenki. O Budzimirze Wojtalewicz-Winke i Jadwidze Michałkiewicz, o wielkiej tragedii i wielkiej miłości, pisze Irena Łaszyn

Tamtego dnia Budzia nie pamięta. Ani drogi z gdańskiego mieszkania do Rębiechowa. Ani lotu do Kolonii. Ani tej jazdy z lotniska do Atzelgift. Ani wypadku. Nic. Tak, jakby 3 grudnia 2011 roku nigdy nie było w kalendarzu.

- Pamiętam sen, który potem wracał - mówi cicho. - Mój krzyk: Halt an, halt an! Tylko ten krzyk. I że Herbert bardzo źle wyglądał.
Ludzie, którzy jechali samochodem tuż za nimi, widzieli, że kierowca mocno zwolnił. Nie rozumieli, co się dzieje, bo auto poruszało się z prędkością 15 km/godz. A potem gwałtownie przyspieszyło, niemal stanęło dęba i uderzyło w drzewo.

To był zawał serca. W ostatniej sekundzie, zamiast nacisnąć hamulec, Herbert nacisnął gaz. I poleciał całym ciałem na maskę. Do domu zostały im jeszcze trzy minuty jazdy.

- Dlaczego ten zawał nie spotkał go trzy minuty później? - pytają bliscy. - Dlaczego Pan Bóg trzech minut nie poczekał?
Ale to wie tylko Bóg. Widocznie miał swój plan.

- Katastrophe! - wołali 3 grudnia ludzie w Atzelgift. - Katastrophe!

Ludzie w Atzelgift dobrze znali Herberta Winke i znali jego polską żonę Budzimirę, zwaną Budzią. Wiedzieli, że przyjeżdża, bo Stowarzyszenie Frischer Wind (Świeży Powiew), działające na rzecz polsko-niemieckiego pojednania, chce jej właśnie nadać honorowe członkostwo.

Budzia niczego nie pamięta. Straciła przytomność jeszcze w samochodzie, obudziła się kilka miesięcy później. Nie miała pojęcia, że tę pierwszą noc po wypadku Joachim Schwam, przewodniczący Frischer Wind z Atzelgift przesiedział przy jej łóżku.

Z rozdartym sercem
Wiadomość przekazał Franz Koch z Berlina, wspólny znajomy. - Frau Budzimira Wojtalewicz-Winke, Crash mit Auto, Spital! - zaalarmował. - Ihr Mann, Herbert Winke, ist tot! "Ist tot"? Jak to "Ist tot"??? Przecież to oznacza śmierć!

Literki skakały po ekranie komputera, nie chciały się ułożyć w logiczną całość. Zwłaszcza że parę dni wcześniej z Budzią rozmawiałyśmy: O Herbercie, o miłości i o tej podróży. A także o tym, że odczuwa smutek i zupełnie irracjonalny strach. Artykuł "Pogoniła Hitlera i wyszła za Niemca" ukazał się 3 grudnia. Na lotnisku kupiła więc "Dziennik Bałtycki", zabrała gazetę do samolotu. Herbert przyjechał z Atzelgift samochodem, czekał na lotnisku, obiecała, że mu wszystko dokładnie przetłumaczy.

- Pamiętasz ostatnie zdania? - pyta mnie teraz Budzia. - Właściwie, to mogłabyś od nich zacząć. Od tego, że był we mnie smutek i zupełnie irracjonalny strach. Leciałam do ukochanego męża, a miałam rozdarte serce. Myślałam, że to dlatego, że mój dom był i tu, i tam. Że tam Herbert, a tu Jadzia, rodzina, przyjaciele. Że tam Niemcy, a tu Polska.

Wtedy wyznała: - Wciąż krążę między Gdańskiem a Nadrenią-Palatynatem, a jeszcze nigdy nie było we mnie tyle niepokoju i niezdrowych emocji, jak przed tym lotem. I natychmiast poprosiła, by tego właśnie zdania nie zamieszczać, bo Herbertowi mogłoby być przykro. On wprawdzie po polsku nie mówi, ale rozumie więcej niż się innym wydaje. Jego pierwsza żona też była Polką, tak jak Budzia.

- Helenka była kuzynką mego pierwszego męża, Edmunda Wojtalewicza - przypomina Budzimira. - Dlatego Herberta znałam dużo wcześniej. Ale zbliżyliśmy się do siebie, gdy Helenka już nie żyła, a ja po raz drugi zostałam wdową. To był dla mnie trudny czas: Właśnie pochowałam mamę, straciłam w pożarze mieszkanie, zmagałam się z depresją, a bezpieka deptała mi po piętach, bo działałam w podziemnej Solidarności.

Mieli już po sześćdziesiątce, bardzo potrzebowali tej miłości.

Trochę tu, trochę tam
Pobrali się w sierpniu 1986 roku, u cystersów w Marienstatt. Niektórzy uważali, że to szaleństwo. Czasami nawet ona sama.
- Jak mogłaś?! - zaatakował ją publicznie pewien dziennikarz. - Ty, żołnierz AK, z takiej patriotycznej rodziny? Twojego ojca zamordowali naziści, a ty wyjeżdżasz do Niemiec?

Cierpiała, gdy słyszała takie słowa. I cierpiała, gdy nie było przy niej Herberta. Dlatego musiała to zrobić. Musiała.
- Po raz pierwszy pomyślałam, że to była dobra decyzja, gdy moja siostra Jadzia, o 13 lat młodsza, ciężko zachorowała, w Polsce nie było leków, a ja te leki zdołałam w Niemczech zorganizować - wspomina.

- Budzia mnie uratowała - potwierdza Jadwiga Michałkiewicz. - Mnie i innych pacjentów onkologicznych, dla których zabrakło w szpitalu leków stosowanych w chemioterapii. Ona też wtedy przyjechała, żeby przy mnie czuwać.

Wracała do Gdańska, gdy tylko mogła, kilka razy w roku. Do mieszkania, które zachowała i które Herbert pomógł jej urządzić. Na uroczystości z okazji 1 września i na spotkania Gdańskiej Polonii czasami przyjeżdżali razem. On wiedział, że to część jej życia.
Ojciec Budzimiry, Feliks Muzyk, był przed wojną pierwszym prokurentem British and Poland Bank w Gdańsku, wieloletnim dyrygentem Towarzystwa Śpiewaczego "Lutnia" i członkiem tajnej antynazistowskiej organizacji. W piątek, 1 września 1939 roku, podobnie jak inni polscy patrioci, został aresztowany, trafił do osławionej Victoriaschule, a potem do obozu Stutthof. Zginął - wraz z 66 innymi działaczami Polonii Gdańskiej - w Wielki Piątek 1940 roku, w pobliskim lesie.

No więc chodzili, wraz z Herbertem, przed budynek, w którym kiedyś mieściła się Victoriaschule. Chodzili na cmentarz na Zaspie, gdzie jest grób ojca. Chodzili tam, gdzie spoczywają inni bliscy, z rodziny Muzyków i Leszczyńskich herbu Abdank.
A gdy całe Atzelgift odprowadzało na cmentarz Herberta Winke, to Budzimiry w tym żałobnym orszaku nie było. Leżała nieprzytomna pod respiratorem, w niemieckim szpitalu, walczyła o życie.

- O śmierci męża dowiedziałam się ponad cztery miesiące później - mówi. - Żałowałam, że się obudziłam z tej śpiączki. Początkowo nawet nie umiałam płakać. Lekarze z Berufsgenossenschftliche Unfallklinik Frankfurt am Main, z dr. Oswaldem Marcusem i dr. Wolfgangiem Hessem na czele, dokonywali cudów, by mnie poskładać i przywrócić życiu. Ale to Jadzia sprawiła, że wciąż tu z wami jestem. Ona mnie uratowała, ona jest moim aniołem stróżem.

Śpiewała jej bajkę
Jadwiga Michałkiewicz przyleciała z Gdańska już następnego dnia, 4 grudnia.
- Nie poznałam swojej siostry, tak była poraniona i opuchnięta - przyznaje. - Miała połamany kręgosłup, wgniecione płuca, uszkodzoną głowę. Lekarze nie byli pewni, czy przeżyje. A jeśli nawet, straszyli, na pewno zostanie rośliną. Sugerowali, żeby nie podtrzymywać sztucznie procesów życiowych, żeby pozwolić jej zasnąć. Przecież ma 87 lat…

Siostra kategorycznie zaprotestowała. W żadnym wypadku! - oświadczyła butnie. I zaczęła przy Budzi czuwać.

Najpierw zatrzymała się w hotelu, a gdy po trzech tygodniach przeniesiono Budzię z lokalnego szpitala do tej kliniki dla osób po wypadkach we Frankfurcie nad Menem, gościny użyczyła jej Heidi von Leszczynski, emerytowana lekarka, żona ich nieżyjącego już kuzyna Leonarda Bąka von Leszczyńskiego. Leonard przyjaźnił się z Günterem Grassem, był prekursorem polsko-niemieckiego pojednania, teraz Heidi oddaje się pracy społecznej i wiele dobrego robi dla ludzi.
- Wiele jej zawdzięczamy - dziś podkreślają zgodnie.

W Berufsgenossenschftliche Unfallklinik pani Jadzia spędzała kilkanaście godzin dziennie. Trzymała śpiącą Budzię za rękę i wciąż do niej mówiła. Mówiła o tym, co za oknem i o tym, co w Gdańsku, mówiła o swej miłości i o tym, jak Budzia jest ważna. Czasem czytała jej książki, czasem jakieś artykuły, często śpiewała. To były piosenki z ich dzieciństwa i piosenki harcerskie, pieśni ludowe i pieśni patriotyczne. "Dziś do ciebie przyjść nie mogę, zaraz idę w nocy mrok" - ciągnęła ile sił, z nadzieją, że może ta leśna kołysanka Budzię obudzi. Pamiętała, jak siostra się przy tej pieśni wzruszała. Zwłaszcza po pobycie w Pruskim Parlamencie, w Berlinie, gdzie specjalnie dla niej zaśpiewała ją po polsku niemiecka artystka. W tym parlamencie Budzia opowiadała o skomplikowanych polsko-niemieckich stosunkach, o ojcu, którego zabili naziści, o gdańskiej Polonii i o Powstaniu Warszawskim, w którym walczyła jako nastolatka. W Berlinie była razem z Dieterem Schenkiem, autorem książki "Wie ich Hitler Beine machte", która w polskim przekładzie zyskała tytuł "Jak pogoniłam Hitlera" i opisywała Budzi życie. Życie piękne i tragiczne, ciekawsze niż niejedna książka.

Budzia była w Niemczech tak samo znana, jak w Polsce, a ta książka Schenka w niektórych szkołach stała się obowiązkową lekturą. Gdy sanitariusz z kliniki powiązał nazwisko z karty chorych z informacjami w wyszukiwarce Google, natychmiast zamówił książkę przez internet. A potem kupili "Wie ich Hitler Beine machte" inni pracownicy.

No więc Jadwiga Michałkiewicz siedziała przy łóżku siostry, śpiewała i śpiewała. Pieśni partyzanckie, piosenki harcerskie i coś z lżejszego repertuaru. Na przykład, "Śpiewającą bajkę". Nuciła: Hen, daleko, gdzieś na końcu świata/ W dużym lesie stała mała chatka/Tak, tak, to jest fakt/ Mała chatka, najdziwniejsza z wszystkich innych chat/. A w tej chatce, rzecz to nie do wiary/ Mieszkał sobie jakiś dziadzio stary/ Dziadzio chwat miał sto lat i tę wadę najdziwniejszą z wszystkich innych wad…
Pani Jadzia nuciła, lekarze się uśmiechali, a Budzia spała. Śniło się jej, że siedzi na wielkim talerzu, zjeżdża w dół i bardzo się stara, żeby z tego talerza nie zlecieć.

Żeby się pożegnać
Obudziła się pod koniec marca, po niemal czterech miesiącach. Nie do końca rozumiała, co się dzieje. Nie chciała rozumieć.
- Byłam niedobra - dziś przyznaje. - Krzyczałam na Jadzię, kłóciłam się z nią. Opowiadałam bzdury, bo widocznie rozum nie ogarniał tego, co się stało.

Ale pani Jadzia tylko macha ręką.
- Cieszyłam się, że żyjesz - mówi. - Że do nas wróciłaś. Nie przejmowałam się twoimi wrzaskami. Martwiłam się, że nie chcesz jeść, że zrywasz kroplówki. Karmiłam cię na siłę…

W tej klinice Budzimira przeszła sześć skomplikowanych operacji. Lekarze z Frankfurtu uratowali też nogi, które lekarze z poprzedniego szpitala chcieli amputować. Dokonywali cudów. Ale przerwany rdzeń kręgowy był jak wyrok, oznaczał paraliż od pasa w dół.

Gdy Budzimira była już gotowa, po dziewięciu miesiącach, dr Oswald Marcus zorganizował transport na koszt kliniki i karetka zawiozła ją do Atzelgift. Żeby mogła pożegnać się z Herbertem, który spoczął na miejscowym cmentarzu. Pogrzeb był 11 grudnia, zorganizowała go córka Herberta.

To było bardzo trudne, ale Budzia jest silna, dała radę.
- Mnóstwo ludzi z Atzelgift przyszło mnie powitać - wspomina Budzimira. - Przedstawiciele Frischer Wind przynieśli pięknie oprawiony dyplom, który czekał na mnie od kilku miesięcy.

A potem musiała się pożegnać z domem, w którym wspólnie z Herbertem mieszkali. I to było jeszcze trudniejsze, bo tam został kawałek jej serca.

Herbert był zdolnym człowiekiem, wszystko potrafił zrobić: Zbudować szafę, upiec ciasto, wyhaftować serwetkę, wymyślić niekonwencjonalny prezent. Każdego roku, z okazji Adwentu, przygotowywał dla niej specjalny kalendarz. Wtedy, w grudniu, też na nią taki kalendarz czekał. Nietypowy, inny niż zwykle.

Jadwiga Michałkiewicz zobaczyła go od razu, ledwie weszła do przystrojonego odświętnie mieszkania. To było wtedy, gdy przyjechała na pogrzeb Herberta i - na glinianych nogach - przekroczyła próg jego domu.

- Na stole czekało ciasto, które upiekł Herbert, były różne smakołyki - opowiada. - I był ten kalendarz, pełen prezentów. Na każdy z 24 dni Adwentu, inny. Na specjalnych sznurkach wisiały niespodzianki dla Budzi: Jej ulubione perfumy Gold Issime, mydełko, parasol, korale, kapcie, apaszka, torebka, łakocie.

- Budzia jest tu z nami, bo bardzo kocha życie - uważa pani Jadzia. - Jestem z niej niezwykle dumna.
Chciała do Polski

Po dziesięciu miesiącach musiała klinikę opuścić. Każdy dzień pobytu kosztował tam 670 euro, to szło z jej ubezpieczenia. Wiedziała, że czas na zmiany. Lekarze zrobili już wszystko, co mogli, a nawet więcej. - Spójrz, jaki album przygotowała mi Uschi Kichberg, tamtejsza pielęgniarka - Budzimira wyciąga rękę. - To fotograficzna kronika pobytu w klinice, spotkań z lekarzami i wyjazdu do Atzelgift.

We wrześniu przeniosła się więc do domu Heidi, tej kuzynki z Frankfurtu. Wciąż była pod opieką Jadzi.
- Chciałam wrócić do Polski - mówi Budzia. - Rodzina zaczęła zabiegać o miejsce w Domu Seniora "Caritas" przy ulicy Fromborskiej w Gdańsku. Z uwagi na nie-pełnosprawność, muszę mieć stałą specjalistyczną opiekę, nie mogę mieszkać samodzielnie.

W niedzielę, 4 listopada, przyleciała do Gdańska. Na lotnisku czekali bliscy i przyjaciele. A w Domu Seniora czekał na nią pokój.
- Warunki mam luksusowe - podkreśla Budzia. - Te meble przywiózł z Atzelgift siostrzeniec Piotr, to rehabilitacyjne ortopedyczne łóżko załatwiła mi siostrzenica Ewa. Wokół są zdjęcia najbliższych, ulubione gadżety i pamiątki. Jest wspaniały personel. A Jadzia przyjeżdża niemal każdego dnia, już zaczynam na nią krzyczeć, bo znowu zaniedbuje własną rodzinę.

Pani Jadzia zauważa, że dzieci ma dorosłe, a męża wyjątkowo wyrozumiałego. Nie buntował się nawet wtedy, gdy przebywała w Niemczech i siedziała przy Budzi łóżku. A przecież nie jest młody, ma 80 lat i różne niedomagania.

Wiosną, za namową Budzi, która czuła się już dużo lepiej, pani Jadzia przyjechała na kilka dni do Gdańska. I nawet zdążyła się zoperować, bo w przeddzień wyjazdu do Niemiec dostała ataku woreczka żółciowego, trafiła do szpitala, prosto na stół. Gdyby się jej przytrafiło to w autobusie do Frankfurtu, to kto wie, jak by się wszystko skończyło.
- Mam w życiu dużo szczęścia - uśmiecha się pani Jadzia.
- To dla Jadzi postanowiłam żyć - wyjawia Budzia. - Dla niej i dla tych wszystkich ludzi, którzy się cieszyli z mego przebudzenia.

Budzia mówi, że miała trzy siostry. Dwie już nie żyją. A Jadzię, jak czasami sobie myśli, mama urodziła specjalnie dla niej, żeby nad nią czuwała.

Trzymają się za ręce, Jadwiga Michałkiewicz nuci "Śpiewającą bajkę": Hen, daleko, gdzieś na końcu świata…

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki