Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Zebrała się w Gdyni klika”. O zdrowej tkance proletariackiej, wysiedleniach, samozwańczym prezydencie i o pomyśle niwelacji Kamiennej Góry

Dorota Abramowicz
Dorota Abramowicz
Samozwańczy prezydent miasta, sowieccy żołnierze najeżdżający czołgami komisariat milicyjny, gdzie przechowywano odebrany im kradziony rower, wspólne napady polskich i radzieckich żołnierzy na pociągi, przejęcie przez ubeków restauracji od legalnego właściciela – to tylko część opowieści o powojennej Gdyni zawartej w książce „Zebrała się w Gdyni klika” autorstwa Małgorzaty Sokołowskiej i Roberta Chrzanowskiego. Na zdj. gazik na 10 Lutego
Samozwańczy prezydent miasta, sowieccy żołnierze najeżdżający czołgami komisariat milicyjny, gdzie przechowywano odebrany im kradziony rower, wspólne napady polskich i radzieckich żołnierzy na pociągi, przejęcie przez ubeków restauracji od legalnego właściciela – to tylko część opowieści o powojennej Gdyni zawartej w książce „Zebrała się w Gdyni klika” autorstwa Małgorzaty Sokołowskiej i Roberta Chrzanowskiego. Na zdj. gazik na 10 Lutego Archiwum Małgorzaty Sokołowskiej
Niektóre wydarzenia przypominają sceny z Dzikiego Zachodu lub, co najmniej, z filmu „Prawo i pięść”. Samozwańczy prezydent miasta, sowieccy żołnierze najeżdżający czołgami komisariat milicyjny, gdzie przechowywano odebrany im kradziony rower, wspólne napady polskich i radzieckich żołnierzy na pociągi, przejęcie przez ubeków restauracji od legalnego właściciela – to tylko część opowieści o powojennej Gdyni. – Pierwszym kierownikiem Urzędu Bezpieczeństwa w Gdyni był Jan Borowski z Włocławka. Funkcjonariusz ten pewnego dnia zatrzymał rodzeństwo N., które przyjechało do Gdyni ze Słupska samochodem załadowanym szkłem. Brutalnie pobił i kazał zamknąć Jana N., inwalidę wojennego z protezą nogi, a jego siostrę nakazał dostarczyć do swojego mieszkania, gdzie „zmusił ją do poddania się czynowi nierządnemu” – opowiada Małgorzata Sokołowska, pisarka i dziennikarka, współautorka – wraz z historykiem Robertem Chrzanowskim – książki „Zebrała się w Gdyni klika”, opisującej lata 1945-1947 w najmłodszym mieście Polski.
  • Małgorzata Sokołowska, pisarka i dziennikarka, opowiada o najnowszej książce „Zebrała się w Gdyni klika”. Napisała ją wraz z historykiem Robertem Chrzanowskim.
  • Kto wpadł na pomysł, by tuż po wojnie zniwelować Kamienną Górę?
  • „Nie tylko grabiono stocznie, porty, majątki ziemskie, muzea i pałace. „Specjaliści” radzieccy napadali na podróżnych w pociągach, na ulicach, okradali mieszkania. Gwałty na Kaszubkach były tak samo masowe jak na Niemkach”.
  • Kim był samozwańczy prezydent Gdyni?
  • „Znane są też przypadki, gdy funkcjonariusze UB po pijanemu strzelali do ludzi, ciężko ich raniąc”.
  • Kogo wysiedlano z Gdyni?
  • Kilka lat po wojnie redakcja „Dziennika Bałtyckiego” miała siedzibę w Gdyni.

***

„Zebrała się w Gdyni klika...” Skąd taki tytuł waszej książki?

Ze sprawozdania Urzędu Bezpieczeństwa z czerwca 1945 roku. Czytamy w nim:

„Tow. Danielewicz wyrażał się do członków Partii, że zebrała się w Gdyni klika niezwiązana z Gdynią, która dba tylko o własne interesy i w tym kierunku kieruje Partią, odpychając działaczy miejscowych”.

To pewnie dlatego w drugiej połowie lat 40. XX wieku nie można było kupić w Gdyni mleka?

Mleka brakowało, bo zużyto je do produkcji lodów i… kwaśnego mleka. Przynajmniej tak to oficjalnie tłumaczono.

Kto mógł wpaść na pomysł, by tuż po wojnie zniwelować Kamienną Górę?

W 1946 roku Stowarzyszenie Architektów zorganizowało konkurs na projekt ukształtowania śródmieścia Gdyni. W „Dzienniku Bałtyckim” pisano:

Śródmieście ma wyjść z ciasnoty i pomieścić 300 tys. mieszkańców.(...) Między al. Czołgistów, stopami wzgórz redłowskich a Stadionem Miejskim ma powstać park. Niewykluczona w przyszłości jest całkowita niwelacja Kamiennej Góry – ścieśnia bowiem miasto, odcinając je od morza”.

Planowano również, by od końca ul. Świętojańskiej ruch osobowy szedł pod ziemią, a nowy dworzec Gdynia Główna miał zostać wybudowany na skrzyżowaniu torów z al. Czołgistów.

Ponoć niewiele brakowało, by Gdynia stała się dzielnicą Gdańska?

Miejska Rada Narodowa w Gdańsku podjęła w lipcu 1946 r. kuriozalną uchwałę o połączeniu Gdańska, Gdyni i Sopotu w jedną całość administracyjną. Argumentowano przy tym, że Gdańsk jest miastem gruzów, a połączenie go z Sopotem i Gdynią „zasili go aktywem budowlanym tych miast”.

Na szczęście, do połączenia miast nie doszło, choć niejaki towarzysz Depak, przewodniczący MRN w Gdyni, a przedtem ślusarz i funkcjonariusz UB, grzmiał potem podczas egzekutywy Komitetu Miejskiego PZPR, że wycofanie się z projektu było robotą wrogich sił nasiąkniętych „kwiatkowszczyzną”.

„Kwiatkowszczyzna”, brzmiąca jak obelga, miała pochodzić od nazwiska Eugeniusza Kwiatkowskiego, budowniczego miasta. Czy to znaczy, że Gdynia była zbyt kapitalistyczna?

Zdecydowanie. Zdrowa tkanka proletariacka musiała odciąć się od „sanacyjnego bękarta”.

Pisano, że przed wojną miasto było rajem dla kombinatorów i włóczykijów oraz nierobów-letników. Przedwojennych mieszkańców nazywano hochsztaplerami, dziczą, kacykami.

Z drugiej strony, ta „zdrowa tkanka” po wojnie chciała w komplecie zamieszkać w śródmieściu. Nowi prominenci zajmowali, jak swoje, reprezentacyjne kamienice, a radny Czerwień, w imieniu Związków Zawodowych, żądał dla robotników mieszkań w śródmieściu.

Chcieli mieć bliżej do morza?

Pod warunkiem, że zniweluje się Kamienną Górę, by nie zasłaniała im widoku.

Dziś możemy się śmiać, ale z waszej książki wynika, że tuż po wojnie wcale wesoło w Gdyni nie było. Czytając kolejne rozdziały, coraz bardziej wchodziłam w klimaty pokazane w legendarnym filmie Hoffmana „Prawo i pięść”. Przemoc, bezprawie, gwałty, rabunki, morderstwa. Ryzykownie się wtedy żyło?

Bardzo. Po wejściu Armii Radzieckiej, okrutny los spotkał nie tylko niemiecką ludność Gdańska, ale także Polaków. Tratowano nas jak podbity kraj, z którego można bezkarnie wywozić łupy.

To, czego Niemcy nie zniszczyli, to Rosjanie ukradli. Radzieccy komendanci wojenni mieli nieograniczoną władzę. Nie tylko grabiono stocznie, porty, majątki ziemskie, muzea i pałace. „Specjaliści” radzieccy napadali na podróżnych w pociągach, na ulicach, okradali mieszkania. Gwałty na Kaszubkach były tak samo masowe, jak na Niemkach. Ofiarami bywały i trzyletnie dziewczynki i 85-letnie staruszki.

Znalazłam m.in. notatkę z obrad Zarządu Miejskiego 6 sierpnia 1945 r., kiedy to dyskutowano „w sprawie anormalnych warunków bezpieczeństwa w mieście Gdyni, ujawniających się w porywaniu dziewcząt, kradzieży i strzelania w godzinach nocnych”.

Gazety o tym pisały?

Skądże! Żadnej wzmianki na ten temat w ówczesnym „Dzienniku Bałtyckim” nie było. Cenzorzy skrupulatnie wykonywali swoją pracę.

Ludzie się nie burzyli?

I to bardzo. Dlatego działacze partyjni mieli przekonywać społeczeństwo, że wybryki poszczególnych sowieckich żołnierzy nie powinny przesłaniać zasług Armii Czerwonej. Przy tym sugerowano, że to miejscowi przestępcy, władający językiem rosyjskim, udawali Rosjan. Ludzie jednak wiedzieli swoje.

Robert Chrzanowski w rozdziale poświęconym Milicji Obywatelskiej w Gdyni opisuje przypadki brutalnych przestępstw popełnianych przez Rosjan. I tak np. 19 sierpnia 1945 r. marynarze floty radzieckiej Włodzimierz Bielotow i Iwan Ciepliszko zamordowali Teodora Joachimczyka, właściciela gdyńskiej restauracji. Z tego samego miesiąca pochodzi meldunek o żołnierzach radzieckich napadających na ludzi wracających do domów na Kępie Oksywskiej, i rabujących zegarki i rowery.

Gdynianie się bronili?

Nie raz dochodziło do starć między milicją, do której zresztą zaraz po wojnie niekiedy wstępowali wracający z frontu nasi partyzanci, a żołnierzami radzieckimi. Zwłaszcza, że ofiarami napaści byli również polscy żołnierze i milicjanci.

Pewnego dnia np. rozbrojono milicjantów interweniujących w sprawie kradzieży roweru przez żołnierzy sowieckich. Kiedy już odebrano rower, by oddać go prawowitemu właścicielowi, w nocy na komisariat przyszło dwunastu pijanych żołnierzy rosyjskich z pułkownikiem na czele. Grozili kierownikowi komisariatu, ze go zastrzelą, jeśli nie odda roweru.

Inne zdarzenie – po uniemożliwieniu kradzieży roweru przez milicjantów z komisariatu przy ul. Kalksztajna, załoga sowieckiego czołgu poobalała płoty, zniszczyła drzewka i most przejazdowy. Grozili milicjantom granatami oraz tym, że wrócą – już w pięć czołgów – by zdemolować cały komisariat.

Wiadomo, kto to był?

Nie. Żołnierze radzieccy nie mieli obowiązku przedstawiać się polskiej milicji. Zresztą, mieli wsparcie – cała administracja była obsadzona przez ich rodaków. Rosjanie tak naprawdę wyjechali stąd dopiero w 1956 roku. Niektórzy sięgali po władzę, która – jak pisała red. Mirosława Walicka – leżała prawie na ulicy.

Odkryciem Roberta Chrzanowskiego jest spora informacja o samozwańczym prezydencie Gdyni płk. Anatolu, który używał nazwisk:

  • Anatol Zbaraski,
  • Anatol Zbarski,
  • Aleksander Anatol,
  • a nawet Antoni Zgarski.

Podpisywał się jako płk Anatol, naprawdę nazywał się Anatolij Aleksandrowicz Kuzniecow. To on samowolnie przemianował ul. Piłsudskiego na Czołgistów Polskiej Pancernej Brygady płk. Malutina im. Bohaterów Westerplatte, któraż to nazwa utrzymała się do 1990 r. Robet Chrzanowski dotarł do wnuka samozwańczego prezydenta i nawet otrzymał jego zdjęcie.

Polacy też używali broni?

W naszej książce można przeczytać o rozbiciu zorganizowanej grupy, składającej się z Polaków i z Rosjan, która zajmowała się kradzieżami i rozbojami w pociągach kursujących między Gdynią a Gdańskiem. Na polecenie Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, milicjanci obstawili dworzec w Orłowie. Kiedy żołnierze zaczęli wyrzucać z pociągu bagaże, na które czekali ich cywilni wspólnicy, doszło do wymiany strzałów. Zatrzymano dwóch żołnierzy radzieckich, jednego polskiego i czterech cywilów. Potem wszyscy, prócz Rosjanina rabującego w polskim mundurze, zostali zwolnieni.

Z taką samą pobłażliwością traktowano Polaków?

Bezkarni, chociaż do czasu, byli niektórzy funkcjonariusze Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. A nawet szefowie. Pierwszym kierownikiem MUBP w Gdyni był Jan Borowski z Włocławka, z ruchem komunistycznym związany od lat 20. Funkcjonariusz ten kazał pewnego dnia zatrzymać rodzeństwo N., które przyjechało do Gdyni ze Słupska samochodem załadowanym szkłem. Brutalnie pobił i kazał zamknąć Jana N., inwalidę wojennego z protezą nogi, a jego siostrę nakazał dostarczyć do swojego mieszkania, gdzie „zmusił ją do poddania się czynowi nierządnemu”. Dopiero po dwóch dniach rodzeństwo zostało zwolnione. Okazało się, że część ładunku była już rozkradziona. Borowski został zatrzymany, stanął przed sądem, skazano go na trzy lata więzienia.

Jan Borowski
Jan Borowski Archiwum Małgorzaty Sokołowskiej

Kolejny kierownik MUBP Józef Kowalski też wylądował za kratkami, po tym jak zorientowano się, że handluje samochodami należącymi do gdyńskiego UB.

Zresztą, jego podwładni nie byli lepsi. Wyjątkowo bezczelna okazała się para ubeków, którzy zostali restauratorami.

Można było łączyć te zawody?

Zastępca szefa MUBP Henryk Kukliński i śledczy Karol Budzik uznali, że można. Panowie odwiedzili właściciela restauracji „Polonia” przy skwerze Kościuszki i zażądali wydania kluczy, wyjaśniając, że lokal jest potrzebny UB do „celów konfidencyjnych”. Właściciel protestował, ale wobec gróźb uległ.

Następnie przedsiębiorczy funkcjonariusze zaangażowali aresztantów do wyremontowania restauracji. A potem otworzyli ją pod nazwą „Bristol”. Dali nawet oficjalnie ogłoszenie do „Dziennika Bałtyckiego”, zapraszające na „inauguracyjne otwarcie najwykwintniejszej cukierni-dancingu” z cukiernią francuską i siedmioosobową orkiestrą. W lokalu wyłudzano pieniądze od rodzin aresztowanych. Interes kwitł przez dwa lata, wreszcie przedsiębiorczych ubeków zatrzymano. Do więzienia na trzy lata trafił jedynie Budzik, Skindera objęła amnestia.

Karol Budzik
Karol Budzik Archiwum Małgorzaty Sokołowskiej

Znane są też przypadki, gdy funkcjonariusze UB po pijanemu strzelali do ludzi, ciężko ich raniąc. Jednym z poszkodowanych był marynarz z amerykańskiego statku.

Czy ktoś poniósł za to karę?

Nie, absolutnie.

Kary tak naprawdę były pozorne. Kogoś przeniesiono, kogoś przesunięto. Dotyczyło to zresztą nie tylko ubeków, ale także innych, zasłużonych członków partii.

Pod koniec lat 40. wicedyrektorem Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni mianowano Józefa Bogdańskiego, robotnika po siedmiu klasach szkoły powszechnej. Zrobiło się nieciekawie, gdy wicedyrektor PSM, zamustrowany jako zastępca kapitana ds. kulturalno-oświatowych na „Batorego”, po pijaku nasikał w salonie, a jego kolega, oficer radziecki, próbował zgwałcić pasażerkę. Opisał to w czasie krótkiej odwilży, bodajże w 1957 r., redaktor Wojciech Święcicki. Mimo skandalu, Bogdański został następnie mianowany dyrektorem.

Czego?

Domu Książki.

Sporo miejsca poświęcacie Kazimierzowi Rusinkowi, który stworzył wokół siebie legendę dowódcy Czerwonych Kosynierów. Przedstawiano ich jako jedynych gdynian walczących bohatersko we wrześniu 1939 roku z Niemcami.

Austriakom udało się wmówić światu, że Hitler był Niemcem, a Mozart Austriakiem. U nas po wojnie wmówiono skutecznie ludziom, że działacze Polskiej Partii Robotniczej byli patriotami. A byli to zdrajcy, służący Sowietom. I nie tylko.

Kazimierz Rusinek, w czasie wojny kapo w obozie Stutthof był oszustem. Nie „stanął na czele obrony Gdyni”, nie mógł też zostać dowódcą Czerwonych Kosynierów. Byli to nie „Czerwoni”, ale Gdyńscy Kosynierzy, a ich dowódcą był Józef Kąkolewski.

W dodatku Kazimierz Rusinek, jako sekretarz generalny Komitetu Centralnego Związków Zawodowych, w 1946 roku odegrał niechlubną rolę inicjatora i gorącego propagatora pierwszych powojennych wysiedleń z Gdyni.

Robotnik Kazimierz Rusinek, 27.01.1947 r.
Robotnik Kazimierz Rusinek, 27.01.1947 r. Archiwum Małgorzaty Sokołowskiej

Kogo wysiedlano?

Według prasy, był to „element pasożytniczy Wybrzeża”. Rusinek zapowiedział, że będą to głównie niepraktykujący lekarze i adwokaci oraz „spekulanci” (czytaj: kupcy). Zamierzano zamknąć połowę gdyńskich restauracji.

Wiemy ostatecznie, ile osób wysiedlono po wojnie z Gdyni?

Do końca nie wiadomo. Nikt tego gruntownie nie badał, dokumentów prawie nie ma. W latach 50. UB robiło Gazetkę Wysiedleńczą, stamtąd wyłuskiwałam gdynian. Stanowili oni jedną trzecią wymienionych osób. Bywały jednak przypadki, że ludziom udało się odwołać od decyzji.

Antoni Hryniewicki, przedwojenny naczelnik Morskiego Urzędu Rybackiego, znany opiekun rybaków, zmarł tuż przed wysiedleniem. Ze wzruszeniem czytałam opis jego pogrzebu. Była to prawdziwa manifestacja, kondukt prowadziła orkiestra Marynarki Wojennej, za trumną szli rybacy i tłumy gdynian. Przeszli przez port rybacki, symbolicznie wnieśli trumnę na wystrojony świątecznie kuter, potem odprowadzili na Cmentarz Witomiński.

Innym bolesnym wydarzeniem w dziejach Gdyni i Pomorza była weryfikacja. Przyjechali tu działacze partyjni z innych regionów kraju i decydowali, kto jest, a kto nie jest Polakiem. A przecież była tu w czasie wojny III Rzesza i mieszkańców siedzących tu od wieków, pielęgnujących swój język i swoją polskość na tzw. listę narodowościową Niemcy wpisywali pod przymusem.

Udało się wam dotrzeć do informacji, jak naprawdę w tzw. referendum ludowym w 1946 roku głosowali gdynianie. Wbrew temu, co głosiła ówczesna propaganda, mieszkańcy Gdyni tylko raz odpowiedzieli „tak”.

To badacze IPN, po wielu latach poszukiwań, znaleźli tzw. archiwum Bieruta. O dziwo, ówczesny prezydent nie zniszczył prawdziwych wyników sfałszowanego referendum. Okazało się, że na pierwsze pytanie („Czy jesteś za zniesieniem Senatu”) negatywnie odpowiedziało prawie 80 proc. gdynian.

Z kolei z pytaniem „Czy chcesz utrwalenia w przyszłej Konstytucji ustroju gospodarczego, zaprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienie podstawowych gałęzi gospodarki krajowej, z zachowaniem ustawowych uprawnień inicjatywy prywatnej?” zgodziło się zaledwie 35,1 proc. mieszkańców Gdyni, na „nie” było prawie 65 proc.

Tylko trzecie z pytań, dotyczące utrwalenia granic Polski na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej, zostało zaaprobowane przez 75-procentową większość.

Niestety, nie zachowały się wyniki późniejszych wyborów, ale patrząc na to, co działo się przy referendum, można sobie wszystko dopowiedzieć.

O „Dzienniku Bałtyckim”, który przez kilka lat po wojnie miał siedzibę w Gdyni i o cenzurze też piszecie...

To były zaledwie początki. Te naprawdę czarne czasy stalinowskie miały dopiero nadejść. „Dziennik” czytałam numer po numerze. Na szczęście, zachowały się dokumenty, świadczące o działaniach cenzury.

Gdynia, wbrew pozorom, nie jest dużym miastem, ludzie się znają. Tymczasem w waszej książce pojawia się wiele nazwisk ludzi o nie zawsze chlubnych życiorysach. Ich potomkowie nadal tu mieszkają. Nie obawiacie się konsekwencji?

Każda informacja pojawiająca się w książce została dokładnie sprawdzona. Robert Chrzanowski jest historykiem. Podajemy dziesiątki przypisów. Ludzie ci, przyjmując jakąś funkcję, stawali się osobami publicznymi. Kiedyś wreszcie trzeba zacząć mówić o nich prawdę...

Samozwańczy prezydent miasta, sowieccy żołnierze najeżdżający czołgami komisariat milicyjny, gdzie przechowywano odebrany im kradziony rower, wspólne
Samozwańczy prezydent miasta, sowieccy żołnierze najeżdżający czołgami komisariat milicyjny, gdzie przechowywano odebrany im kradziony rower, wspólne napady polskich i radzieckich żołnierzy na pociągi, przejęcie przez ubeków restauracji od legalnego właściciela – to tylko część opowieści o powojennej Gdyni zawartej w książce „Zebrała się w Gdyni klika” autorstwa Małgorzaty Sokołowskiej i Roberta Chrzanowskiego mat. prasowe

90. urodziny Gdyni: Tu jest inna energia. Ludzie żyją tu po ...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki