Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zdzisław Nałęcz-Sobieszczański: Raz przychodzili do mnie „Jędrusie”, raz ubowcy

Barbara Szczepuła
Rok 1946. Zbyszyce koło Nowego Sącza, leśniczego Zdzisława Nałęcz-Sobieszczańskiego nachodzili na zmianę partyzanci i ubowcy
Rok 1946. Zbyszyce koło Nowego Sącza, leśniczego Zdzisława Nałęcz-Sobieszczańskiego nachodzili na zmianę partyzanci i ubowcy Archiwum rodzinne
Ludzie się boją mówić o partyzantach, zwanych teraz żołnierzami wyklętymi - twierdzi Zdzisław Nałęcz-Sobieszczański

Czego się boją? - pytam. Wzrusza ramionami. - Tworzy się legendę, buduje ich mit nawet na siłę, a każdego, kto zna powojenne sprawy z autopsji, powie, że nie zawsze byli bohaterami, uważa się za wroga. Wiele przeżyliśmy, chcemy mieć spokojną starość, więc lepiej za wiele nie mówić, nie wymieniać żadnych nazwisk.

Po wojnie wielu się nie przyznawało, że przyjechali do Gdańska ze Lwowa. O mieście, które z wyroku Stalina i za przyzwoleniem Churchilla i Roosevelta zostało za wschodnią granicą, bezpieczniej było milczeć, zwłaszcza że urodzonych na Kresach zdradzał akcent. Władza ludowa robiła, co mogła, by wymazać je ze społecznej pamięci. Kuriozalnym przykładem było przeniesienie akcji „Moralności pani Dulskiej” do Krakowa. Czysta komedia… - krzywi się prezes Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. - W Polsce Ludowej Felicjan Dulski chodził na Kopiec Kościuszki, a w oryginale maszerował przecież na Wysoki Zamek.

Dopiero w karnawale Solidarności lwowianie odetchnęli, odżyli, wstąpił w nich nowy duch. Zaczęliśmy się spotykać, a kolega lwowianin Mieczysław Hasiak udostępnił nam na zebrania salę w Baszcie Białej, w której się do dziś mieści klub wysokogórski. Tak więc na jakiś czas staliśmy się „skałołazami”, ale mogliśmy wreszcie rozmawiać, wspominać. Uzbierało się około 300 osób. Niestety, dość szybko podzieliły nas poglądy polityczne.

***

Stefan Chwin opisywał w „Hannemanie”, jak przybysze zza Buga oswajali niemiecki Gdańsk, ale nie wszystkim się to udało. - We Lwowie przeżyłem zaledwie 21 lat, tu już 60 i ciągle czuję się obco - zamyśla się Nałęcz-Sobieszczański. - Znam na pamięć plan Lwowa, każdą ulicę, plac, kościół, park. A tego miasta nad zimnym morzem nie lubię. Inni lwowianie je polubili, ja - nie.

Siedząca obok nas na zebraniu Towarzystwa Miłośników Lwowa pani Maria Osińska wspomina swoją teściową, żonę profesora Mariana Osińskiego, który wykładał historię architektury na politechnice we Lwowie, a potem w Gdańsku. W jej stosunku do miasta nad Motławą przełom nastąpił wiosną, gdy zakwitła pod jej oknem jabłoń. Wtedy uwierzyła, że tu można żyć.

- To nie był wolny wybór - ocenia Nałęcz-Sobieszczański. - Bronisław, mój starszy brat, pisał listy, żeby przyjeżdżać, urządził się już w Gdańsku z żoną, siostrą i naszą mamą, były też kuzynki. Przyjedź koniecznie - nalegał. - Nachodzili mnie „Jędrusie” więc porzuciłem moją leśniczówkę Zbyszyce koło Nowego Sącza…

- Kto pana nachodził? - pytam.

- Tak nazywano żołnierzy Armii Krajowej, o których dziś mówi się „niezłomni” lub „wyklęci”…

***

Pijąc kawę, powracamy do przedwojennego Lwowa. Zdzisiek wychowuje się w dużym, eleganckim mieszkaniu w dobrej dzielnicy. Ojciec jest doradcą Izby Skarbowej, nieźle zarabia, mama zajmuje się dziećmi i prowadzi dom. Słychać dźwięk pianina - to Irenka gra Szopenowskie preludia. Za ścianą Bronek, starszy od Zdzisława o 10 lat, przekomarza się z żoną, mama wydaje polecenia służącej, przez otwarte okna słychać stukot kopyt dorożkarskiego konia, z harcerskiej zbiórki wraca Mietek, o rok starszy od Zdzisia wychowanek państwa Sobieszczańskich.

Każdego ranka Zdzich służy do mszy w jezuickim kościele pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Wśród ministrantów są Adaś Hanuszkiewicz, Jurek Michotek oraz Bronek Bednarz, który w PRL został generałem. Kim był Adam Hanuszkiewicz - wiadomo. Zdzisław pilnie oglądał w telewizji wszystkie reżyserowane przez niego spektakle teatralne. Jerzy Michotek śpiewał „Czerwone maki na Monte Cassino” w filmie „Jak być kochaną”. - Pamięta go pani z seriali „Dom” i „Polskie drogi”? We Lwowie jego rodzice byli majętnymi ludźmi, mieli kamienicę i cukiernię w rynku.

***

Śniło mi się że idę /z domu rodziców do szkoły/ wiem przecież którędy idę/… chcę skręcić do katedry/widok się nagle urywa/ nie ma dalszego ciągu… To wiersz Zbigniewa Herberta. Chodzili razem do „ósemki”, czyli VIII Gimnazjum i Liceum imienia Kazimierza Wielkiego. To była elitarna szkoła. Przez dwa lata siedzieli w jednej ławce. - Zbyszek pomagał mi pisać wypracowania, ja jemu wyjaśniałem matematyczne łamigłówki - wspomina Zdzisław. - Bywałem u niego w domu, pani Herbertowa mnie lubiła. Pamiętam, że odwiedzałem Zbyszka, gdy złamał nogę na nartach. Operował go profesor Gruca, po zabiegu nosił but ortopedyczny. Był spokojnym chłopcem, dużo czytał, nie wiem, czy już wtedy pisał poezje. Powiem pani szczerze, że mnie się jego wiersze nie podobają. Nie rozumiem ich po prostu. - Nie mógłbyś napisać jakiegoś porządnego wierszyka, takiego z rymami? - spytałem go, gdy spotkaliśmy się po latach w Sopocie. Śmiał się. Łatwiej było mi porozumieć się z jego żoną, panią Katarzyną hrabianką Dzieduszycką. Podczas okupacji pracowałem jako leśniczy w lasach Dzieduszyckich koło Sokala. Oczywiście wtedy już te dobra były przez Sowietów upaństwowione, a pałac zrujnowany. Zbyszek ożenił się z lwowianką i ja też ożeniłem się z lwowianką, sądzę, że szukaliśmy podświadomie kobiet stamtąd, bo łatwiej było się z nimi porozumieć. Miały, tak jak my, Lwów w sercu.

Gdy Zbyszek przyjeżdżał do ZAiKS-u, telefonował do mnie i umawialiśmy się na pogawędkę. Najbardziej lubiłem, gdy opowiadał o świecie. Podróżował jak na peerelowskie czasy dużo: Włochy, Francja, Niemcy… Opowiadał bardzo interesująco.

***

Od połowy sierpnia roku 1939 Zdzisiek służył w obronie przeciwlotniczej i z dachów kamienic pięknej dzielnicy Halickiej śledził samoloty. Kiedy Lwów zajęli Sowieci, znalazł zatrudnienie w firmie przewozowej. Rąbał i woził drewno na opał, za co dostawał kawałek chleba czy trochę kaszy. Gdyby lubił poezję Herberta, mógłby, wspominając tamten czas, zacytować wiersz „Do Marka Aurelego”: Już nad głową/ wznosi się srebrne larum gwiazd/ a niebo mówi obcą mową/ to barbarzyński okrzyk trwogi/ którego nie zna twa łacina/to lęk odwieczny, ciemny lęk/ o kruchy ludzki ląd zaczyna/ bić...

Coraz więcej ludzi znikało każdego dnia i każdej nocy. Coraz więcej transportów wyjeżdżało ze Lwowa. Ojciec, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, ukrywał się przed Sowietami u krewnych pod Kołomyją. Chorował, pluł krwią. NKWD go wytropiło, wieziony zimą roku 1940 do Lwowa, dostał wysokiej gorączki i zmarł.

- Jurek Michotek dostał wyrok dwudziestu pięciu lat łagru. Karę zamieniono z czasem na piętnaście lat, potem na dziesięć, wreszcie na pięć. W 1950 roku udało mu się wydostać do Polski. Odwiedzałem go w Warszawie, on przyjeżdżał co roku do Sopotu na wakacje, wieczorami pięknie śpiewał nam lwowskie piosenki. Był prawdziwym przyjacielem…

***

Gdy weszli Niemcy, nie tylko Ukraińcy odetchnęli z ulgą. Lwów spodziewał się takich Niemców, jakich pamiętał z pierwszej wojny światowej, dżentelmenów mówiących po francusku. Jeden z dalszych krewnych Nałęcz-Sobieszczańskich wyciągnął z naftaliny swój mundur kapitana armii austriackiej i czekał w swojej wielkiej willi. Niemcy zasalutowali grzecznie, a niedługo potem brutalnie wywlekli z domów polskich profesorów i zamordowali ich na Wzgórzu Wuleckim. „Zabili pana od przyrody/ łobuzy od historii” - napisał Herbert.

***

Sposobem na przeżycie były praktyki leśne. Zdzisiek otrzymał przydział do Ksawerówki, leśniczówki pod Sokalem. Leśniczy i jeden gajowy byli Polakami, siedmiu gajowych - to Ukraińcy. Dwudziestego siódmego stycznia 1944 - zapamięta tę datę do końca życia - jeden z Ukraińców ostrzegł go: uciekaj! Schronił się w pobliskim Tartakowie. O czwartej rano pastuszek z Ksawerówki wpadł do miasteczka, krzycząc wniebogłosy: - Wszyscy zamordowani!

Polacy pędzą wozami do Ksawerówki. W domu gajowego pełno krwi. Spod łóżka wystają męskie i kobiece stopy. Odsuwają łóżko: gajowy zasłania swoim ciałem dwie małe córeczki, obok żona, wszyscy z przestrzelonymi głowami. Pod drugim łóżkiem zwłoki siostry gajowego i jej męża.

Tej nocy upowcy napadli w Ksawerówce na 16 polskich rodzin. Jednych zastrzelono, innych pobito na śmierć albo zadźgano widłami.

***

Koniec wojny zastaje Zdzisława w leśniczówce w Zbyszycach pod Nowym Sączem. Dookoła piękne lasy, ale przyroda nie cieszy, bo z dnia na dzień niknie nadzieja na powrót do Lwowa. Na wszelki wypadek nie rozpakowuje walizek.

W referendum 3 x TAK, w którym należało poprzeć władzę ludową, nie bierze udziału. Nie ma meldunku, nikt się go nie czepia.

Kłopoty zaczynają się zimą.

W nocy ktoś rzuca żwirem w okno. Kilku mężczyzn z bronią pakuje się do środka. Na rękawach mają opaski „AK żandarmeria”.

- O co chodzi, panowie?

- Jest broń?

- Jest.

- A rakietnica?

- Też.

- Rakietnicę rekwirujemy. Masz pan coś do picia?

- Miałem śliwowicę, bo jak wszyscy pędziłem bimber, podałem też chleb ze smalcem - wspomina Zdzisław Nałęcz-Sobieszczański. - Nie pili dużo, kieliszek, może dwa. Zaczęli opowiadać o walce z komunistami. - Panowie, przecież ci milicjanci to młode chłopaki ze wsi, nie żadni komuniści - odważyłem się powiedzieć. Spojrzeli na mnie spod łba, jakbym ja też był komunistą, ale dali spokój, bo najwidoczniej zebrali o mnie informacje.

„Jędrusie” przychodzili jeszcze kilka razy. Kilka razy przychodzili też UB-owcy. Pytali: - Partyzanci byli? Partyzanci pytali: - UB było? To się musiało kiedyś źle skończyć. Najpierw więc wysłałem mamę do brata do Gdańska, a potem zacząłem myśleć, jak prysnąć.

Zdzisław Nałęcz-Sobieszczański zgina palec: tego (nazwiska nie podam, bo się boję) „Jędrusie” zabili. Potem drugiego, trzeciego… Wiem o pięciu. Jednego zastrzelili, gdy z żoną w łóżku leżał. Powiedzieli jej: odwróć się, chcemy mu coś powiedzieć… Uratowałem nadleśniczego, którego chcieli zlikwidować, bo parcelował majątek hrabiego Stadnickiego. Parcelował? No, mierzył ziemię, bo jako nadleśniczy umiał to robić. Dowiedziałem się, że się na niego szykują. Pojechałem na rowerze: niech pan ucieka!

Pamiętam wesele na wsi, lato, gorąco, stoły ustawione pod gruszami, młodzi tańczą na klepisku, śpiewy, piski… Nagle zjawiają się „Jędrusie”. Weselnicy bledną, w mig trzeźwieją, dostawiają stoły, podają śliwowicę… Widać, że partyzanci tęsknią do normalnego życia, ale UB i NKWD tropią ich bezlitośnie. Zaś górale po prostu się ich boją.

***

W Gdańsku na wrzeszczańskim rynku spotykam śliczną blondynkę, jak wspominałem, lwowiankę. Bierzemy z Janeczką ślub, znajduję leśniczówkę pod Lęborkiem. Osiedliśmy tam na kilka lat.

Żona nie pozwala mi mówić o mordach UPA ani o „Jędrusiach”. Drżała, gdy tylko o tym wspominałem. Część moich znajomych wyrzekła się Lwowa, na przykład Staszek, architekt z Gliwic, zmienił nazwisko, inny przyjął nazwisko matki. Żal mi było jego ojca, który odwiedzał kiedyś syna i oniemiał, widząc tabliczkę na drzwiach. Wielu wstydziło się Lwowa, bo niektórzy ludzie pytali: a wy co, Ukraińcy? Ruscy?

Mało nas już dziś, coraz mniej. Nawet nie ma z kim popłakać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki