Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabity za dwunastym razem. Niesamowita historia zamachów na Franza Wittka

Oprac. Piotr Burda
Rekonstrukcja zamachu na Franza Wittka odbyła się 13 czerwca 2010 roku w Kielcach
Rekonstrukcja zamachu na Franza Wittka odbyła się 13 czerwca 2010 roku w Kielcach Stowarzyszenie Rekonstrukcji Historycznych "Jodła"
Przeżył jedenaście zamachów. Jego donosy zabiły wiele osób. Franz Wittek nie zdążył uciec do Hiszpanii, musiał umrzeć w Kielcach. 15 czerwca 1944 roku szczęście go opuściło. Na zawsze.

Czarował czarną bródką w hiszpańskim stylu, miał uwodzicielskie oczy, nienaganne maniery. Franza Wittka nazwano "Diabłem" albo "szpicbródką". Pochodził z Chorwacji, stamtąd uciekł do Włoch, potem do Polski.

W 1934 roku pojawił się we Francji, gdzie 19 października wziął udział w zamachu w Marsylii. Zastrzelił tam francuskiego ministra spraw zagranicznych Ludwika Barthu, a drugi zamachowiec - króla Jugosławii, Aleksandra I. Później okazało się, że zamachy były inspirowane przez Niemców.
Franza Wittka zastrzelono na rogu ulic Paderewskiego i Solnej W Kielcach. Zdarzenie odtworzono podczas rekonstrukcji w 2010 roku.

Biesiada z agentem

W Świętokrzyskiem pojawił się prawdopodobnie w 1936 roku. "Stwierdzam, że Wittek jest cudzoziemcem zakontraktowanym w roku 1936 jako technik do fabryki Zakładów Starachowickich, w dziale uzbrojenia" czytamy w jednym z meldunków kontrwywiadu. Cztery lata później był tłumaczem w starachowickim gestapo. Już wtedy podejrzewano go o donosicielstwo. Wiadomo, że Franz Wittek zamieszkał w Mirocicach w 1938 roku. O jego przeszłości nikt nic nie wiedział. Ludzie go lubili, bo pomagał w pisaniu podań, służył dobrą radą i wódki się napił. Często sam stawiał. Na Niemców psioczył, nawet wydawał gazetkę antyniemiecką. Jesienią 1939 roku chciał zbierać broń do walki z Niemcami. Skończyło się na biesiadowaniu. Nikt nie zastanawiał się, skąd bezrobotny Wittek miał pieniądze na wódkę.

Jedyne zachowane zdjęcie bezwzględnego agenta gestapo.
(fot. Stowarzyszenie Rekonstrukcji Historycznych "Jodła")

Próbowali siekierą, próbowali trucizną...

W pierwszych miesiącach niemieckiej okupacji w regionie świętokrzyskim powstały konspiracyjne oddziały największej podziemnej armii świata - Związku Walki Zbrojnej. Pojawiły się niespodziewane aresztowania. Coraz więcej podejrzeń pada na Wittka, ale to tylko podejrzenia. Z czasem przechodzą w pewność, że to on stoi za aresztowaniami. Już w 1940 roku osoby dotknięte tragedią próbują wymierzyć mu sprawiedliwość na własną rękę.
Pierwsza próba zabicia Wittka miała miejsce latem 1940 roku. Ktoś wypchnął go z kolejki wąskotorowej. Agentowi nic się nie stało. Potem były kolejne zamachy, ale on zawsze wychodził z nich cało. Nawet kiedy robotnik leśny rzucił się na niego z siekierą. Chciał się zemścić za wymordowanie jego rodziny. Siekiera ześlizgnęła się po głowie Wittka. Robotnik został ponoć zastrzelony przez agenta, a on sam… leżał w szpitalu w Kielcach przez kilka dni. Na nic się zdały próby otrucia "Szpicbródki", których dokonywał Stanisław Mikołajczyk pseudonim "Harpun", "wtyczka" naszych żołnierzy w granatowej policji. Miał okazję kilka razy spotkać się z Wittkiem i dosypywał mu trucizny do szklanki. Dzięki temu agent miał umierać powoli, jakby to była choroba. Niemcy nie mieliby wtedy pretekstu do represji. Podtruwany Wittek czuł się źle, ale pewnie myślał, że to ciężki "kac". Leczył się z tych dolegliwości w Nowej Słupi. Trucie okazało się metodą nieskuteczną.

Franz Wittek był mistrzem szantażu

Wokół Wittka robiło się gorąco. Zwłaszcza kiedy do jego rąk dostała się lista żołnierzy podziemia z Bielin i Nowej Słupi. Przekazał ją Stanisław Okólski z Bielin, który był członkiem Związku Walki Zbrojnej. Gdy Niemcy aresztowali jego brata, nawiązał kontakt z Wittkiem, prosząc o uwolnienie brata z więzienia. Prośba została spełniona, ale za cenę listy żołnierzy podziemia. Franz Wittek był mistrzem szantażu. Na żołnierzy padł strach, bo byli "namierzeni" przez gestapo. 13 kwietnia 1941 roku aresztowano w Bielinach 14 osób z podziemia. Okólski nie doczekał zimy, za zdradę został zabity. Franz Wittek miał się dobrze, ludzie dalej nie wiedzieli, kim naprawdę jest. Wielu myślało, że to porządny Polak. Przypadkowo został zdekonspirowany, za sprawą Erwina Ptaka, wójta Nowej Słupi. Ten przekazał go żandarmerii niemieckiej. Kilka dni później Wittek wrócił do Nowej Słupi w eskorcie żandarmów, z pistoletem maszynowym w ręku. Było już wiadomo, komu służy.

Erwin Ptak trafił do obozu koncentracyjnego, a Franz Wittek na chwilę zajął jego miejsce. Dekonspiracja sprawiła, że "szpicbródka" mógł opierać się jedynie na informacjach od agentów. To dlatego postanowił wyszkolić nową grupę informatorów, umieszczanych w różnych miejscach. W tym celu stworzył w Kielcach specjalną szkołę agentów. Żołnierze podziemia nękali ją nieustannie. Szkoła agentów Franza Wittka przetrwała jednak do 1944 roku. Ta edukacja zebrała krwawe żniwo. Wielu ludzi trafiło do więzień, obozów koncentracyjnych, było rozstrzeliwanych na miejscu. W Górach Świętokrzyskich szalał terror.

Zamachowiec ranny, Wittek bez zadraśnięcia

W październiku 1942 roku agent Wittek zamieszkał przy ulicy Małej w Kielcach. Niedługo po tym zachorowała jego córka. Udał się z nią do doktora Józefa Kalisza mieszkającego na rogu ulic Sienkiewicza i Małej. Córka agenta miała guza pod kolanem. Doktor przeprowadził udaną operację i od tego momentu zaczęła się znajomość z niemieckim agentem. Tyle, że doktor Kalisz wkrótce potem został żołnierzem Polskiego Państwa Podziemnego. Przekazywał podziemiu informacje o Wittku. Gotowe były kolejne plany likwidacji "Szpicbródki". Jednym z żołnierzy, który dostał rozkaz zabicia Franza Wittka był Henryk Pawelec ps. "Jędrek", znany też pod pseudonimem "Andrzej". Tak wspomina wydarzenia z 13 marca 1943 roku:
- Szedłem Dużą przez Plac Panny Marii do rogu ulicy Małej. Zza rogu zobaczyłem Wittka, stał odwrócony plecami. Przyspieszyłem. Zbliżyłem się na odległość kilku metrów i wyciągnąłem rewolwer. Zobaczyłem przerażenie w oczach tych, którzy z nim stali. W tym momencie Wittek odwrócił się i zakrył twarz rękoma. Nacisnąłem spust, słychać było uderzenie iglicy i… niewypał. Zdążyłem wprowadzić drugi nabój i znowu niewypał. Minęły dwie, może trzy sekundy. Za długo! Nie zastanawiając się, rzuciłem się do ucieczki - Kapitulną w kierunku Sienkiewicza.
Wittek oprzytomniał i zaczął mnie gonić, strzelając z pistoletu. Wokół mnie bzykały kule. Dostałem rykoszetem w okolicę lewego oka. Druga kula drasnęła mnie po żebrach. Dobiegłem do ulicy Sienkiewicza. Krew zalała mi twarz. Myślałem, że to już koniec - relacjonuje Henryk Pawelec. Okazało się, że naboje produkowane wówczas w Fabryce Amunicji w Skarżysku posiadały spłonki nienapełnione masą zapalną. To był zapewne wynik sabotażu tamtejszych robotników.

Wpakowali mu 14 kul, a on... przeżył!

Trzy miesiące później zamach na Franza Wittka planują "Wybranieccy", partyzanci z oddziału Mariana Sołtysiaka "Barabasza". Do Kielc trafiają najlepsi z nich, aby w końcu zabić "Diabła", jak wielu nazywało niemieckiego agenta. Dopadli go 6 lipca, przy ulicy Wesołej. Franz Wittek otrzymał 14 kul. Gdy partyzanci wrócili do obozu dotarła do nich z Kielc wiadomość, że Wittek … żyje. Informację przekazał doktor Kalisz. Agent był w ciężkim stanie, ale żadna z kul nie była śmiertelna. Trafiły go w nogi, odtąd już nie mógł normalnie chodzić. Nie mógł już mieszkać przy ulicy Małej, bo kolejne zamachy były kwestią czasu. Przeniesiono go do budynku gestapo na rogu ulic Paderewskiego i Solnej. W kolejnym zamachu na "Szpicbródkę" przestrzelono mu kapelusz. On sam wyszedł bez szwanku.

15 czerwca 1944 roku. Do dwunastego razu sztuka...

W maju 1944 roku wywiad Armii Krajowej ustalił, że Wittek chce 17 czerwca wynieść się z Kielc do Hiszpanii, aby uniknąć zemsty podziemia za swoje zdrady i zbrodnie. Przyspieszono przygotowania do kolejnego zamachu. Rankiem 15 czerwca specjalna grupa Armii Krajowej czyha na kulawego agenta przy ulicy Solnej. Wittek wyszedł z jednej z bram w towarzystwie innego mężczyzny. Szli powoli prowadząc ożywioną rozmowę. Zamachowcy wybiegli z zajmowanego przez siebie lokalu. Pierwszy wyskoczył "Kajtek" - Zygmunt Firlej. Zanim dobiegł do agenta, jego żona krzyczała z balkonu, aby go ostrzec. Nie pomogło. Wittek sięgnął do płaszcza po broń, ale w tym czasie "Kajtek" serią z pistoletu maszynowego strzelił do niego. Agent kręcąc się jak spirala padł na ziemię. Podbiega "Nurek" (Kazimierz Smolak, dowódca akcji) i z bliskiej odległości strzela do leżącego w kałuży krwi "Diabła". Musi być pewny, że ten już nigdy nie wstanie. Tego zamachu Franz Wittek nie przeżył. Dwunasta próba okazała się skuteczna. W akcji zginęło pięciu żołnierzy Armii Krajowej. Cena za zabicie Franza Wittka była bardzo wysoka. Wielu odetchnęło z ulgą po wykonaniu wyroku na największym kacie Polaków.

PIOTR BURDA (na podstawie materiałów Ośrodka Myśli Patriotycznej i Obywatelskiej)
Przy wsparciu Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznych "JODŁA"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Zabity za dwunastym razem. Niesamowita historia zamachów na Franza Wittka - Nasza Historia

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki