Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabity dla dobra sprawy

rozmawiał Marek Adamkowicz
Archiwum IPN
Choć książka Grażyny Wosińskiej „Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy” pokazuje rzeczywistość z pierwszych lat po wojnie, to postawione w niej pytania mają wymiar ponadczasowy.

Napisała Pani książkę poruszającą, choć na pierwszy rzut oka temat wydaje się niewyszukany. Ot, historia młodzieżowej organizacji antykomunistycznej z końca lat 40. Podobnych były w owym czasie setki.
Rzeczywiście, konspiracyjna organizacja KUL wpisywałaby się w masowy ruch oporu młodych ludzi, jaki istniał w latach 1945-1956. Tym, co ją wyróżnia, jest jednak tragiczny finał - dosłowne potraktowanie słów przysięgi, że za zdradę należy się kara śmierci (to chyba jedyny taki przypadek). Ale jest jeszcze jeden wyróżnik, a mianowicie organizacja KUL na wzór zakonu krzyżackiego. Poszczególne osoby były więc „wielkim mistrzem”, „komturem”, „podskarbim”, „szpitalnikiem”, „burgrabią”. Pomysłodawcą takiego rozwiązania był Robert Sokołowski, szef KUL. Zamek w Malborku wywarł na nim wielkie wrażenie, ale inspirowały go także (oraz jego kolegów) książki.

Tego rodzaju organizacje zazwyczaj były nieliczne. Ile osób było związanych z KUL?

Należało do niego 14 młodych ludzi w wieku od 15 do 19 lat. Tylko przywódca miał 24 lata. Pochodzili z rodzin robotniczych, połowa z nich z Kresów: okolice Wilna i Wołyń. Ich rodzice podczas wojny należeli do Armii Krajowej lub ją wspomagali. Młodzi nie godzili się na sowieckie porządki, szczególnie na walkę z Kościołem oraz zawieszenie działalności Krucjaty Eucharystycznej, do której należeli. Liczyli na wybuch III wojny światowej, przyjazd gen. Władysława Andersa i oczywiście Amerykanów, a nawet Tito, więc szukali broni i amunicji na poligonie oraz tzw. zalewach. Składowali wszystko, czyli kilka pistoletów w podziemiach kościoła Najświętszej Maryi Panny, dzisiejszej Galerii El. Ponadto, kompletowali wyposażenie skromnej apteczki, bo spodziewali się, że będą ranni. Planowali też akcję ulotkową na 1 Maja, ale z nią nie zdążyli. Byli nastawieni patriotycznie i marzyli o romantycznej przygodzie. Te dwie rzeczy były dla nich jednakowo ważne.

Wspomnieliśmy już, że tym, co wyróżnia KUL jest tragiczny finał działalności. Chodzi tu o okrutne zabójstwo Stefana Bocieja.

Stefan Bociej miał 19 lat, prawie wszyscy znajomi mówili o nim Bocian. Jego ojciec zmarł w marcu 1945 roku podczas wywózki przez Sowietów z Wąbrzeźna do kopalni w Donbasie. Matka mieszkała na wsi, kilka kilometrów od Elbląga. Młody mężczyzna pracował w piekarni. Miał zwyczaj głośno śpiewać podczas pracy. Po 3 marca 1950 roku zamilkł na zawsze...

Padło podejrzenie o zdradę.
Stefan nie zdradził organizacji Urzędowi Bezpieczeństwa tylko zamierzał to uczynić i lojalnie przestrzegł kolegów przed swoją decyzją. Przyczyną była nieszczęśliwa miłość, o szczegółach piszę oczywiście w książce. Członkowie KUL nie uwierzyli, że Stefan nie zdradzi, mimo że on wycofał się ze swojej decyzji. Na zgodę przyniósł nawet butelkę wina. Koledzy zwabili go do mieszkania, w którym odbywały się zebrania i zabili, uderzając młotkiem w głowę i dusząc.

Tylko te suche fakty sprawiają, że domyślamy się wielkiej tragedii: strachu ofiary przed prześladowcami, którzy z kolei panicznie bali się śledztwa w UB i wyroku, może nawet kary śmierci.
Dodam, że nie tylko Stefan Bociej poniósł śmierć, ale także jego rówieśniczka Teresa Maślińska, która mieszkała blisko piekarni. Nie należała do organizacji, ale Wojskowy Sąd Rejonowy w Gdańsku skazał ją za to, że nie doniosła bezpiece o spiskowaniu przeciw komunistycznej władzy. Wyrok był wprawdzie niski, ale dziewczyna nie wyszła żywa z więzienia, chociaż kiedy ją aresztowano była zdrowa. Rodzice dostali urzędowe zawiadomienie, że mają odebrać ciało córki z Gdańska. Nie ma słów, by opisać rozpacz rodzin.

Mam nadzieję, że tajemnica śmierci Teresy Maślińskiej ujrzy światło dzienne. W wyjaśnienie sprawy KUL zaangażował się również gdański oddział Instytutu Pamięci Narodowej. Pierwszym krokiem, będzie sporządzenie wpisu dotyczącego Teresy Maślińskiej w katalogu osób rozpracowywanych, który przygotowuje Oddziałowe Biuro Lustracyjne IPN.

Trudno w tym miejscu nie postawić pytania, zawartego zresztą w tytule książki: Mamy w tej historii do czynienia ze zbrodnią, czy wyrokiem na zdrajcy?

Nie przeżyłam wojny i prawie żadnego większego niebezpieczeństwa, nie mam więc moralnego prawa oceniać tych, którym przyszło żyć w tragicznych czasach. Nie podejmuję się udzielenia definitywnej odpowiedzi na to pytanie. W książce też jej Państwo nie odnajdziecie. Podaję tylko fakty, na podstawie których każdy może udzielić odpowiedzi na postawione w tytule pytanie.

Nie wiemy, co znaczy zabić człowieka, który nam zagraża lub wyda nas gestapo albo bezpiece. Nie widzieliśmy egzekucji ani stert trupów. Nasza wrażliwość nie została stępiona. O tym często zapominamy. Wielu publicystów odsądza naszych przodków od czci i wiary. Nie rozumieją, że za pomocą współczesnej miary oceniają to, co działo się w przeszłości. Nie będę powielała ich błędów. Ten dylemat postawiłam przed najmłodszym żyjącym egzekutorem młodzieżowych organizacji z tzw. II konspiracji 1945 - 1956. Też unikał jednoznacznych odpowiedzi: „Potępiam, ale nie w czambuł”. Dlaczego? Zapraszam do lektury książki.

Przypadek Bocieja zdaje się być pretekstem do szerszej dyskusji o powojenny opór wobec komunizmu. Gdzie jest granica między zadawaniem ciosu wrogowi w walce o niepodległość, a gdzie zaczyna się pospolity bandytyzm?
Wbrew pozorom nie jest łatwo wytyczyć tę granicę. Członek konspiracyjnej organizacji jest wyłączony spod prawa: nikt go nie zatrudni, ale z czegoś musi żyć i finansować działanie organizacji. Co pozostaje? Nielegalne działania: napady, rabunki czy też patriotyczna rekwizycja żywności i pieniędzy okupanta. Szef lokalnego UB jest sadystą, zdradził przyjaciel lub wygląda na to, że zdradzi, więc trzeba ich zabić, bo inaczej członkom organizacji grozi okrutne śledztwo i kara śmierci. I to nie jest figura retoryczna, jak w filmie. Rozmawiałam z wieloma osobami, które przeżyły czasy stalinowskie. Wszystkie bały się Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Według nich ten strach był powszechny. Tortury na wzór sowiecki stosowane podczas śledztwa nie stanowiły dla nikogo tajemnicy. Ktoś kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Nie grozi nam codziennie głód ani śmierć.

Natomiast bohaterowie książki stanęli przed wyzwaniami, którym nie sprostaliby znacznie starsi i bardziej doświadczeni ludzie. Po 1956 roku sytuacja diametralnie się zmieniła, chociaż cel komunistycznej władzy pozostał ten sam, ale działała już ona w białych rękawiczkach, wprawdzie czasem pokrwawionych. Za czasów stalinowskich nie dochodziło do otwartych buntów, jak w 1970 roku w Gdańsku i Elblągu oraz później, ponieważ terror był zbyt straszny. Natomiast porównywanie do współczesności jest całkowitym nieporozumieniem.

Z oceną czynu miały problem nawet sądy w wolnej już Polsce.
Tak, to prawda, nawet sędzia Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku, a po reorganizacji Sądu Okręgowego, raz stwierdził, że zabójstwo jest czynem niepodległościowym, a drugi raz że tak nie jest. Skontaktowałam się z nim, ale odmówił komentarza zasłaniając się niepamięcią.

Niezależnie od historii KUL, Pani książka jest też opowieścią o powojennym Elblągu.
Historia KUL to część przeszłości Elbląga. Nie sposób o niej opowiedzieć bez przedstawienia w jakich warunkach przyszło elblążanom żyć, jak wyglądały komunistyczne porządki, z jakimi problemami zmagali się w pracy i w szkole. Nie sposób pominąć życia religijnego w Elblągu. Przecież młodzi ludzie walczyli za wiarę. Opowieść o zabójstwie Stefana Bocieja zaczyna się od przyjazdu jej bohaterów do Elbląga w latach 1945-1949. Przybyli zza Buga, z Warszawy i okolic oraz innych rejonów kraju. Mieli różne doświadczenia, ale łączyły ich: nienawiść do Sowietów i przywiązanie do Kościoła. Wiara odgrywała w ich życiu dużą rolę, tak jak u większości elblążan. Nie jestem gołosłowna. Na dwa miesiące przed założeniem KUL w Elblągu, we wrześniu 1949 roku odbyły się misje święte, pierwsze po wojnie. Wzięło w nich udział około 30 tys. mieszkańców Elbląga i okolic. Sam I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Witold Konopka wpadł w gniew, podobnie jak Michał Paul szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Elblągu. W książce cytuję ich wypowiedzi, zawarte w dokumentach. Moim zdaniem jest to dowód na to, że zdecydowana większość elblążan była wrogo nastawiona do komunistycznej władzy oraz na to, że wyniki referendum w 1946 roku i wyborów do Sejmu władza sfałszowała.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki