Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za kartonik z "Solidarnością" ścigała go Polska Ludowa, a orzeczenie wydał obecny włodarz. Oto portret podwójny - historia trudna jak życie

Anna Szade
Anna Szade
Cztery dekady temu za kartonik z „Solidarnością” ścigała go Polska Ludowa. Włodzimierz Jarzembowski, mieszkaniec Malborka, za wyrok sprzed lat do dziś ma żal do Waldemara Lamkowskiego, obecnie wicestarosty malborskiego, a wtedy członka kolegium. Przedstawiamy dwa spojrzenia na tamte czasy.

Gdy historia dogania uczestników wydarzeń, nie da się już od niej uciec. To niby tylko orzeczenie kolegium ds. wykroczeń sprzed blisko 40 lat. Ale w sprawie działacza konspiracyjnej „Solidarności” wydał je obecny wicestarosta powiatu. Dlaczego emocje wciąż nie wyblakły, a rany się nie zabliźniły?

Kolegium ds. wykroczeń w Malborku w kwietniu 1984 r. orzekło, że Włodzimierz Jarzembowski jest winny. Jak głosi orzeczenie sprzed blisko 40 lat, 1 listopada 1983 r. o godz. 15.40 na Cmentarzu Komunalnym w Malborku, „pod krzyżem pomnikiem, do wieńca z szarfami „Robotnikom poległym w latach 56-76-81-82 Solidarność”, podłożył tabliczkę tekturową o wymiarach 22 na 39 cm z napisem „Solidarność”, co stanowi publiczne rozpowszechnianie odznaki - symbolu prawnie nieistniejącej organizacji pod nazwą Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność”.

Członkowie kolegium ds. wykroczeń okazali się wówczas bardzo skrupulatni, bo prócz kary zasadniczej w wymiarze jednego miesiąca z zawieszeniem na okres próby jednego roku oraz kosztów postępowania w wysokości 150 zł, orzekli też „przepadek ww. tabliczki”. Instytut Pamięci Narodowej odnotowuje, że sprawa w Malborku dotyczyła „zakłócenia uroczystości” na cmentarzu.

„Tajniacy” i kartonowa tabliczka

Wszystkich Świętych było w 1983 r. dość ciepłe, jak na listopad. Być może, gdyby padał deszcz czy śnieg, a termometry nie pokazały 9 stopni Celsjusza, wszyscy uczestnicy akcji upamiętniającej ofiary komunistycznego reżimu pozostaliby anonimowi. Wiadomo - im zimniej, tym szybciej ludzie przemykają między grobami. Ustalili, że nie będą rzucać się w oczy. Jedni przyszli z wcześniej zamówionymi wieńcami, drudzy z szarfami, na których uzdolniona plastyczka namalowała dedykacje dla robotniczych ofiar i Polaków poległych na Wschodzie. Połączyli wszystko dopiero na miejscu.

Włodzimierz Jarzembowski miał pod kurtką tabliczkę. To był ciut większy niż kartka papieru A4 kawałek kartonu. Na białym tle znajdował się odręcznie wykonany czerwony napis z użyciem charakterystycznej czcionki, symbolizującej młody niezależny związek zawodowy, który zjednoczył 10 milionów ludzi.

Wszystko wtedy przygotowywane było w największej konspiracji.

Nawet żona nie wiedziała, że ja to mam za pazuchą - przyznaje po 40 latach Włodzimierz Jarzembowski.

Wydawało się, że wszystko się udało, bo działo się to po południu, gdy nekropolię odwiedza najwięcej osób. Wiele z nich było akurat pod wielkim krzyżem. To zresztą symboliczne miejsce w Malborku. Do dzisiaj pali się tam znicze w hołdzie zmarłym.

Ale pan Włodzimierz miał pecha, bo ktoś go jednak zauważył. Na cmentarzu było pełno „tajniaków”. Mieli sprawdzać, czy nikt nie łamie prawa. Działacze „Solidarności” je łamali. Ale rozpoznali tylko jego, bo jednym esbekiem był dawny kolega z podstawówki, a drugim sąsiad.

W Polsce to nie był dobry czas na wielkie bohaterstwo. Od kilku miesięcy nie było już stanu wojennego, zniesiono go 22 lipca 1983 r. Ale ta szczególna przygnębiająca atmosfera możliwych represji wciąż się utrzymywała. Tym bardziej, że Sejm PRL wcześniej, bo 8 października 1982 r. przyjął ustawę o związkach zawodowych, delegalizując jednocześnie wszystkie istniejące organizacje, na czele z „Solidarnością”.

Służba Bezpieczeństwa „zgarnęła” Jarzembowskiego dopiero pięć miesięcy później. Nieumundurowani funkcjonariusze odwiedzili go rankiem 1 marca 1984 r. w pracy i kazali iść.
- To były jeszcze takie czasy, że ja się naprawdę bałem. Miałam dwoje małych dzieci, jedno miało 5, drugie 3 lata, żona nie pracowała. Obawy miałem wielkie, bo myślałem, z czego my się utrzymamy, jak mnie zamkną - przyznaje Włodzimierz Jarzembowski.

„Bo spadniesz ze schodów”

Wiele godzin spędził w komendzie Milicji Obywatelskiej przy ul. Kościuszki. Budynku dawno już nie ma. Podparta stemplami stara kamienica rozpadła się wraz z końcem Polski Ludowej.

Nie stchórzył. Wiedział, że jak się przyzna, funkcjonariusze SB będą nalegać, by ujawnił nazwiska kolegów, którzy byli z nim na cmentarzu. Postanowił ich chronić. Dlatego wszystkiemu zaprzeczał. Nawet, gdy grożono mu, że może zdarzyć się wypadek i spadnie ze schodów albo funkcjonariusze odwiedzą jego matkę, co może wpłynąć na pogorszenie się jej stanu zdrowia. Atmosferę tamtego wielogodzinnego przesłuchania pamięta do dziś.

Nie przyznawałem się, mówiłem, że to nie moja tabliczka, nie zrobiłem jej, ani nie położyłem przy pomniku - wspomina.

Gdy on był w rękach w SB, w mieszkaniu trwała rewizja. Do dziś nie wiadomo, jak to się stało, że nie znaleźli całej biblioteczki nielegalnych wówczas wydawnictw.
- Być może żona ich zagadała, odwróciła uwagę, pewnie dzieciaki płakały - mówi z ulgą po latach.

Na niekorzyść Włodzimierza Jarzembowskiego zeznawali milicjanci-świadkowie, którzy widzieli go z tabliczką na cmentarzu. Sprawa trafiła do Kolegium ds. Wykroczeń przy Naczelniku Miasta Malborka. Był to pozasądowy organ karno-administracyjny.

Kolegia, jak wynikało z samej nazwy, rozpoznawały sprawy o wykroczenia, czyli czyny zagrożone karą, które nie były przestępstwami. Orzekały także w przypadku spraw przeciwko porządkowi i spokojowi publicznemu. Były władne, by nałożyć karę aresztu do trzech miesięcy oraz grzywnę, która od 7 czerwca 1982 r. mogła wynieść nawet 20 tys. zł. W tamtych czasach była to niemała kwota. Gdy ją wprowadzono, sięgała niemal dwukrotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia.

Biedny czas konsekwencji

To zresztą w ogóle były chyba najtrudniejsze lata w PRL. Najpierw wprowadzono reglamentację mięsa i wędlin. W dalszej kolejności na kartki były już masło i przetwory zbożowe, jak również proszki do prania i produkty dla dzieci. W 1982 r. ta „kartkowa” sprzedaż objęła produkty spożywcze, mydło, papierosy i proszek do prania. Ograniczony był również zakup benzyny.

Nawet jeśli miało się pieniądze ze skromnej pensji, to i tak na wszystko trzeba było „polować” lub „wystać” to w wielogodzinnych kolejkach. W takich okolicznościach 36-latek, głowa czteroosobowej rodziny, stanął przed kolegium. Tam również nie przyznawał się do winy. Obciążały go głównie zeznania milicjantów. Próbował kluczyć. Poprosił o radę mecenasa.

Podpowiedział mi, bym pytał świadków, czyli dwóch funkcjonariuszy, w co byłem ubrany. Byli wzywani pojedynczo, każdy z nich mówił co innego. Nie przyznawałem się do winy. Ale tamten sposób obrony chyba nie był zbytnio udany, skoro kolegium wydało swoje orzeczenie - uważa.

W 1984 r. być człowiekiem z karą o takim politycznym podtekście nie pomagało. Nic dziwnego, że w pracy patrzono na niego wilkiem. Po czasie dowiedział się, że gdy był zatrzymany, milicjanci przeszukali jego biurko. W PRL, gdy kierownictwo każdego zakładu było mocno upartyjnione, takie sytuacje nie sprzyjały pracownikom.

- Wiadomo jednak, że ludzie, nawet jeśli faktycznie byli represjonowani, to i tak mieli straszne kłopoty, by udowodnić, że byli zwalniani z pracy z powodów innych niż oficjalna reorganizacja. Ja też nie mam dowodów, że byłem gorzej traktowany. Ale awansowany nie byłem - wspomina po latach.

W 1988 r. wyjechał do pracy za granicę, bo jego kłopoty w firmie przekładały się na dochody, a przecież musiał utrzymać rodzinę. Choć jest inżynierem, pracował ciężko, fizycznie.

To był rok tułaczki po Francji. Nie mieliśmy nawet telefonu w mieszkaniu, żona musiała chodzić do sąsiadów na rozmowy telefoniczne. O krok była emigracja do Kanady - opowiada.

Zawodowa karta odwróciła się dopiero po wyborach w 1989 r.

Orzekali i mają się dobrze

Włodzimierz Jarzembowski nigdy nie zapomniał o tym, co wydarzyło się 11 kwietnia 1984 r. Zadra dotyczy bardziej poczucia krzywdy, która wyrządzona została działaczowi opozycji. Przez lata nie było to nic personalnego.

- W 2018 r. dostałem zaproszenie do grona znajomych na Facebooku od Waldemara Lamkowskiego. Tymczasem na orzeczeniu wydanym przez kolegium ds. wykroczeń z 1984 r. on widnieje jako przewodniczący. Bardzo mnie to zdziwiło. Wtedy wiedziałem, kim jest, choć jeszcze w 2016 czy 2017 r. wcale go nie kojarzyłem. W kolegium widziałem go pół godziny - godzinę może, i nigdy bym go nie rozpoznał. Długo nie miałem pewności, czy to ta sama osoba. Prosiłem nawet o pomoc w identyfikacji Instytut Pamięci Narodowej - wspomina.

Obydwaj panowie przez te wszystkie lata ani z sobą nie rozmawiali, ani się nie spotkali. Ale komunikat z mediów społecznościowych był trochę jak katalizator emocji.

W tym czasie przygotowałem i opublikowałem nagranie w serwisie YouTube z moim komentarzem do całej tej sytuacji - opowiada Włodzimierz Jarzembowski. - Byli sędziowie, którzy odmawiali sądzenia w takich sprawach. W przypadku członka kolegium ds. wykroczeń tak się nie stało.

Po latach zwrócił się do Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Nadano mu status działacza opozycji komunistycznej, co - jak podkreśla - sprawiło mu nie lada satysfakcję. Był bardzo zaangażowany, gdy cały niezależny ruch „Solidarności” dopiero się rodził. Woził m.in. „bibułę” z Warszawy.

- Ja chcę, by to było nagłośnione. Do niczego się nie przydam, jeśli ta sprawa, w której kiedyś ryzykowałem, zostanie zamieciona pod dywan. A człowiek, który kiedyś działał w aparacie komunistycznym, w żaden sposób za to nie odpowie. Tam, gdzie kończy się prawo, zaczyna się wstyd. Moim zdaniem dawny członek kolegium, który mnie skazał, nie ma moralnego prawa, by korzystać z owoców państwa demokratycznego. Nie rozliczył się z tej sprawy. Nie można tak tego zostawić. Moje dokumenty dobitnie pokazują, że pan Lamkowski w tym okresie, bez żadnych wątpliwości, pracował w malborskim kolegium.

Ta rana nie zagoiła się też z jeszcze innego powodu.

Skazanie za coś takiego wpływa na życiorys. Moi koledzy, działacze „Solidarności” zostali zmuszeni do emigracji wyrokami sądów, internowaniami, kolegiami i nigdy już z niej nie wrócili. Wielu nie pamięta nawet ich nazwisk - mówi Włodzimierz Jarzembowski. - Tymczasem ci, którzy sądzili i orzekali, mają się dobrze.

Tym bardziej zależy mu, by nie zakłamywać historii i edukować najmłodsze pokolenie. Bo ono już nic z tego nie rozumie.

- Pokazałem mój filmik z internetu wnukowi. Ma 10 lat. Obejrzał i patrzy na mnie: „No i co, dziadek?”. To mówię, że kiedyś była komuna, że dziadek działał w opozycji. Wtrącił się mój syn: „Tata, jak ty mówisz? Powiedz, że to było coś takiego, jakby mu teraz wyłączyli internet”. Tak to młodzi odbierają - ubolewa Włodzimierz Jarzembowski.

„Niechlubna przeszłość” na sesji

Tę historię nagłośnił niedawno podczas posiedzenia Rady Powiatu Malborskiego radny Janusz Kasyna. Jak mówił, był nią wstrząśnięty.

- Czy proponując kandydaturę Waldemara Lamkowskiego na stanowisko swojego zastępcy miał pan wiedzę o jego tak bardzo niechlubnej przeszłości? - zwrócił się w interpelacji do starosty radny Kasyna. - Od tamtego czasu pan Waldemar Lamkowski za działalność zawodową i społeczną był odznaczony m.in. Brązowym, Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Czy zwróci się pan do kapituły przyznającej odznaczenia o ich odebranie?

Starosta Mirosław Czapla lakonicznie odpowiada, że nie miał informacji ani wiedzy o zdarzeniach przedstawionych podczas posiedzenia Rady Powiatu.

Nie złożę wniosku o odwołanie zastępcy, nie zwrócę się także do organów, instytucji nadających odznaczenia czy przyznających medale o ich odebranie - oświadcza Mirosław Czapla.

Czy wicestarosta Waldemar Lamkowski spodziewał się, że sprawa orzekania o winie opozycjonisty w kolegium ds. wykroczeń wróci po blisko 40 latach?
- W życiu publicznym funkcjonuję już dość długo i muszę zawsze liczyć się z tym, iż w bezwzględnej walce politycznej znajdą się ludzie, którzy będą szukać „haków” - mówi nam.

Jak przyznaje, po raz pierwszy taka myśl pojawiła się w okresie przemian ustrojowych, w latach 1989-1990. Dlatego jako ówczesny naczelnik gminy Lichnowy szukał dla siebie innego miejsca.

Zdawałem sobie sprawę, że bycie naczelnikiem gminy może być tą okolicznością, która zaważy na moich zawodowych losach. W maju 1990 r., po postępowaniu kwalifikacyjnym, zaproponowano mi pracę wychowawcy w Zakładzie Karnym w Sztumie - wspomina.

Ale ten scenariusz nigdy się nie zrealizował.

- 19 czerwca 1990 r. przyszli do mnie przed sesją radni z Komitetu Obywatelskiego i powiedzieli: „Zostań”. Z rozmów z radnymi w tamtym czasie wynikało, że taką propozycję złożyli mi po rozmowach z mieszkańcami. A więc to ludzie, mieszkańcy gminy, a nie politycy czy służby zadecydowały o moich samorządowych losach - Waldemar Lamkowski podkreśla to społeczne zaufanie.

Wrogi stosunek do przemian

Co stało się, zanim trafił do Lichnów? Był studentem administracji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdy zainteresowały się nim służby bezpieczeństwa.
„Wykazuje wrogi stosunek do przemian zachodzących w PRL. Wysłuchuje audycji Radia Wolna Europa” - zapisano w aktach Wydziału „C” Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Toruniu.

To prawda, tak się wypowiadałem publicznie. Byłem krytycznie nastawiony wobec systemu, ale ktoś ze mnie zrobił na siłę wroga państwa - przyznaje Lamkowski po latach.

To było w roku akademickim 1977/1978.

- Podczas przesłuchania esbecy mówili do mnie: „Szkoda, że nie przyjrzeliśmy ci się wcześniej”. Grozili, że jeśli mi się nie podoba w Polsce, to „mogą mi pomóc w wyjeździe za granicę na stałe”. Ten epizod miał swoje konsekwencje w następnych latach, kiedy pracowałem w administracji państwowej w Malborku. Dowiadywałem się potem od sąsiadów: „Pytają o ciebie”. Chcieli wiedzieć, kto do mnie przychodzi, z kim się spotykam, czy chodzę do kościoła, czy mam kogoś za granicą - wylicza. - Wiem, że SB interesowała się mną również w Lichnowach.

Do pracy w Malborku trafił jako młody chłopak. Miał 25 lat. Był absolwentem studiów po odbyciu służby wojskowej w Szkole Oficerów Rezerwy. Tam w tym czasie kierowano na obowiązkowe przeszkolenie wojskowe absolwentów wyższych uczelni cywilnych. System ten zastąpił obowiązujący wcześniej, w którym studenci uczelni cywilnych zaliczali całe swoje przeszkolenie wojskowe w trakcie studiów.

- Pracowałem w służbach finansowych Urzędu Miasta Malborka - mówi Waldemar Lamkowski.

Ponure okoliczności orzeczenia

Jesienią 1982 r., kiedy wybierano członków kolegium ds. wykroczeń na nową kadencję 1982-1986, zaproponowano mu udział w jego pracach.
- Byłem pozaetatowym członkiem. Od roku 1983 do połowy 1984 brałem udział średnio raz na kwartał w rozpatrywaniu zwykle drobnych spraw. To były na przykład drobne kradzieże czy jazda po pijanemu rowerem - opowiada Lamkowski.

Jak podkreśla, nie miał wpływu na wybór spraw, ich termin, kwalifikacje prawne, czyli na tryb przygotowawczy.

Tym zajmował się etatowy skład kolegium - wyjaśnia.

Wiosną 1984 r., mimo wielu trudności i pustych półek w sklepach, wszyscy szykowali się do Wielkanocy, która wypadała wyjątkowo późno, bo dopiero 22 kwietnia. Kolegium ds. Wykroczeń przy Naczelniku Miasta Malborka kilkanaście dni przed świętami pracowało normalnie. Rozprawy odbywały się w pokoju ze ścianami obłożonymi boazerią, znajdującym się na parterze magistratu. W jednej ze spraw obwinionym był Włodzimierz Jarzembowski.

- Nie znałem wcześniej jego sprawy. Tak jak mówiłem, nie pracowałem w kolegium, byłem członkiem trzyosobowego zespołu orzekającego - relacjonuje Waldemar Lamkowski.

Dzisiaj nie pamięta już dokładnie dat i osób, które zasiadły z nim tego dnia naprzeciwko działacza „Solidarności”.

To się rozmyło, tym bardziej, że zawodowo nie byłem z tym miejscem związany. Nie byłem przewodniczącym kolegium, to jest nieprawdziwa informacja. Był trzyosobowy zespół, którego byłem przewodniczącym. Kolegialnie mieliśmy rozstrzygnąć o winie lub niewinności - opowiada.

Wspomnienia odżyły. To była bardzo ponura sprawa.

- W świetle zgromadzonych wówczas dowodów trudno było stwierdzić, że takiego zdarzenia na cmentarzu nie było. Możliwe kary za wykroczenia były bardzo surowe w tamtym czasie, bo to wysoka grzywna, do trzech miesięcy aresztu bezwzględnego. Zastanawialiśmy się w tym trzyosobowym zespole, jak tę sprawę zamknąć, żeby ona nie była zbyt dolegliwa dla tego pana. To była nasza wspólna decyzja - zapewnia Waldemar Lamkowski.

Po latach tłumaczy, że wydane 11 kwietnia 1984 r. orzeczenie było kompromisem, mniejszym złem.
- Każda ze stron mogła się wówczas odwołać. Oskarżycielem była milicja, świadkami byli pracownicy SB, osoby urzędowe, więc na pewno by się odwołali do sądu, gdybyśmy uznali wówczas tego pana za niewinnego. W sądzie powszechnym toczyły się na podstawie kodeksu karnego, gdzie zagrożenie karą było dużo większe - podkreśla.

O ile dobrze sobie przypomina, obydwie strony były niezadowolone. Oskarżyciel liczył na wyższą karę, a obwiniony nie miał satysfakcji z „zawiasów”.
- Pamiętam, że pytałem przewodniczącego kolegium, czy ktoś się odwołał. Nikt tego nie zrobił, także obwiniony - opowiada.

„Czułem podtekst polityczny”

Jak zapewnia Waldemar Lamkowski, nie było to dla niego łatwe przeżycie. Sam miał zaledwie 30 lat, był wciąż na początku życiowej drogi, jeszcze bez wielkiego doświadczenia.

- Czułem się „wkręcony” w tę sprawę, bo ja przecież nie chodziłem ani na losowanie, ani nie wybierałem sobie spraw. Byłem wzywany na posiedzenie na dzień czy dwa przed jego terminem, z marszu siadałem za stołem, otwierałem teczkę, świadkowie byli już wezwani, a kwalifikację czynu określali prawnicy kolegium - tłumaczy raz jeszcze Waldemar Lamkowski.

Blisko cztery dekady później sam ma wrażenie, że jest ofiarą. Zapewnia, że nie chciał nikogo skrzywdzić.

- Nie wiem, kto miał większego pecha - zastanawia się Waldemar Lamkowski. - Czy ja, że trafiłem na tego pana, czy odwrotnie. To była jedyna taka sprawa. Niedługo po niej całkowicie zrezygnowałem z orzekania. Choć kadencja jeszcze trwała, nie uczestniczyłem w pracach kolegium. Wiosną 1986 r. odszedłem z pracy w urzędzie miasta. Gdybym wiedział, mógłbym wziąć zwolnienie lekarskie, mogłem pójść na urlop czy wytłumaczyć się jakimś wyjazdem służbowym. Jakieś pole manewru istniało, ale musiałbym wiedzieć, czego sprawa dotyczy. Dla mnie to był sygnał ostrzegawczy, bo ja czułem ten podtekst polityczny. Dlatego nie chciałem w tym kolegium więcej zasiadać.

To był błąd, a nie prześladowanie opozycji

W mniemaniu Waldemara Lamkowskiego, wobec jego osobistych wyborów, aktualne oceny są niesprawiedliwe.
- Robi się ze mnie na siłę prześladowcę opozycji, a to jest nieprawda. Było wręcz odwrotnie. Jeśli tylko była możliwość, to pomagałem ludziom „Solidarności” - podkreśla.

W 1987 r. został naczelnikiem gminy Lichnowy. Miał wtedy 33 lata. Niedługo potem poznał przyszłą senator Annę Kurską, której tzw. wilczy bilet uniemożliwiał zatrudnienie zgodnie z kwalifikacjami.

- Przyszła do mnie, ponieważ została zwolniona z pracy za działalność polityczną, była sędzią Sądu Rejonowego w Gdańsku i przez swoje zaangażowanie w „Solidarności” została wyrzucona. Mówiła mi o tym, że szuka pracy, że pracuje w Centrali Nasiennej w Sztumie na pół etatu. Rzeczywiście wtedy potrzebowałem prawnika. Ona mi wtedy powiedziała, że została zwolniona z powodów politycznych za działalność w „Solidarności”. Mimo to, podjąłem decyzję o jej zatrudnieniu - Waldemar Lamkowski przytacza historię zupełnie inną od tej malborskiej. - Przedstawianie mnie obecnie w krzywym zwierciadle, jako człowieka, który tylko prześladował opozycję, jest nieprawdą.

W „Dziadach i dybukach”, opowieści o rodzinie Kurskich spisanej przez Jarosława, syna Anny, jest mały fragment, który tego dotyczy.
- „Potem dostała pół etatu jako radca prawny w Centrali Nasiennej w Sztumie i w Lichnowach” - odczytuje Waldemar Lamkowski. - Centrali nasiennej w Lichnowach nie było, tylko w Urzędzie Gminy dostała pracę, mówiąc, w jakich okolicznościach się znalazła - dopowiada.

W 1989 r. Anna Kurska została przywrócona do pracy w sądownictwie.

- Pożegnała się ze mną, ale zawsze o tym pamiętała. Gdy została senatorem, zaprosiła mnie na spotkanie powyborcze. Później przyjechała do Lichnów, gdzie podczas uroczystej sesji, w obecności wszystkich radnych, podziękowała za pracę, bo nikt jej nie chciał pomóc, a znalazła ją w urzędzie administracji państwowej w Lichnowach - podkreśla. - Popełniłem błąd, zgadzając się na orzekanie w kolegium. Ale nie przewidziałem, że trafię na taką sprawę. Siedząc tam za stołem, już nie miałem pola manewru, ale wyciągnąłem wnioski, zaniechałem zasiadania. A jeśli była okazja, pomagałem i podawałem rękę.

Dzisiaj Lamkowski żałuje, że nim wypłynęła sprawa z orzeczeniem w kolegium, nie spotkał się z Jarzembowskim.

- Chętnie bym się spotkał z panem Włodzimierzem, porozmawiał i przeprosił. To smutny zbieg okoliczności, że w kolegium ja znalazłem się po jednej stronie ławy w trzyosobowym zespole, a on po drugiej stronie - uważa Waldemar Lamkowski. - Mamy po części podobne doświadczenia życiowe. Różnie można mnie oceniać, ale mogę stwierdzić, że nikt przeze mnie do więzienia nie poszedł, na nikogo nie donosiłem, nie zbierałem i nie zbieram „haków”. Tak jak każdy człowiek, nie jestem nieomylny. Zdarzało się mi się, że popełniałem błędy, ale zawsze starałem się wyciągać z tego wnioski. Gdziekolwiek byłem, na jakimkolwiek stanowisku, moją zasadą zawodową i życiową było i jest pomaganie ludziom.

Ale Włodzimierz Jarzembowski na spotkanie z wicestarostą się nie wybiera. Jak mówi, będzie rozmawiać z nim jak równy z równym dopiero wówczas, gdy przestanie pełnić publiczne funkcje...

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki