Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z misją w Kenii. Woda dla buszu [REPORTAŻ]

Irena Łaszyn
Afryka  potrzebuje ryżu. W Kisimani ks. Janusz Steć z gdańskiego Caritasu rozdzielał go sprawiedliwie
Afryka potrzebuje ryżu. W Kisimani ks. Janusz Steć z gdańskiego Caritasu rozdzielał go sprawiedliwie Z archiwum Caritasu
Dlaczego Caritas Archidiecezji Gdańskiej buduje studnię w Kenii, ksiądz dyrektor kupuje kozę, a doktor Ola nie jest mzungu, jaki jest najmilszy prezent i co wisi na bananowcu, pisze Irena Łaszyn

Niektórzy mają tanki. Takie zbiorniki, do których trafia deszczówka albo woda spływająca z gór. Ale deszcz, choć intensywny, przeważnie pada krótko. I gdy nastaje pora sucha, tanki szybko pokazują dno. Ci, którzy tanków nie mają, chodzą po wodę nawet 20 km. Z 20-litrowym bukłakiem na plecach. Taki baniak musi wystarczyć kilkuosobowej rodzinie na cały dzień. Ktoś policzył, że mieszkaniec Afryki zużywa do prania, mycia się, gotowania i picia tyle wody, ile w krajach rozwiniętych znajduje się w… toaletowej spłuczce.

- Dramat wody jest okrutny - podkreśla ks. Janusz Steć, dyrektor Caritasu Archidiecezji Gdańskiej. - To oznacza brak higieny, zagrzybienie, zarobaczenie, dziesiątki chorób. Woda w rzekach jest bardzo brudna i jest do niej daleko.
Wodę nosi kobieta. Albo dziecko, zanim pójdzie do szkoły. Mężczyzna się takimi sprawami nie zajmuje, dla niego to dyshonor.
- Kenijski mężczyzna ma często kilka kobiet, a z każdą kilkoro dzieci - opowiada ks. Janusz Steć. - Tam jeszcze występuje poligamia. Niemal 50 procent rodzin to rodziny poligamiczne, niekiedy 40-50-osobowe. Widziałem wioski, gdzieś na sawannie, w których takie zjawisko jest czymś zwyczajnym. Każda z żon zajmuje osobną chatę, mężczyzna mieszka sam, ale chętnie swoje rodziny odwiedza.

Co czuje w takim miejscu ksiądz katolicki?
- Stara się tę inność uszanować - odpowiada dyplomatycznie ks. Steć.
I dzieli się takim wspomnieniem: Pojechał na sawannę, gdzie ludzie mieszkają w lepiankach z krowich placków, żyją bardzo skromnie. Ale gdy przybywa ktoś obcy, niekoniecznie z pomocą, to natychmiast wyłaniają się z tych zarośli i śpiewają: Niech Bóg, w którego wierzysz, błogosławi tobie i tym, których kochasz.

- Jest w tych słowach szacunek dla wiary, jakakolwiek ona jest - mówi ks. Steć. - Jest nienachalność i wielka mądrość. Rdzenna, plemienna, taka z równika. Mądrość ludzkiego serca. Mnie te słowa zatrzymały. Sprawiły, że oko zaczęło się pocić…

Bo jest źródłem

Zaczęło się od pomocy dla głodującej Afryki. Caritas zebrał 300 tys. zł na leki i żywność. To trafiło do potrzebujących w Somalii i Etiopii, ale wciąż czuli niedosyt, że brakowało więzi między tymi, którzy dają, a tymi, którzy biorą. - Pomoc powinna się dokonywać na poziomie ludzkim, a nie instytucjonalnym - uważa ks. Steć. - Postanowiliśmy więc pozostałe środki przekazać w jakieś konkretne miejsce, na konkretny cel, długoterminowy. Coś, co zostanie. Wędka, a nie ryba. Pomyśleliśmy: Woda! Ale nie taka w butelkach czy nawet w cysternie, która kiedyś się skończy. Pomyśleliśmy o studni, która jest źródłem. Czymś fundamentalnym dla funkcjonowania jakiegokolwiek środowiska.

Postanowili znaleźć miejsce, które jest biedne i bez pomocy zewnętrznej nie porwie się na taką inwestycję, ale jednocześnie będzie stabilne politycznie. Ci, których pytali o radę, najpierw rozkładali ręce. Mówili o afrykańskiej niewydolności, wszechobecnej korupcji, niesprzyjającym klimacie. W końcu trafili na Laare i misję prowadzoną przez charyzmatyczną siostrę Alicję Kaszczuk, orionistkę.

Pomysł podsunęła dr Aleksandra Modlińska, która na co dzień pracuje w sopockim Domu Hospicyjnym Caritas im. św. Józefa i jest konsultantem wojewódzkim opieki paliatywnej, ale w Kenii była już siedem razy i na własne oczy widziała trudy życia mieszkańców.
Laare leży w środkowej Kenii, koło Meru, 300 km od Nairobi. Do najbliższego zbiornika wodnego - jakieś 15-20 km. Podłoże wulkaniczne, przeplatane warstwami skalistymi. Trudne. Żeby się dowiercić do wody, trzeba się przedrzeć przez 300 metrów. Taka, która nadaje się do picia, znajduje się bardzo głęboko. Trzeba specjalistycznego sprzętu i dużo pieniędzy, żeby do niej dotrzeć. Pomorzanie przekazali na ten cel 150 tys. zł.

A siostra Alicja, wraz ze wspierającym ją kenijskim księdzem Dionizym, została nieformalnym kierownikiem budowy.
Mieszkańcy, z dumnego szczepu Kimeru, początkowo podeszli do tej studni nieufnie. - Ale po co? - drążyli. - Moja babka chodziła 20 kilometrów po wodę, moja matka to samo, tak jak moja żona. To i mojej córce nic się nie stanie, jak będzie chodziła 20 kilometrów po wodę. - Trudno zmienić mentalność ludzi dorosłych - przyznaje ks. Steć. - Najcenniejsze więc, co można Afryce dać, to wychowanie dzieci. One będą szukały swojego sposobu na tworzenie społeczeństwa odpowiadającego ich potrzebom kulturowym i ich temperamentowi.

Niestety, nie wszystkie dzieci chodzą do szkoły. A te, które chodzą, często nie kończą szkoły podstawowej. One niewiele w życiu widziały. Także lwa i żyrafy, choć mieszkają stosunkowo blisko miejsc, do których bogaci mzungu, czyli białasy, jak mawiają miejscowi, przyjeżdżają na safari. Co drugie afrykańskie dziecko nie dożywa piątego roku życia.

Jeździ, żeby leczyć

Gdy zapadła decyzja o budowie studni, ks. Steć pojechał do Kenii.
- Żeby zobaczyć, jaki jest postęp prac, i żeby zbudować relacje z mieszkańcami - tłumaczy. - Wtedy łatwiej pomagać. I łatwiej inną kulturę zrozumieć. Głodna Afryka nie potrzebuje potraw, które my znamy. Afryka potrzebuje ryżu i wody.
W Kenii ks. Steć zadbał więc też o ryż, na który mieszkańcy czekali. A po paru dniach, gdy spotkał doktor Modlińską, został wolontariuszem medycznym. Wspólnie z Pawłem Waligórą, który tę podróż dokumentował, oraz z dwiema młodymi wolontariuszkami z Polski wydawali ryż.

Doktor Ola Modlińska jest od Kenii uzależniona.
- Mówią, że jak się raz tam pojedzie, to chce się wrócić, więc wracam - uśmiecha się. - Pewnie coś w tym jest, że jedno z nielicznych zwrotów w suahili, jakie znam, to Kwa heri, czyli do zobaczenia!
Oczywiście, doktor Ola nie jeździ do Kenii w celach turystycznych. Jeździ tam, żeby pomagać. Przez kilka tygodni w roku, podczas urlopu, przyjmuje i leczy ciemnoskórych pacjentów za darmo. Często - jedynie stawia rozpoznanie albo kieruje do szpitala. Bo co zrobić z kobietą z wielkim guzem w brzuchu?

Zdarza się, że ci pacjenci widzą lekarza po raz pierwszy w życiu, bo w Kenii nie ma bezpłatnej służby zdrowia, trzeba płacić za każdy zabieg i każdą wizytę. Zresztą w przychodniach, znajdujących się w większych miejscowościach, zazwyczaj lekarza nie ma, na co dzień jest tylko pielęgniarka. A do miasta, w którym są szpital i lekarz, z zapadłej wioski, schowanej gdzieś w buszu, naprawdę trudno dotrzeć.

Brakuje specjalistów, sprzętu i leków. Brakuje wiedzy. Czasem nawet takiej, że tabletkę trzeba popić wodą, a krople do oczu trzeba wkroplić do oczu.
Kenia to kraj kontrastów. Biedne wioski, skryte pośród buszu, i eleganckie dzielnice Nairobi, w których są bogate rezydencje, trawniki i wielkie galerie handlowe. Dr Ola mówi o sprzedawcach, którzy obsługują majętnych klientów, a potem idą dwie godziny pieszo do domu, gdzieś do slumsów stolicy lub wiosek, w których nie ma wody ani prądu.
Średnia płaca w Kenii to równowartość 30 dolarów. Średnia życia - 48 lat. Niemal 70 proc. społeczeństwa ma AIDS. Test na AIDS kosztuje 5 dolarów.

Po raz pierwszy doktor Ola wybrała się do Kenii, wraz z dwójką innych gdańskich lekarzy, na zaproszenie Zakonu Ojców Franciszkanów Konwentualnych z Ruihri. Wieść rozeszła się błyskawicznie.
- Pierwszego dnia przyszło 240 osób - wspomina doktor Ola. - Byłam przerażona. Musiałam robić dosłownie wszystko, nawet badać ginekologicznie, choć jestem internistą diabetykiem.

Ale już wtedy postanowili, że do Afryki wrócą. Żeby leczyć i żeby zostawić po sobie jakiś ślad. Zapisałam to dokładnie, wtedy bowiem rozmawiałyśmy po raz pierwszy.
- Przez myśl mi nie przeszło, że ten ślad będzie tak głęboki - śmieje się dziś doktor Ola. - Ta studnia w Laare ma mieć ponad 300 metrów.

Koza pod choinkę

Siostrę Alicję doktor Ola poznała kilka lat temu. Od początku wiedziała, że ta studnia jest jej największym marzeniem.
- Od 2008 roku tak naprawdę w Laare porządnie nie padało - powiedziała jej siostra. - Ludziom giną wielkie ilości bydła, a my wszyscy tradycyjnie łapiemy tyfus i amebę. Umierają też dzieci, bo są niedożywione i odwodnione, gdy złapią jakąś chorobę, ich organizmy nie mają szans na walkę z wirusem. Doskwierają też jigars, pchły piaskowe, które najpierw wchodzą pod paznokcie, atakują stopy i dłonie, a później przenoszą się na inne części ciała, wyjadają mięśnie. To wszystko z braku wody.
Jigars żyją w suchym piasku, a Afrykańczycy chodzą przeważnie boso.

Siostra Alicja na co dzień pracuje z dziećmi, w czymś, co jest formą przedszkola, zajmuje się sierotami, współpracuje z miejscową szkołą i rodzinami uczniów. Prowadzony przez misję program żywieniowy obejmuje dwukrotnie więcej dzieci niż początkowo zakładano. Bieda jest okrutna. Większość dzieci je posiłek raz dziennie. Wiele z nich choruje.
- Widok gorączkującego dwulatka, leżącego na ziemi, z głową opartą o chłodny kamień, porusza każdego, ale już nie dziwi - mówi doktor Ola.

Szkoła w Laare, bez okien i drzwi, to osobny temat.
Oprócz siostry Alicji, są w Laare trzy inne orionistki, Kenijki. Przed świętami zapytała je, jakie są ich zwyczaje bożonarodzeniowe.
- Wtedy w rodzinie piecze się kozę - odpowiedziały.
Przed Wielkanocą znowu zapytała o świąteczne zwyczaje.
- Piecze się kozę - oznajmiły siostry zgodnie.
W Kenii nie znają opłatka, maku ani świerkowego drzewka. Ale choinka się zdarza. Czasem jest to palma, czasem bananowiec. Dosyć osobliwie przybrany, na przykład… malowniczo udrapowanym papierem toaletowym, prosto z rolki.
- Tradycje afrykańskie są piękne, mają wiele rdzennych mądrości, których my nie możemy podeptać - podkreśla ksiądz Janusz Steć. - Gdy wchodzimy w tę przestrzeń, musimy uszanować kulturę, która tam jest, a jednocześnie powinniśmy wnosić to, co jest istotą wiary. Inaczej więcej krzywdy wyrządzimy tym ludziom niż udzielimy pomocy.

Pomoc musi być roztropna. Siostra Alicja o tym wie. Najbardziej więc pomaga, będąc z tymi ludźmi, rozmawiając z nimi, karmiąc i edukując ich dzieci. Siostra jest tam od pięciu lat. Zaczynała w warunkach surowych, bez prądu, wody i podstawowych struktur domu. Teraz prąd już jest, a woda deszczowa znajduje się w tanku.

- Ona nie jest od budowania struktur i narzucania czegokolwiek - twierdzi ks. Steć. - Gdyby tak było, miejscowa społeczność by ją wykluczyła. To dużo ludzi, choć nikt nie wie, ilu ich naprawdę jest.
Pod koniec pobytu ksiądz Steć… kupił kozę na targu. Osobiście zaprowadził ją do sióstr. Miejscowi dziwili się: Mzungu, białas, idzie z kozą? Dlaczego nie kazał komuś z nich zwierzaka dostarczyć? Nie stać go, żeby zapłacić?
- Co siostry zrobiły z kozą?
- To była koza mleczna. Ale na zakończenie naszego pobytu z kolei ja dostałem od Rady Parafialnej i proboszcza dary: młodą białą kozę, która idealnie nadawała się na świąteczny stół. Ona też trafiła do sióstr. Dostałem również wielki, może stukilowy, kiść bananów. I mira, taką roślinę, która jest… narkotykiem. Przekazałem to dalej. Kto dostaje i dalej przekazuje, więcej otrzymuje.
Kenijskie siostry, pytane, co najbardziej by je ucieszyło, odpowiadają zazwyczaj: Soda! Soda to gazowany napój, przywożony z innego świata. Także - coca-cola.
Signum temporis, znak czasu.

Gabinet pod chmurką

Gdy doktor Ola jedzie do Afryki, staje się lekarzem wędrownym. Przyjmuje pacjentów w masajskich wioskach, w buszu i na sawannie. Dociera tam różnymi środkami lokomocji, a zdarza się, że i pieszo. Widzi z bliska niewyobrażalną biedę. Widzi Afrykę niepodobną do tej pokazywanej turystom, szukającym egzotyki i malowniczych krajobrazów.
Weźmy wyprawę do masajskiej wioski, gdzie badała pacjentów. Trzy stołki ustawione pod drzewem, dla lekarki i pomocników. Wokół, ciasnym kręgiem - stoją tubylcy, wsłuchując się w każde słowo. Czasem dyktują, kogo najpierw ma zbadać. Pacjent występuje na środek i recytuje, co mu dolega.

Masajowie, podobnie jak większość mieszkańców Afryki, jadają posiłek raz dziennie, wieczorem. Goście z Polski o tym wiedzieli. Rano wypili więc po kubku koziego mleka i poszli do pracy. Po drodze, przed chatą, zobaczyli piękną Masajkę, w kolorowym stroju. W każdej ręce trzymała po dwie kozie nogi, przygotowywała jedzenie.
- Pracowaliśmy 10 godzin bez przerwy - relacjonuje dr Ola. - Byliśmy zmęczeni i bardzo głodni. Masajowie zaprosili nas do chaty, na poczęstunek. Ale tam czekało tylko kilka kozich kości i kilka zimnych placków ciapaty. Sorry, powiedział gospodarz, ale na lunch się spóźniliście.

Doktor Ola śmieje się, gdy to wspomina. Afryka doświadcza głodu, więc i gość z Polski czasem może. Ważne, że została tam zaakceptowana, że przychodzą do niej pacjenci. I cieszy się, gdy zamiast niepochlebnego "mzungu", słyszy za sobą radosne "Sister Daktari!".
Mieszkańcy sawanny i buszu mieszkają w chatkach z patyków i liści, śpią na klepisku.
- Ale w tych lepiankach mają jeden strój odświętny, podwieszony w reklamówce u powały, by się nie zniszczył - mówi zadziwiony ks. Steć. - Zakładają go, gdy pojawia się ktoś z zewnątrz albo gdy wybierają się do kościoła. On jest zaskakująco czysty i… wyprasowany, choć przechowywany w niezbyt sterylnych warunkach.

Nie pytaj, kiedy

W Laare też jest kościół. Msza trwa trzy godziny, nikt jednak nie zjawia się punktualnie. Ludzie wchodzą i wychodzą. Trwają śpiewy i tańce. W innych kościołach, w gniazdkach, umieszczonych rzędem… ładują się komórki, bo nawet w środku buszu ludzie korzystają z takich dobrodziejstw cywilizacji. Telefon być musi - i już.
W dni powszednie w kaplicy u sióstr orionistek ks. Steć odprawiał mszę po polsku. Kenijki pokładały się ze śmiechu, tak bawił je nasz język. To było dla nich nowe doświadczenie. Dla księdza, trzeba przyznać - też.

- Trzeba szukać tego, co jest wspólne, co jest istotą - dziś przekonuje. - Oni przeżywają wiarę i Chrystusa na swój sposób, ja na swój, ale moje przeżywanie było ubogacone ich wiarą, ich odkrywaniem Boga. Boga, którego oni widzą w drugim człowieku.
Czas. On nie istnieje. Nie pytaj więc Afrykańczyka - kiedy? Tomorrow, odpowie z angielska. Ale tomorrow nie znaczy jutro. Znaczy - w bliżej nieokreślonej przyszłości, na pewno nie dzisiaj. O odległość też nie warto pytać. Daleko do tej wioski? - chcesz wiedzieć. Blisko - powie Afrykańczyk - kawałeczek. A potem się okazuje, że to 130 km, przez wertepy i wykroty, kilka godzin jazdy terenowym samochodem.

Dlatego nikt nie odpowie na pytanie, kiedy ta studnia zostanie zbudowana i kiedy pojawi się w niej woda. Najpierw trwały formalności, pozwolenia, pokonywanie różnych barier. Teraz trwają wiercenia. Teren jest trudny, wulkaniczno-skalisty, trzeba cierpliwości.

Nie pytajmy więc: Kiedy? Przecież wiadomo - tomorrow.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki