Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyprawa motocyklowa małżeństwa z Rumi śladami transatlantyku MS Chrobry

Irena Łaszyn
MS Chrobry w swój dziewiczy rejs zabrał 1042 pasażerów
MS Chrobry w swój dziewiczy rejs zabrał 1042 pasażerów Archiwum
W lipcu 1939 roku transatlantyk MS Chrobry wypłynął z Gdyni w swój pierwszy i ostatni rejs do Ameryki Południowej. Wiesława i Krzysztof Rudź z Rumi chcą ruszyć jego śladem i odszukać potomków pasażerów rejsu. O wyprawie, którą rozpoczną od Montevideo i Buenos Aires, pisze Irena Łaszyn.

Zaczęło się od spaceru. Szli sobie ulicą Polską w Gdyni, zobaczyli budynek Dworca Morskiego z 1933 roku, stanęli zafascynowani.

- Otwarcie tego dworca do dziś uznaje się za uruchomienie gdyńskiego portu pasażerskiego - tłumaczy Wiesława Rudź. - To miejsce, z którego tysiące osób wyruszało za ocean, w poszukiwaniu nowego życia. Zaczęliśmy przekopywać archiwa…

- Zainteresowaliśmy się dwoma transatlantykami, Chrobry i Sobieski, zbudowanymi dla polskiej bandery handlowej - opowiada Krzysztof Rudź. - Postanowiliśmy prześledzić ich losy. Szczególnie zaintrygował nas MS Chrobry, który w lipcu 1939 roku wypłynął w swój pierwszy i ostatni rejs pasażerski do Buenos Aires. Pomyśleliśmy o ludziach, którzy byli na jego pokładzie i którzy już zapewne do Polski nie wrócili. Większość z nich miała bilet w jedną stronę, a najbardziej znanym pasażerem był zapewne Witold Gombrowicz.

Trochę później pomyśleli, że mogliby ruszyć za Chrobrym do Ameryki Południowej i spróbować odszukać potomków tych, którzy statkiem płynęli, by osiąść gdzieś w Argentynie, Chile czy Brazylii.

- Chcemy im opowiedzieć o Polsce i Gdyni, a po powrocie do kraju opowiedzieć i napisać o ich losach - tłumaczą Wiesława i Krzysztof. - Jeśli zdobędziemy zdjęcia i inne pamiątki z tamtego rejsu, przekażemy je do Muzeum Emigracji w Gdyni.
Bo w Muzeum Emigracji materiałów dotyczących transatlantyku nie ma.

Pierwszy i ostatni

MS Chrobry, zwodowany w lutym 1939 roku, był ostatnim transatlantykiem zbudowanym dla polskiej bandery handlowej Polski międzywojennej. W swój dziewiczy rejs, pod dowództwem kapitana Edwarda Pacewicza, wyruszył 29 lipca 1939 roku, tuż po godz. 16. Na pokład zabrał 1042 pasażerów, pierwszej, drugiej i trzeciej klasy.

Gombrowicz dzielił kajutę z pisarzem Czesławem Straszewiczem, znajdowała się ona w środkowej części pokładu B i była dosyć wygodna. W "Transatlantyku", który po latach napisał, czytamy, że obaj zostali zaproszeni "jako literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą nowego okrętu podróż".

Był tam jeszcze senator Rembieliński, minister Mazurkiewicz i parę innych znamienitych osób. Plus panienki "ładne, zgrabne i pochopne", z którymi pisarz w wolnych chwilach baraszkował…

Gdy 20 sierpnia 1939 roku, ok. godz. 11, statek dopłynął do Buenos Aires, powitany został przez tłumy dziennikarzy i członków argentyńskiej Polonii. Hymn polski, argentyński, brazylijski. Niemal fiesta.

Informacja o wybuchu wojny zastała Chrobrego w drodze powrotnej z Buenos Aires do Gdyni, na pełnym morzu, w pobliżu brazylijskiego portu Pernambuco. Gombrowicza na pokładzie nie było, bo nie chciał wracać i został w Buenos Aires.

W listopadzie MS Chrobry został oddany w czarter Brytyjczykom i przebudowany na transportowiec dla potrzeb wojska. W grudniu wziął udział w konwoju transatlantyckim do Halifaxu, a w kwietniu następnego roku - w kampanii norweskiej. Zatonął w nocy z 14 na 15 maja 1940 roku pod Bodo w Norwegii, zbombardowany przez lotnictwo niemieckie.

- Ironią losu pewnie było, że zrobił to pilot polskiego pochodzenia o nazwisku Robert Kowalewski - relacjonuje pani Wiesława. - Większość załogi zdołano jednak uratować, kapitan Pacewicz zmarł w 1962 roku i został pochowany na gdyńskim cmentarzu na Witominie.

Szukają po omacku

Żeby się przekonać, jak się ułożyły losy innych osób, które tym statkiem płynęły, najpierw należało dotrzeć do list pasażerów. Kosztowało to trochę wysiłku.

- Spis, na którym jest ok. 380 nazwisk, uzyskaliśmy w końcu w Archiwum Państwowym w Gdańsku - relacjonują. - W tym "imiennym wykazie" są także dzieci, najmłodsze miało wówczas dwa lata. Dziś te osoby miałyby powyżej osiemdziesiątki. Może uda się nam je spotkać?

Oprócz list, w zbiorach były też inne dokumenty związane z Chrobrym. Na przykład korespondencja między biurami GAL (spółka Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe) w Polsce i Argentynie, w dosyć archaicznym języku, pełnym uprzejmości w rodzaju "Państwu obojgu serdeczne pozdrowienia przesyłam, dłoń Pana Drogiego ściskam"…

Były też bardzo konkretne informacje na temat wielkości pojemników ze słodką wodą (1300 ton) czy zużycia paliwa (36 ton na dobę).

- Skupiliśmy się na polskich nazwiskach - mówi pan Krzysztof. - Wciąż usiłujemy je odnaleźć gdzieś w Ameryce Południowej.
- Kontaktujemy się z placówkami dyplomatycznymi, przedstawicielami Polonii, misjami katolickimi i przeszukujemy internet - uściśla pani Wiesława. - Wpisujemy nazwiska w różnych portalach społecznościowych, jeśli trafiamy na jakiś ślad, to piszemy listy w trzech językach, polskim, angielskim i hiszpańskim.

To szukanie trochę po omacku, ale są efekty. Pod Buenos Aires odnaleźli wnuczkę jednego z pasażerów. Napisała im, że jej ojciec, czyli syn tego pasażera, ma 72 lata, trochę mówi po polsku i gotów jest się z nimi spotkać.

- Potem natrafiliśmy jeszcze na dwie osoby, które twierdzą, że są potomkami emigrantów z ostatniego rejsu MS Chrobry - relacjonuje pani Wiesława. - One też chcą z nami porozmawiać. Jedna z nich mieszka dosyć daleko, pod paragwajską granicą. Zamierzamy do niej dotrzeć.

Nie chcą lecieć

Wszyscy pytają ich o pieniądze. Skąd na te podróże mają? Bo oni od paru lat jeżdżą po świecie. Upodobali sobie Azję. Ostatnia podróż, jaką odbyli to był Singapur, Malezja, Tajlandia, Laos, Wietnam, Kambodża. Ale to było jakieś dwa lata temu. Od czasu, gdy zajęli się wyprawą, którą nazwali "Projekt 2013, MS Chrobry, ostatni transatlantyk międzywojennej Polski", inne przyjemności przestały się liczyć. Każdą zarobioną złotówkę oglądają piętnaście razy, zanim ją wydadzą. I to wyłącznie na sprawy związane z podróżą.

- Pracujemy jak szaleni, chwytamy się wszystkich możliwości - przyznaje Wiesława, specjalistka od projektów. - Poza tym, oszczędzamy, nie inwestujemy w rzeczy materialne. One nie są nam potrzebne.

Ale to nie oznacza, że żyją jak abnegaci albo wieczni studenci. Mają ok. czterdziestki i normalny dom, do którego chętnie wracają.
- Jesteśmy w pełni sił zawodowych, zarabiamy i nie musimy wybierać między kromką chleba a biletem na pociąg czy samolot - podkreśla Krzysztof Rudź, na co dzień kierowca w międzynarodowej firmie.

Gdy sprawdzili na stronie internetowej włoskiej linii Grimaldi, jaka jest cena rejsu statkiem ro-ro, a więc żadnym tam luksusowym pasażerem, z Hamburga do Montevideo w Urugwaju, trochę się zmartwili. Bilety jednak na statek Grande Costa D' Avorio już kupili, choć w szczegóły nie chcą wchodzić, tak ich te ceny przytłoczyły.

- Rodzinę przepraszamy, że Boże Narodzenie spędzimy oddzielnie, gdzieś na morzu - mówi pani Wiesława. - Nie można jednak było tego inaczej zorganizować.

Chodzi o to, że oni chcą podróżować tak, jak pasażerowie Chrobrego, żeby poczuć klimat wyprawy. Nie chcą lecieć samolotem, który byłby tańszy. A na miejscu na pewno nie będą spać w kilkugwiazdkowych hotelach, tylko pod namiotem. Gotować planują na kuchence, której ojciec 40 lat temu używał na biwakach i bardzo ją sobie chwalił. Już ją kilka razy przetestowali.

Kobiety na motory

Trzymiesięczną wyprawę rozpoczną na początku grudnia.
Po Argentynie, która była portem docelowym Chrobrego, będą podróżować… motocyklami. Początkowo planowali, że kupią je za oceanem, ale okazało się, że prościej będzie zabrać je z Polski. Najlepiej dwa jednakowe, żeby nie kupować dwa razy tych samych części zapasowych. Nabyli więc dwa używane BMW F 650, które najpierw trzeba było rozebrać i złożyć na nowo, a potem doposażyć w różne akcesoria.

- Gmole, osłony na silnik, podgrzewane manetki, większe szyby, zestawy napędowe i parę innych drobiazgów - wylicza pan Krzysztof. - Motocykle trzeba tak przygotować, by wytrzymały te 15 tysięcy kilometrów, które musimy przejechać, w bardzo zróżnicowanym terenie. Droga często przebiegać będzie powyżej 4000 m n.p.m., gdzie różnice temperatury między dniem a nocą są ogromne.

Wcześniej pani Wiesława (bo pan Krzysztof miał większe doświadczenie) musiała opanować sztukę jeżdżenia. Egzamin na prawo jazdy zdała za pierwszym razem, teraz zalicza kolejne treningi. Twierdzi, że jest coraz lepiej. W wolnym czasie, zamienia elegancki kostium na strój motocyklowy i przedziera się przez błoto, kałuże i inne przeszkody w pomorskich lasach.

Żeby w przyszłości uniknąć kłopotów, zaliczyli różne kursy i szkolenia. Na przykład, pierwszej pomocy, specjalnie dla motocyklistów.
- Wiemy już, jak ściągnąć kask rannemu motocykliście i czy w ogóle to robić - mówi pani Wiesława.

Wanda w dżungli

Zamierzają przejechać całą Argentynę. A to duży kraj, dziewięć razy większy od Polski. Z jednej strony klimat tropikalny, z drugiej - na Ziemi Ognistej - subpolarny.

- Gdy odbierzemy motocykle, ruszymy z Montevideo lub Buenos Aires, na południe drogą nr 3 w kierunku Ushuaia - snuje plany Wiesława Rudź. - Po osiągnięciu tego najniżej położonego na naszej trasie miejsca, będziemy kierować się na północ, malowniczą drogą nr 40, w wielu miejscach szutrową. Prowadzi ona wśród jezior i gór pogranicza chilijsko-argentyńskiego przez El Calafate, Perito Moreno do Esquel i dalej. Miniemy San Carlos de Bariloche, San Rafael w drodze do Mendozy. Wjedziemy do Chile, a potem może i do Boliwii…

Ważne, żeby dotrzeć do Posadas, Apostoles, Parany i Rosario, a więc miejsc związanych z liczną tu Polonią argentyńską. Osób polskiego pochodzenia jest w Argentynie ok. 450 tysięcy. Jedni mieszkają w odległych stanach, inni - całkiem blisko stolicy. Czy ktoś wie, że pod Buenos Aires jest Maciaszkowo, a pod paragwajską granicą, w prowincji Misiones, pośród dżungli, miejscowość Wanda? Nazwali ją tak właśnie polscy emigranci (na cześć księżniczki, co nie chciała Niemca), którzy pojawili się w Argentynie na początku XIX wieku.

Wiesława i Krzysztof podkreślają przy tym, że choć planują wszystko z dużym wyprzedzeniem, tej podróży jeszcze do końca nie zaplanowali. Uzależniają to od pieniędzy (trzeba co najmniej 16 tysięcy dolarów), a także od informacji i kontaktów, które zdobędą po drodze. Wciąż liczą, że odezwą się do nich inne osoby, które pomogą dotrzeć do potomków dawnych emigrantów. Szczegóły na: www.ludziepodrozuja.pl.

Biletów powrotnych na razie nie kupili.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki